Łódzkie czytanie Gdańska

Ilustracja: Krystian Darmach
Ilustracja: Krystian Darmach

Trzy proste słowa stanowiące tytuł prezentowanego tekstu będą ujawniać w tym tekście swe zwodnicze i nieoczywiste znaczenia. Występować w funkcji przenośni i literalnie znaczyć zarówno czynności i miejsca, jak ich odniesienia i oddziaływania. Mogą być zagadkowe, banalne w wydźwięku, rozumiane potocznie i traktowane jako metaforyczny klucz do przeżywania miejsc, literatury, ludzi, czasu (w dowolnej kolejności). Idąc dalej: myśli zawarte w tym artykule ubrane są w impresyjne, zwiewne formy, fragmenty stanowiące kalejdoskop wspomnień, fascynacji, lektur, postaci, przestrzeni i czasów; czasoprzestrzeni, która pod naporem słowa zmienia się, transformuje, zyskuje niespodziewane wymiary.

Proponowany tekst nie jest esejem krytycznoliterackim ani porównawczą analizą literatury. To raczej osobista refleksja i opowieść o dawnym doświadczaniu Gdańska, Łodzi i Gdańska, Łodzi poprzez Gdańsk, poprzez słowo, powieściową formę, literacki filtr. Poprzez literacką narrację płynącą znad morza, gdy tanie i łatwe przejazdy, noclegi nie były ani tak dostępne, ani tak powszechne jak dzisiaj. Oglądanie i przeżywanie miast, ich historii, osobliwego klimatu i kultury było raczej możliwe w polu literackim, literatura stanowiła dominującą przestrzeń spotkania, kontaktu, interferencji i inspiracji; podwórkiem, na którym wyobraźnia mogła się wyszaleć i wybiegać, wyszumieć. 

Chcę opowiedzieć o czasach, gdy wśród łódzkiej studenckiej młodzieży (której liczba i przyporządkowanie trudne są do precyzyjnego określenia) dyskutowało się i czytało namiętnie gdańskich pisarzy. Był to koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Gdańskie powieści ukazywały się, przypominały o sobie, wchodziły – na swych nieoczywistych zasadach – w czytelniczy, ogólnokrajowy i łódzki obieg, być może poprzez recenzje, omówienia, dyskusje, być może dzięki poczcie pantoflowej, przez koleżeńskie rekomendacje. Ten czytelniczy zryw i zainteresowanie były czymś autentycznym i wyraźnie zauważalnym. Egzemplarze książek krążyły między znajomymi, studentami i studentkami polonistyki czy antropologii, między uczniami i uczennicami najciekawszych łódzkich liceów, którzy, co istotne, spotykali się w kilku miejskich – punktach par excellence łódzkich – stanowiących przestrzeń spędzania czasu, rozmawiania, ukradkowego palenia papierosów, wspólnego słuchania muzyki i literackiego percypowania odległego wtedy miasta, które nie było łatwo i szybko dostępne. Nie było na wyciągnięcie ręki, w zasięgu kilku kliknięć w odpowiednich aplikacjach. Na wyciągnięcie ręki była literatura. Stanowiła wehikuł wyobraźni, paliwo generujące metaforyczne podróże, przestrzenie spotkań i przeżywania. Aplikowała gdański spleen i świat, tworzyła prześwit między geograficznie oddalonymi miastami. 

Interesuje mnie wciąż – trudna do określenia – aura tej prozy, jej oddziaływanie, jej siła będąca dźwignią nie tylko dla wyobraźni, ale także dla pamięci zbiorowej, identyfikacji przekraczającej lokalne przyporządkowanie. Lubiliśmy osobne rzemiosło gdańskich pisarzy. Solidne, trochę klasyczne w formie i wyrafinowane. Rzemiosło sięgające tradycji, spinające sprawdzone i nośne formy, nienarzucające się, a jednocześnie wciągające, opowiadające o lokalności i dotykające czegoś uniwersalnego, ponadczasowego, współczesnego, wyprzedzającego splątane ścieżki i ślepe zaułki prozatorskich eksperymentów i awangardy. 

