Recenzja tomiku poetyckiego Leny Pelowskiej Marcjanna idzie na wojnę (Fundacja Duży Format, Warszawa 2021).
„Zacznijmy od sprawy prezentacji. Jak przedstawiać się mają kobiety, skoro są pozbawione własnych nazwisk? Te należą do mężczyzn. Kobiety mają tylko imiona” – owo bystre, lecz gorzkie spostrzeżenie, pochodzące z Błon umysłu Jolanty Brach-Czainy („córki Ireny, wnuczki Bronisławy, prawnuczki Ludwiki”), czyta się o wiele raźniej w kontekście debiutanckiego tomiku poetyckiego Leny Pelowskiej Marcjanna idzie na wojnę. Bohaterka tej książki ma bowiem przede wszystkim – a nie „tylko” – imię.
Imię zresztą do niej pasujące, wibrujące, brzemienne w herstorie. Choć w przeciwieństwie do nazwiska nie pozwala ono na zejście w głąb genealogii, jego znaczenia przebiegają przez całą skalę kobiecych przemian, wojen, upadków i wniebowstąpień, zapisanych w poezji Pelowskiej, towarzysząc bohaterce w wędrówkach po Gdańsku różnych czasów i pokoleń.
Dowodów na to, że tytułowe imię stanowi wielowymiarowy przewodnik po treściach tomiku, dostarcza już otwierający go wiersz Marcysia, w którym okrzyk: „Marca! Ty wariatko!” dobiega „zza rogu Ogarnej”, ścigając peerelowską uczennicę, opisaną w konwencji chłopczycy i marzycielki przez klasycznie „Podrapane kolana, / poplamione piórem ręce / i książki pod pachą”. Marca „leci jak strzała / wysłana w stronę wroga”, co uruchamia pierwszą wojenną metaforę tomiku, a zarazem odsyła do etymologii imienia, które oznacza – ni mniej, ni więcej – poświęconą Marsowi. Padające tu zdrobnienie dodatkowo kojarzy się z wiadomym miesiącem przedwiośnia i jego kapryśną aurą: „Marca! Gdzie ja znajdę drugą taką, / co wymyka mi się z rąk jak marcowy deszcz”. Od samego początku w imieniu Marcjanny splatają się więc najistotniejsze wątki tego tomiku: kobiecość, wojna (choćby płci) i Gdańsk. Aczkolwiek kryje się w nim znacznie więcej.
Marcjanna nieuchronnie kojarzy się uchu z Marianną, które to imię ewokuje z kolei równościowe, braterskie i wolnościowe hasło rewolucji francuskiej. Marcjanna brzmi jak niedokładne, ale za to współczesne, feministyczne echo Marianny: „walczą z nią teraz samotnie / słowa spisane na dwóch tablicach”, „kiedyś skruszy ten cały granit / przestanie milczeć / stworzy nowy świat / dla dzieci i kobiet”. W wierszu Marcjanna wymyśla swoje alter ego, z którego pochodzą powyższe wersy, dochodzi nie tylko do konfrontacji bohaterki z prawem bosko-męskim i do projekcji pokojowego świata, ale też do pomnożenia „ja” w siostrzanym alter ego, które „jest kobietą / mówi o sobie w liczbie mnogiej”, a w ostatnim, tytułowym, wierszu wyrusza na wojnę z własnym ciałem i frekwencyjną przewagą mężczyzn na porodówce, by – przewrotnie – rodzić dziewczynki.
Nie bez powodu Marcjanka brzmi jak Marsjanka: kobieta „nie z tej ziemi” (jak w wierszu kot marsjański), a dokładniej – z Marsa, łącząca – nie bez trudności – „mózg mężczyzny / z sercem kobiety” (Marcjanna z okna), odkrywająca powinowactwa języków fizyki, matematyki i poezji, doświadczająca niekiedy kosmicznego wprost wyobcowania… Cóż, o Marcjannie można pisać dużo i długo, by w ten sposób – poprzez wszystkie tak różne, acz dziwnie spójne, wersje tej bohaterki lirycznej – opowiedzieć o tomiku Leny Pelowskiej. Ale ponieważ Marca jest naprawdę sympatyczną i fascynującą postacią, nie chcę do końca pozbawiać czytelniczek i czytelników przygody jej odczytywania, rozumienia, poznawania.
