Recenzja książki Doroty Ozy Kareckiej (fotografie) i Diany Lenart (teksty) Hewò je mój dodóm, dze je mój Bóg / Tam dom mój, gdzie Bóg mój (przekład na język kaszubski Mateùsz Titës Meyer, Gdynia 2021).
Przez okładkę można zajrzeć do książki, przez którą można zajrzeć do świata Innego, przez który można zajrzeć do siebie – rzecz jasna. W wypadku tomiku fotograficznego Doroty Ozy Kareckiej równie ważna jest jednak „rzecz ciemna” – sama okładka, od której zaczyna się proces czytania. To czarny prostokąt z okrągłym wycięciem i widocznym przez nie fragmentem okna z firanką i kwiatem: okienko wychodzące na okno na współczesne Kaszuby. A przynajmniej ich fragmenty.
Jeszcze przed otwarciem książki mamy więc przed sobą coś, co przykuwa, a zarazem metaforyzuje wzrok: okładka przypomina bowiem tunel obiektywu-lunety, czarne wnętrze camera obscura z otworem wpuszczającym światło-obraz albo płaszczyznę płotu, przez dziurę w którym zapamiętale obserwować można wykadrowany świat. Te skojarzenia nieprzypadkowo zapowiadają Hewò je mój dodóm, dze je mój Bóg jako publikację, której dominantę stanowią fotografie – i to fotografie z perspektywy Gdańska sąsiedzkie, pochodzące zza ścian trójmiejskiej zabudowy, wykonane w kaszubskich wsiach i miasteczkach.
Zdjęcia układają się w trzy cykle, trzy historie. Są okazją, żeby przyjrzeć się codzienności poszczególnych bohaterów: ich domom, czynnościom, rozrywkom i uśmiechom. Pierwsza część przedstawia pana Cyrę z Zielonego Dworu, opiekującego się stadkiem krów i psów, kolejna – trzypokoleniową rodzinę mieszkającą w gospodarstwie we Wszej Budzie, a ostatnia – rodzeństwo z Kuznicy, dzięki któremu narracja, zanurzona dotąd w dość tradycyjnych, jakby kiedyś już widzianych obrazach, przelewa się w perspektywę świata, gdzie oleodruki z wizerunkami Maryi i Jezusa mogą zgodnie koegzystować z transparentem ze Strajku Kobiet („Jarek, a kùszni mie w rzëc”).
Tekst wizualny, choć wiodący, nie jest w książce osamotniony. Narrację snutą przez oko obiektywu opływają poetyckie komentarze autorstwa Diany Lenart (na kaszubski przełożył je Mateùsz Titës Meyer). Dzięki temu, że typowy tekst kuratorski został zastąpiony formą literacką, ta niewielka publikacja albumowa staje się właściwie tomikiem fotograficzno-poetyckim. Krótkie liryczne portrety wtórują tym zdjęciowym, zachęcają do uważniejszej lektury obrazów – rzut oka to w końcu za mało, by wyłuskać rysy bohaterów, wniknąć w atmosferę zamieszkanych przez nich okolic.
Książkowy dwugłos Kareckiej i Lenart przypomina nieco Fotoplastikon Jacka Dehnela, w którym krótkie prozy towarzyszące antykwarycznym zdjęciom uczyły patrzenia na powierzchnię i w głąb tego, co widzialne na starych odbitkach, przechowujących zapomniane przez wszystkich postaci i zdarzenia. Teksty Diany Lenart także wysyłają oko w podróż do zawsze osobnego świata uchwyconego na zdjęciach, dopowiadając fikcyjne głosy sfotografowanych. Każdy z nich – pod piórem Lenart – mówi o sobie w nieco innej poetyce. Cyra: „Wszystko zaczęło się jakieś sto lat temu, kiedy moja matka oderwała się od nieba i spadła na ziemię”; ojciec rodziny z Wszej Budy: „Nie mam nic przeciwko / posiadaniu tego lub owego. / Kompletnie nie widzę problemu”; Dorota z Kuznicy: „Arek wyłowił kiedyś rybę, która mówiła / Jakieś prawdy objawione o porządku świata”.
Mową wiązaną opowiedziany został świat symboliczny, ale też pełen prostoty i międzygatunkowej sympatii – w moim odczuciu aż za bardzo taki, przez to bowiem kaszubska wieś, pozornie pozbawiona wyraźnych cieni, jawi się jako emblematyczny dla zbiorowej wyobraźni jasny mit, naiwnie fetyszyzujący ludową optykę. Baśniowa momentami poetyka komentarzy nie służy przewartościowaniom, chroni raczej prawdziwe prywatne historie, a także ożywia, fabularyzuje i objaśnia zdjęcia, których część przypomina znane antropologiczne dokumentacje Zofii Rydet, a inne wszechobecną niegdyś – ale chyba coraz rzadziej praktykowaną, spotykaną na papierze? – fotografię wernakularną, domową, rodzinną.