Można przywołać wiele, w gruncie rzeczy banalnych i ckliwych konstatacji dotyczących oddziaływania literatury, rozumienia jej poprzez metafory podróży, przemieszczenia, okna na świat, wejścia w światy ukryte, schowane pod warstwami codzienności i przyzwyczajenia. Światy, które jednocześnie przybliża i w swym dystansie pozwala zrozumieć lub przynajmniej oswoić, sprzyjając samopoznaniu i głębokim wglądom. Jednym z głównych aspektów literatury jako podróży jest jej rola w badaniu zawiłości ludzkiej egzystencji. Przez pryzmat dobrze wykreowanych postaci i umiejętnie skrojonej fabuły zdaje się sondować ludzkie emocje i społeczne relacje. W miarę jak zanurzamy się w narracjach, przemierzamy emocjonalne krajobrazy: radości, smutku, miłości i rozpaczy, zdziwienia, zwątpienia; zyskujemy głębsze zrozumienie złożoności określającej ludzkie doświadczenie. Opowieść pełni funkcję narzędzia eksploracji intelektualnej, zapewniając odbiorcom ogromne skondensowane zasoby wiedzy, może nawet mądrości. Dzieła klasyczne, traktaty filozoficzne i wnikliwe eseje stają się drogowskazami w literackiej podróży, oferując możliwość zetknięcia się z ponadczasowymi koncepcjami. Czytanie staje się poszukiwaniem, a każda przewrócona strona jest krokiem, ruchem myśli, uczuć, zmianą perspektywy. Przemieniająca moc literatury i narracji polega właśnie na tej zdolności do inspirowania osobistego rozwoju. Postacie przechodzą własne metamorfozy, odzwierciedlając transformacyjną podróż czytelnika. Kiedy jednostki utożsamiają się ze zmaganiami, triumfami i lekcjami literackich bohaterów, znajduje to oddźwięk w ich własnym życiu. Literatura staje się lustrem odzwierciedlającym wieloaspektową tożsamości, „naturę ja”, skłaniając do introspekcji i wspierając osobistą (r)ewolucję. Czytanie wykracza poza sferę fizyczną, zaprasza do głębokiej eksploracji siebie i świata. Podróż literacka, z literaturą, wobec niej, przeciw, jakkolwiek do tego podejdziemy, to nieustanna odyseja, podczas której każda książka, każdy wiersz, akapit i każda historia to nowy rozdział w trwającej sadze o ludzkich poszukiwaniach, zmaganiach i zrozumieniu. 

Piszę te słowa nie z ironicznym przekąsem czy dla zgrywy z wysłużonych, popularnych i górnolotnych opisowych matryc zawartych w podręcznikach szkolnych, tylko z introspektywnym odwołaniem się do emocji i odczuć wywołanych młodzieńczymi doznaniami lektury gdańskich pisarzy. Przypominając sobie ten czas i odkrywanie owego gdańskiego spleenu, i pisząc teraz te słowa, doświadczam mocy i siły owych z pozoru banalnych stwierdzeń i ogranych klisz na temat oddziaływania narracji, opowieści, literatury, najszerzej: języka. To się zgadza. Odczułem te funkcje (literatury) książek na własnej skórze, czytając gdańskich pisarzy. Bo czytanie wówczas było także doświadczeniem cielesnym, sensorycznym, doświadczeniem złożonym, powstającym na styku przedmiotu (książki), jego (jej) właściwości, faktury, materialnego zużycia i miejsca, dzielnicy, pogody, wreszcie ciała. 

