Było ich trzech

Fotografia: Greta Wiczkowska
Fotografia: Greta Wiczkowska

pamięci Jana Ciechowicza

Inicjacje

Mark Renton – bohater filmu Trainspotting Danny’ego Boyle’a – mówi w chwili erotycznego spełnienia: „Nie czułem się tak dobrze od czasu, kiedy Archie Gemmill strzelił Holandii w 1978 roku”. Przywołuje wspomnienie z dzieciństwa, kiedy jako szczeniak oglądał mundialowe zwycięstwo swojej drużyny w meczu przeciwko przyszłym wicemistrzom świata. Wspomnienie zwycięstwa, które nic nie dawało Szkotom, już wcześniej wyeliminowanym z turnieju. Ale to właśnie widok tańczącego z piłką Gemmilla, mijającego kolejnych Holendrów, pozwolił chociaż na chwilę zapomnieć Rentonowi, że „bycie Szkotem jest do dupy”. Wspomnienie pięknego gola powróciło w momencie erotycznej epifanii, scalając się w jedno z odczuciem rozkoszy. Nawet coraz większe dawki heroiny nie pozwalały Rentonowi poczuć chociażby namiastki tego, co przeżył 11 czerwca 1978 roku. Aż wreszcie przypomniał sobie smak dzieciństwa.

*

Było nas trzech – tak chciałoby się zacząć opowieść o prywatnej archeologii futbolowych wspomnień. Ale tak naprawdę było ich trzech: Jarek, Maciek i Gruby – to oni rządzili na szkolnym boisku. Rządzili właściwie na każdym boisku, na którym graliśmy w nogę. Jarek, jeden z niższych w klasie, jednocześnie piłkarz najbardziej „profesjonalny”, trenował w klubie FC Sopot, gdzie zajmował pozycję obrońcy. W podwórkowych rozgrywkach, odbywających się pod przemożnym patronatem futbolu totalnego (wszyscy bronili, a jednocześnie wszyscy atakowali, gra odbywała się bez zachowania przepisu o spalonym), w każdym meczu zdobywał prawie dwucyfrową liczbę bramek. Maciek, chociaż bez profesjonalnego zaplecza, dorównywał Jarkowi. On pierwszy miał na nogach coś, co przypominało korki. Wreszcie Gruby – strzelał mniej bramek, jednocześnie jego grę charakteryzowała duża inteligencja taktyczna.

Więc było ich trzech, reszta chłopaków patrzyła na nich z podziwem, próbując, z miernym skutkiem, im dorównać. Miewaliśmy swoje dobre momenty, dziś jednak pamiętam raczej chwile upokorzenia: Michała, który próbując obronić strzał kolegi, odbił się od słupka bronionej przez siebie bramki, czy wreszcie siebie trafiającego piłką do pobliskiego stawu, zamiast do bramki oddalonej o półtora metra (na usprawiedliwienie dodam, że kąt strzału był prawie zerowy). Moje uderzenie miało w sobie potencjał słynnego gola Marca van Bastena z finału Euro 1988 przeciwko Związkowi Radzieckiemu. W odróżnieniu jednak od strzału Holendra, który zatrząsł sowieckim imperium, mój wyczyn zachwiał na długie godziny tylko moją stabilną pozycją piłkarskiego średniaka.

Grywaliśmy wszędzie i przy każdej okazji: na wuefie, na przerwach (w „jedno”), po szkole – aż do zmroku, w weekendy, w sezonie zimowym – na szkolnym korytarzu, kawałkiem papieru zgniecionym do kształtu średniej wielkości kuli, sami ze sobą (ja balonem w swoim pokoju), a wreszcie na komputerze – w czasach apogeum naszej fascynacji futbolem istniała tylko jedna piłkarska gra, nazywana potocznie FIFA 94, taka sprzed epoki hiperrealistycznej kopanki, bez rzeczywistych nazwisk graczy. Statystykami z przeprowadzanych rozgrywek wypełniłem tuzin zeszytów (ile bym teraz dał, żeby móc zajrzeć chociaż do jednego z nich), a moje sprzężenie z maszyną osiągnęło kulminację w momencie, kiedy podczas jednej z emocjonujących gier spadłem z krzesła, trzymając się za łydkę zaatakowaną intensywnym skurczem.