Z notki wydawniczej na skrzydełku okładki dowiadujemy się, że wiersze składające się na Marcjannę powstawały przez kilkanaście lat, dojrzewały więc razem z autorką i resztą świata, co widać poniekąd w kreowanej przez nie panoramie czasoprzestrzennej: bohaterka zjawia się przy grzebaniu poległych z Westerplatte i w peerelowskiej „tysiąclatce”, raz nosi pod pachą książki, a w innym wierszu laptopa. Tomik konstruują cztery cykle oznaczone cyframi rzymskimi – wstępnie ich dominanty można by streścić w ten sposób: I – młodość w Gdańsku, II – fizyka, czyli poezja, III – rozczarowania, upadki, śmierci, IV – wojna według mężczyzn i wojna według Marcjanny.
Miasto – w sposób bezpośredni, poprzez nazwy ulic, dzielnic czy miejsc historycznych – najbardziej obecne jest w pierwszym cyklu. W pozostałych wchodzi za to w wyrafinowany, czasem przewrotny dialog z fotografiami gdańskich miejsc, wykonanymi przez poetkę, pozwalającymi wyobrażać sobie nieobecną na nich Marcjannę jako genius loci („nie wiadomo gdzie bywa kiedy jest”, samotność). Ten trop zresztą wyraźnie podsuwany jest przez wiersz Marianna z Westerplatte:
dziewczęta z Dolnego Miasta
ze Stogów i z Przeróbki
słyszały nieco o Marcjanniekiedy grzebano na Westerplatte
ona chodziła wzdłuż brzegu
szeptała falom słowa pociechy
rzucała kamyki w ciemnośćznają ją inżynierowie z portu
choć żaden osobiście
jest nazbyt płochato dziewczę z czarną duszą
włóczy spódnice
po krzakach i płotach
suszy włosy na wietrzenosi w sobie wojnę wewnętrzną
przegrała ponoć pierwszą bitwę
i los jej niepewny
Gdańsk, w który zapuszcza się bohaterka wierszy, nie jest miastem z pocztówki. Marcjannie najbliższe są mniej uczęszczane rejony – choćby podmokłe łąki Dolnego Miasta, które „przynoszą jej małą śmierć / w postaci astmy”, ale też pozwalają znaleźć się na marginesie burzliwej rzeczywistości: „przez słomkowy kapelusz / świat zdaje się tracić swój wojenny sens”. W poezji Pelowskiej konkretne gdańskie miejsca sąsiadują bezpośrednio z próżnią kosmiczną: na żurawiu odbywa się „wielka komunia / z zimnym kosmosem”, a stocznia przypomina przylądek Canaveral, z którego startują wahadłowce NASA, upodabniając morskie wyprawy do międzygwiezdnych poszukiwań nowej ziemi obiecanej. W podobny, naturalny sposób przenikają się tu ze sobą mowa wiązana i język nauk ścisłych. Lena Pelowska to w końcu poetycki pseudonim Magdaleny Kuśmirek, z wykształcenia fizyczki. Polecam sięgnąć do wiersza Marcjanna wytycza granice, by przekonać się, jak wybrzmiewać może „spirala Fibonacciego”, albo do Ucieczki ze szklanej kuli, by ocenić romansowy potencjał „podwójnej maszyny Turinga”.
Wiersze Pelowskiej utrzymane są w bardzo różnych tonacjach – nie sposób wspomnieć tu o wszystkich, ale to ów gradient między nastrojem dziewczęcej beztroski a przekonująco wydobytym mrokiem kobiecej rozpaczy, ostateczności, także zwątpień macierzyństwa, stanowi w moim odczuciu największy ich walor. Marcjanna „idzie na wojnę”, ponieważ „zawsze jest jakaś wojna” i zawsze jest kolejna, nowa wolność do wywalczenia. Stan wojny odzywa się jednak w tej poezji nieco inaczej niż w słowniku historii: czasem jest zmaganiem wewnętrznym, znakiem niezgody na niesprawiedliwość i nierówność, byciem obywatelką, a czasem przeciwstawianiem niemych kobiecych działań agresywnym mechanizmom męskich konfliktów zbrojnych (wojna stuletnia i rozchodniaczek). Można zrozumieć, dlaczego Marcjanna wymyśla alter ego, które stanowi kobiece „my”. W końcu jej imię jest nazwą tyleż własną, co kolektywną.