Czytanie było także doświadczeniem wspólnotowym, przypominającym słuchanie muzyki tych samych wykonawców, którzy oddziałują w danym momencie na grupę ludzi lub których grupa ludzi dla siebie wybiera i słucha, co mają do powiedzenia, przekazania. To było właśnie pokoleniowe słuchanie Gdańska zagranego przez ludzi z innego, dużo starszego pokolenia, właściwie naszych rodziców, dziadków. Paweł Huelle, Stefan Chwin, Günter Grass snuli swoje opowieści, rozrachunki, perspektywy, tworzyli jakiś rodzaj zaśpiewu, który trafiał do nas, oddalonych o wspomniane pokolenia i geograficzne współrzędne. Generacyjnie, nawzajem się inspirując, słuchaliśmy muzyki ze Seattle i czytaliśmy o Gdańsku, odnajdując w nim coś bliskiego i równie nierealnego jak samo Zachodnie Wybrzeże USA. Poprzez tę literaturę tworzyły się więzi, znajomości, które potrafiły przetrwać owe literackie fascynacje, poprzez lektury i wokół nich organizowali się ludzie podobnie odczuwający otoczenie, o podobnej wrażliwości na bycie w przestrzeni i percypowanie jej przez osobną, historycznie uwarunkowaną materialność, strukturę społeczną łódzkiego Starego Polesia i Śródmieścia. Czasem przed-tekstowo, nieświadomie, bo dopiero lektura i przeżycia, czas, wyjazdy, powroty zaczęły te identyfikacje utwierdzać, a być może: uświadamiać. 

Jak bywa w okresie juwenilnym, znajomość określonych dzieł lub brak tej znajomości mogły działać inkluzywnie bądź wykluczająco, czy, delikatniej rzecz ujmując, dystansująco. Wokół pewnych treści kultury wpływających na wyobraźnię funkcjonowało życie towarzyskie i modus zanurzania się we własnej, lokalnej i koniecznej (chcąc nie chcąc) rzeczywistości. Bo dzieła te były przyczynkiem do spoglądania na własne podwórka i otoczenie „innym” okiem. Często doceniania własnego kulturowego krajobrazu. Za oknem, na ulicy, w podwórku, w klatce schodowej w kamienicy; którego doświadczaliśmy, zaglądając do mieszkań, przyglądając się błyszczącym meblom, ścianom malowanym wałkiem w przedziwne, egzotyczne wzory; poddając się woni tych ścian, matowej farby, oddając wzrok i wyobraźnię ornamentom kurzu i tapety… a wokół wszędzie przetarcia, prześwity między słowem a fakturą sufitu, fasady, między ulicą a podwórkiem pełnym zieleni, drewna i posmaku cegieł, w blasku szyb i szkła odbijających ostre majowe słońce, błękit nieba wdzierający się między wysokie mury kamienic, chwytających resztki słabego jesiennego światła. Milcząca materia miasta obejmująca swym starym ramieniem dzieciństwo. Milczenie przerywane hałasem robionym podczas samotnych letnich wędrówek po piwnicach, strychach, przejściówkach, załomach, poddaszach, z których widać było oświetlone wiosną miasto, widok zapowiadający przyszłość, wśród gruchania gołębi schowanych gdzieś za brudnym oknem, trzepotu ich skrzydeł, w akompaniamencie zapachu niewypowiedzianych historii. I to światło wpadające przez stare okno, długie smugi pełne drobinek kurzu i ciszy, milczenia i dystansu pozwalającego doświadczać miejsca bez cienia zakłócającej go refleksji. 