Głównym punktem czci oddawanej futbolowi była jednak gra na boisku – ja biegałem zazwyczaj po lewej stronie, zafascynowany dokonaniami brazylijskiego obrońcy Roberta Carlosa oraz holenderskiego lewoskrzydłowego Marca Overmarsa, osiągających wówczas, w latach 1996–1998, maksymalny poziom wirtuozerii. Po grze często rozważaliśmy zawiłości piłkarskiej terminologii – nie potrafiliśmy wyobrazić sobie procesów, które zachodzą w głowie bramkarzy „obliczających tor lotu piłki” (zazwyczaj, jak komentował telewizyjny spiker, obliczenia okazywały się błędne, co przyjmowaliśmy z satysfakcją – wśród nas nie było wielu wirtuozów matematyki). Z racji naszego wieku niekoniecznie zwracaliśmy uwagę na wizerunek piłkarzy, ale do dziś pamiętam pewną rozgrywkę, podczas której na nosach sporej liczby chłopców (także na moim) pojawił się plaster – dołączony kilka dni wcześniej do numeru pisma „Bravo Sport”, na którego okładce wystąpił Marcin Mięciel (jedna z ówczesnych nadziei polskiego futbolu, jednocześnie jeden z piłkarzy najbardziej w owym czasie wystylizowanych, jak na nasze siermiężne możliwości) z takim właśnie plastrem na nosie. Rzekomo miało to podnosić wydolność, stymulując prawidłowe oddychanie – w naszym przypadku odczuwaliśmy jedynie ból napiętych płatków nosa.

Moja pierwsza i jedyna własna piłka wytrzymała zaledwie kilka tygodni. Dostałem ją od siostry na urodziny. Ten konkretny model przeznaczony był raczej na boiska trawiaste – jego lakierowana syntetyczna powierzchnia zdarła się prawie doszczętnie już podczas pierwszej gry na szkolnym, betonowym boisku. Kilka tygodni później piłka pękła. Nie żałowałem jej zbytnio: jej wymuskany wygląd wzbudzał moje wątpliwości, podejrzewałem nawet, że jest to piłka przeznaczona do gry… w siatkówkę. Moja wyobraźnia lubiła wędrować w kierunku radykalnych hipotez. Zaznaczę od razu, broniąc czci siostry: sam zażyczyłem sobie właśnie taki model piłki, bezwzględnie przeznaczonej do gry w nogę…

Zapośredniczenia

Obraz inicjacji w świat piłki nożnej nie byłby pełny bez pierwszych doświadczeń wielkiego futbolu – przeżywanych dzięki transmisjom telewizyjnym. W moim przekonaniu każdy miłośnik futbolu ma w swojej pamięci ten jeden, szczególny turniej piłki nożnej, formujący indywidualną kibicowską świadomość i tożsamość.

Urodziłem się na tyle późno, że nie mogę pamiętać zmierzchu siły polskiej piłki nożnej, za który można by uznać udział naszej drużyny w mistrzostwach świata w Meksyku w 1986 roku. Pierwsze wielkie turniejowe emocje były zatem związane z grą innych drużyn. Chłonięcie amerykańskiego mundialu w 1994 roku uniemożliwiła mi awaria telewizora marki Neptun – musiał wysiąść właśnie wtedy, na jeden dzień przed inauguracją turnieju! Kilka dni później wyjechałem na wakacje do babci, a wiek, w którym się znajdowałem, uniemożliwiał mi swobodne oglądanie transmisji w środku nocy. Angielskie Euro 1996 chłonąłem właściwie bez większej świadomości, chociaż dobrze pamiętam piękne bramki Poborskiego, Stoiczkowa czy też kilkadziesiąt centymetrów, których zabrakło Gascoigne’owi, aby wprowadzić Anglię do finału turnieju.