Dorota Oza Karecka jest przede wszystkim portrecistką, dlatego zdjęcia, które wykonuje, starają się nie egzotyzować życia mieszkańców wsi, nie nadużywać władzy spojrzenia. Są wynikiem procesu nie tylko fotograficznego (większość zdjęć została wykonana analogowo), ale też nawiązywania rozmów i znajomości z fotografowanymi osobami. Ogląda się je raczej jak album rodzinny niż pełną niemiejskich ciekawostek dokumentację antropologiczną. Oglądając zaś, ma się wrażenie, że – tak jak w wypadku projektu Agnieszki Pajączkowskiej pod szyldem Wędrownego Zakładu Fotograficznego – u podstaw tej książki leżała wymiana: słów, spojrzeń, zdjęć, historii… Internetowa nieszczera transparentność życia na pokaz nijak się ma do fotografowania ludzi w ich prywatnym otoczeniu – co wymaga zaproszenia, zdobycia zaufania, a nawet przyjaźni. Banalne? Tak też pomyślałam z początku. A jednak troska o międzyludzki wymiar tworzenia fotografii portretowej jest przecież coraz mniej typowa dla sposobów kreowania współczesnych wizualiów, zdominowanych przez obrazy profesjonalnie i agresywnie walczące o uwagę odbiorcy. Doceniam więc na przekór, że te nie walczą. I zamiast konkurować ze strumieniem contentu mediów społecznościowych, pozwalają trochę wolniej tykać biologicznym zegarom odbiorców.
Hewò je mój dodóm, dze je mój Bóg nie jest publikacją o zacięciu krytycznym, dlatego też nie stara się problematyzować współczesnych Kaszub, ich mieszkańców czy sezonowych gości. Jak dla mnie – szkoda. Ale ten niewielki tomik ma chyba do odegrania inne role. Może choćby stanowić przeciwwagę dla agroturystycznego stereotypu bądź powtarzać lekcję uważności: w końcu spojrzenie, aby bezrefleksyjnie i notorycznie nie przeoczać, musi czasem spocząć gdzieś na dłużej.
Od redakcji: Cenne i trafne odczytanie tomu przez Helenę Hejman wymaga, moim zdaniem, pewnego drobnego uzupełnienia. Lektura poetyckich komentarzy Diany Lenart, skonfrontowana z recenzją Hejman, zaprowadziła mnie ku dwóm wnioskom. Po pierwsze: jakkolwiek zgadzam się, że „poetyka komentarzy […] chroni […] prawdziwe prywatne historie, a także ożywia, fabularyzuje i objaśnia zdjęcia”, dyskrecją i szacunkiem dla intymnych światów dorównując zdjęciom, to jednocześnie w trudny do zdefiniowania sposób poprzez szczegół uogólnia pewną wspólnotową tajemnicę przedstawionych światów. Najwyraźniejszym elementem tej tajemnicy jest stosunek do „cieni” życia. Hejman pisze, że „kaszubska wieś, pozornie pozbawiona wyraźnych cieni, jawi się jako emblematyczny dla zbiorowej wyobraźni jasny mit, naiwnie fetyszyzujący ludową optykę”. Wydaje mi się, że jest zgoła inaczej – cienie istnieją, są aż nadto widoczne, a mit nie jest jasny i niczego nie fetyszyzuje. Ten mit uczy raczej, jak przetrwać i w wysiłku przetrwania się nie zatracić. To mit surowy, strudzony, często bolesny, ale też pełen humoru, a nawet autoironii. Prowadzący do konstatacji: jest, jak jest, i należy się zajmować tylko tym, na co realnie ma się wpływ. Taki stoicyzm po kaszubsku.
Po drugie: to prawda, że „zacięcie krytyczne” nie jest priorytetową funkcją tego obrazowo-słownego tomiku. Ale krytycyzmu i prób przewartościowywania bym mu nie odmawiała – zresztą w jego warstwie wizualnej Hejman to bardzo wyraźnie zauważa, nieco inaczej podchodząc do warstwy tekstowej, o którą warto się tu jednak upomnieć. Z mojego punktu widzenia gesty krytyczno-przewartościowujące komentarzy nie odnoszą się do świata przedstawionego, tylko (podobnie jak w wypadku zdjęć Kareckiej) – do świata odbiorcy. To pewne założenia w spojrzeniu potencjalnych odbiorców – przyglądających się temu światu z zewnątrz – zostają zakwestionowane, czasami wręcz zawstydzone we własnym poczuciu wyższości. Bohaterowie, którym Lenart użyczyła głosu, mówią do nas z dumą, przekonaniem o swej wartości i w poczuciu istotności swego rozumienia świata. (Małgorzata Ogonowska)