Ta refleksja i te obrazy przychodzą dopiero po latach, są znaczące ze względu na wspominaną tu literaturę, która przechowuje w opowieści tę uniwersalną atmosferę doświadczania świata poprzez miejsce i czas, w które wrzucił nas przypadek, nieznana konieczność. To, o czym czytało się w gdańskich książkach, było niejako żywą rejestracją łódzkiego rytmu codzienności złożonej z krzyżujących się planów historii, dramatów, ludzi, gwałtownych przemian. Pomimo czasowego przesunięcia i odmiennego kontekstu ujrzeliśmy dzięki tym tekstom owo splątanie, warstwy, które aktywują się w nieoczekiwanych momentach, ujawniając złożone oblicze miasta i obecności w nim mieszkańców, biografii wplątanych w historię – tę małą, codzienną, i tę większą, umocowaną w procesach gospodarczych, znaczących zdarzeniach, mocnych i przełomowych, zmieniających kurs powszedniości na długie lata, nawet dekady. Historię i milczenie zdominowane przez bieg zwyczajnej codzienności, zadeptywane przez dynamiczne śródmiejskie kobiety, chodzące między domem a rynkiem, pracą a domem, rano, wieczorem, popołudniem, w skórzanych kurtkach, płaszczykach, z torbą na ramieniu, wpatrzone we własne myśli, z kolorowymi pierścionkami na palcach smukłych, żylastych dłoni, dzieci biegające po bramach i podwórzach, po szkole, między obiadem a odrabianiem lekcji, zagłuszane przez dźwięk kościelnego dzwonu, brzęk tramwaju, echo odbijanej piłki, niepokojący spokój mężczyzn, coś między rezygnacją a akceptacją i przystosowaniem do ogranych rytmów egzystencji. Granatowe wypłowiałe kurtki, znoszone zaprasowane dżinsy, stary zegarek na skórzanym pasku, te same od zawsze krem i woda po goleniu, reklamówka w ręku, trasy wzdłuż murów, podwórkowe obserwacje i scenografia architektury, która zaczyna opowiadać, gdy się zatrzymamy, zerkniemy w górę, wejdziemy na strych, spojrzymy przez pryzmat literatury, która umożliwia głębsze zamieszkiwanie własnego miasta. 

Zatem gdańskie narracje stawały się lustrem do przyglądania się sobie (literalnie i metaforycznie), fryzurze, skórze twarzy, zmarszczkom, wejrzeniem w oczy, zrozumieniem spojrzenia ukształtowanego przez łódzkie zamieszkiwanie świata. Być może do lektury gdańskich powieści przyciągały pewne podobieństwa, międzymiastowe analogie, nieoczywiste juncti. Łódź i Gdańsk wyniósł i ukształtował żywioł kosmopolityczny. To były i są miasta „otwarte”, bramy, okna na świat, miasta przepływu i obecności przedsiębiorczych ludzi, miasta wielokulturowe, w których znaczący był i jest wpływ kultury niemieckiej. To były dynamicznie rozwijające się ośrodki gospodarcze, centra skupiające ludzi idei, przedsiębiorczości, instytucji. Miasta przemian, działania, miasta niejako eksterytorialne, wpisane mocniej w globalne procesy cywilizacyjne. Dzisiejszy Gdańsk być może miał więcej szczęścia, jeśli chodzi o pisarzy mu współczesnych, którzy sondowali jego pamięć i kulturę, przyglądali się im, by w sposób twórczy i skondensowany opisywać osobliwość swojego miasta, jego zakotwiczone w przeszłości wymiary. Niepowtarzalny rys, sygnaturę. 

Lektura wspomnianych autorów była zatem i jest nadal rozpoznawaniem Gdańska, być może jego szczególnej wizji, ale gdzieś w tle, pomiędzy, ponad tym lub u podstawy wybrzmiewały nam także łódzkie konteksty, powiązania, wspomniane analogie. Odzywały się podobne tony tego dzwonu z kościelnej wieży górującej nad krajobrazem dzieciństwa, niesamowitości tego czasu i przestrzeni. Dorastania w cieniu historii. Historii przede wszystkim niedopowiedzianej, wyobrażonej, ukrytej w załomach architektury, starych willach i fabrykach, ogromnych kamienicach. Realnej materii, rzeczywistości, która w swej bezpośredniej złożoności, warstwowości i intensywności objawiała jakieś surrealistyczne moce, baśniową atmosferę, która teraz z perspektywy pamięci i literackich wędrówek wydaje się jeszcze bardziej baśniowa i osobliwa. 