Tym „pierwszym” był dla mnie turniej o mistrzostwo świata w 1998 roku, rozgrywany we Francji. Oglądany w nieustającym napięciu, znaczony wyrzutami sumienia po opuszczeniu transmisji grupowego meczu RPA z Arabią Saudyjską – wszak żarłoczny umysł nastolatka nigdy nie ma dosyć bodźców. Z tego czerwca pamiętam właściwie wszystko: od faktu, że tuż przed turniejem kontuzjowanego włoskiego napastnika Fabrizia Ravanellego zastąpił w kadrze Włoch zupełnie nieznany pomocnik Sandro Cois (a wcale nie kibicowałem włoskiej drużynie), przez cudowne bramki Chilijczyka Sierry czy Marokańczyka Hadjiego, godny eposu (chociaż niezakończony bramką) strzał przewrotką Nigeryjczyka Yekiniego, po pamiętny strzał paragwajskiego bramkarza Chilaverta z rzutu wolnego podczas meczu z Bułgarią – piłka otarła się wówczas o słupek bramki Zdrawkowa. Żadne kolejne mistrzostwa nie miały już takiego smaku, ich wspomnienia ledwo się tlą, a francuski turniej lśni pełnym blaskiem jako wydarzenie graniczne: mój „pierwszy” i… „ostatni” mundial.

Później piłka nożna powoli, chociaż wtedy tego nie zauważałem, stawała się „najważniejszą z najmniej ważnych rzeczy”. Dzieła zniszczenia dokonało uzmysłowienie sobie w pewnym momencie, że najlepsi piłkarze świata są coraz młodsi ode mnie, co pchało mnie w stronę rozmyślań o okrutnej naturze czasu.

Ikony

A jednak w mojej pamięci – niczym kotwice łączące mnie z przeszłością – nadal funkcjonują pewne obrazy ze świata piłki nożnej. Co znaczące, nie chodzi tu o piękne bramki czy wspomnienia triumfów wielkich drużyn, lecz o moje osobiste ikony, związane z wydarzeniami w kategoriach zbiorowych co najmniej błahymi, ale przeze mnie zapamiętanymi na zawsze, zmityzowanymi.

Grając na szkolnym boisku, często przywoływaliśmy postać sędziego Laguny z filmu Janusza Zaorskiego Piłkarski poker – jedynego filmu o piłce nożnej, jaki wówczas znaliśmy. W tej postaci imponowało nam jedno: jako zawodnik Laguna złamał swoim strzałem poprzeczkę bramki drużyny Związku Radzieckiego. Widok piłki dezintegrującej sowiecką bramkę cieszył nasze oczy – wtedy, jako młodzi chłopcy, nie znaliśmy szczegółów dramatycznej historii naszej ojczyzny. Słyszeliśmy coś niecoś o Katyniu, „drugiej okupacji”, ale dla nas początkiem końca opresji był nie tyle skok wąsatego elektryka przez płot, ile właśnie ta złamana poprzeczka. Nie pamiętam, czy w filmie Polacy wygrali z ZSRR, czy Laguna strzelił w tym meczu bramkę, lecz złamana poprzeczka tkwi w mojej pamięci do dziś jako coś niebywałego. Choć to przecież tylko, według piłkarskiej terminologii, strzał niecelny, a także dowód tyleż ogromnej siły piłkarza, co marnej jakości wykonania bramki…

Drugim istotnym punktem mojej osobistej futbolowej ikonografii jest czołówka programu telewizyjnego „Gol”. Co to była za czołówka! Trzydzieści pięć sekund najwyższych emocji, uzyskanych dzięki montażowi rockowej muzyki, pięknych strzałów i bramek oraz ekspresyjnych komentarzy spikerów. Dodajmy, że bohaterami tych migawek byli polscy piłkarze, między innymi Andrzej Buncol (gol w meczu z Peru w Hiszpanii w 1982 roku), Ryszard Staniek (gol w meczu z Hiszpanią w finale igrzysk olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku), Zbigniew Boniek (trzeci gol w meczu z Belgią w Hiszpanii w 1982 roku) oraz Wojciech Kowalczyk (gol w meczu z Sampdorią Genua w 1991 roku). Ale w tym poczcie obok chwil chwały są także akcje niezakończone sukcesem: strzał w poprzeczkę Jana Karasia z meczu Polaków z Brazylią (z mistrzostw świata w Meksyku w 1986 roku) czy też przestrzelona szansa Marka Leśniaka (z meczu eliminacji mistrzostw świata z Anglią w 1993 roku). I to właśnie te niewykorzystane sytuacje kształtowały świadomość moją i moich kolegów, chłopców z rocznika 1983, nieznających sukcesów polskiej reprezentacji, poznających je właśnie z czołówki programu „Gol”, nasyconej także elementami niespełnienia.