Łódź oczywiście miała swoich pisarzy, w których twórczości miasto jest głównym bohaterem (lepiej powiedzieć bohaterką), ale byli oni dla nas zbyt odlegli czasowo i mentalnie, zakorzenieni w mglistym wieku XIX. Izrael Jehoszua Singer i jego powieść Bracia Aszkenazy – moim dzisiejszym zdaniem – przetrwali próbę czasu; w wielu, zarówno literackich, jak i historycznych, egzystencjalnych, filozoficznych planach książka ta ukazuje, odkrywa i tworzy żywy i bardzo wiarygodny obraz Łodzi, dla mnie znacząco istotniejszy ze współczesnego punktu widzenia i doświadczania miasta niż Ziemia obiecana Władysława Reymonta. Ta, pomimo literackiego kunsztu, jest dziełem coraz bardziej kontrowersyjnym. Dziełem, które narzuciło Łodzi na dekady pewną jednostronną, romantyzującą, niemal gotycką wizję „miasta złego”, molocha, bestii budzącej tyle nadziei, co strachu i obaw, choć autor spędził tu ledwie trzy miesiące. Świat Reymontowskiej narracji zaciążył na obliczu Łodzi; powielany dość bezrefleksyjnie, bezkrytycznie (także w filmie) pokutuje w zbiorowej wyobraźni łodzian, łodzianek, więcej – w polskiej wyobraźni. Oczywiście Łódź dała znakomity asumpt do takiego sposobu wymyślenia i napisania powieści – i mówi nam to wiele o sile oddziaływania słowa, literatury, sile, która potrafi kształtować życie, usuwa w cień granice między opowieścią a tak zwanym życiem realnym, zwyczajnym, powszednim. 

Te literackie moce, kształtujące rzeczywistość w sposób nieodgadniony i niezaprzeczalny, zauważyliśmy wtedy jako czytelniczki i czytelnicy właśnie w perspektywie porównawczej, dzięki głosom dobiegającym z innego miasta, którego geograficznej topografii nie znaliśmy, ale rozpoznawaliśmy jego – jakże zbieżną z naszą, łódzką – topografię duchową, mentalną, wyobrażeniową. Gdańsk stawał się bliższy, Łódź zyskiwała głębszy i szerszy kontekst umocowana w historycznych procesach i nieoczywistych powiązaniach. Przede wszystkim doświadczenie i poczucie identyfikacji zyskiwało wymiar uniwersalny. Identyfikacja z tym, co lokalne, osobne, oraz z tym, co ogólniejsze, niezbywalny komponent relacji ze światem własnego zamieszkiwania. 

Krystian Darmach

Krystian Darmach

Muzykant, gitarzysta zespołu Brown Time, miłośnik Portugalii i Beat Generation. Antropolog kultury, adiunkt w Katedrze Studiów Latynoamerykańskich i Porównawczych WSMiP Uniwersytetu Łódzkiego. Autor książek Miasto w zwierciadle nocy (2020), Zapisywanie świata. W poszukiwaniu antropografii (2020), Nocne konteksty miejskiej kultury (2023) i ŁDZ. Osobliwy alfabet miasta (2023).

udostępnij:

Przeczytaj także:

Pisarz, który wymyślił nasze miasto Pisarz, który wymyślił nasze miasto Pisarz, który wymyślił nasze miasto
Piotr Millati

Pisarz, który wymyślił nasze miasto

Jak „obrendowaliśmy” Gdańsk Jak „obrendowaliśmy” Gdańsk Jak „obrendowaliśmy” Gdańsk
Krystyna Romanowska

Jak „obrendowaliśmy” Gdańsk