Wszak wówczas, około roku 1997, Polska reprezentacja w piłce nożnej nie znaczyła nic, a nastolatkom musiał wystarczyć sędzia Laguna, łamiący poprzeczkę bramki ZSRR, oraz trzydzieści pięć sekund emocji, rozpoczynających się od trafienia w poprzeczkę Brazylii. Wtedy święcie wierzyliśmy, że Polacy nie zagrają za naszego życia na żadnym wielkim turnieju…

Uczestnictwo

Pierwszy mecz piłkarski, na jakim byłem, odbył się w sierpniu 2005 roku na stadionie w mieście, którego nazwy nie wymienię (załóżmy, że przy ulicy Olimpijskiej). Nie wspominam nazwy klubu, gdyż nie o konkretne barwy chodzi, lecz o emocje wynikające z bezpośredniego kontaktu ze stadionową rzeczywistością. Nic to, że stadion przedstawiał widok nędzy i rozpaczy: drewniane, gdzieniegdzie połamane ławki, pomiędzy rzędami porastająca trawa, boisko oddzielone od trybun wysokim płotem, a w rogu stadionu sektor dla kibiców przyjezdnych – czyli po prostu duża klatka, bo trudno znaleźć inne określenie dla tego fragmentu stadionowej infrastruktury. Trybuny były, rzecz jasna, niezadaszone –kto wówczas przejmowałby się takim drobiazgiem jak możliwość opadów deszczu?

Na miejsce trzeba było przybyć kilka godzin przed pierwszym gwizdkiem, gdyż o jakości zajmowanego miejsca decydowało starożytne prawo „kto pierwszy, ten lepszy”. Na półtorej godziny przed rozpoczęciem spotkania nad stadionem przeszła ulewa. Przemoczeni do nitki, ukryliśmy się w końcu pod parasolem szlachetnie ofiarowanym przez doświadczonego kibica („Po co mi to, k…., i tak się spocę” – rzekł, odrzucając przywilej na rzecz przemoczonej Marii). Tenże wiarus poczęstował nas później z gwinta gorzką żołądkową, z butelczyny przemyconej najprawdopodobniej we własnych gaciach. Nigdy wcześniej nie czułem się tak zjednoczony z większą zbiorowością. Po pół godzinie nad stadionem znów zaświeciło słońce, a my, pozdrawiani gwizdem pociągu przejeżdżającego po torze tuż obok stadionu, mogliśmy spokojnie zdzierać gardła, odkrzykując drugi człon nazwy klubu, intonowanej przez „ultrasów” siedzących na trybunie pod zegarem. Mecz zakończył się wynikiem 1:1, ale najważniejsze były dla mnie smak gorzkiej żołądkowej i rzadkie doświadczenie zjednoczenia z grupą.

Siedem lat później – pamiętny mecz w Gdańsku 10 czerwca 2012 roku, obserwowany z nowej, zaskakującej perspektywy: rzut oka z dużej wysokości, z rogu boiska. Wynik 1:1, mecz wyrównany, Włosi ze znacząco osłabioną defensywą. W centralnym punkcie tej formacji zaskakująco dobry, zazwyczaj defensywny pomocnik – Daniele de Rossi. Nie tylko rozbija ataki przeciwnika, ale także rozgrywa z głębi pola, powracając niemalże do zapomnianej już dziś, ale i wówczas, funkcji libero. Jednak tym, który otwiera oczy na nowy wymiar gry, jest Andrea Pirlo – przodujący rozdzielanymi z laserową precyzją, zaskakującymi, ekstremalnie długimi podaniami. To coś zupełnie odmiennego: powtarzalność w nieprzewidywalności, patrzenie na boiskowe wydarzenia z szerszej perspektywy, niekonwencjonalne pomysły na grę widzianą z poziomu trawy i jednocześnie w skali makro – odświeżające doświadczenie. Zobaczyć raz i zapamiętać – Pirlo gra inaczej, z wytrzymałością połączoną z precyzją i elegancją.

Stały fragment (z Michała Okońskiego)

Naszym przewodnikiem był Andy, około sześćdziesięciopięcioletni Szkot, mieszkający w Liverpoolu od pół wieku. Odwiedzaliśmy stadion Anfield, wiedzeni ciekawością podsycaną wspomnieniem dziwnie tańczącego w Stambule Polaka. Dziewięćdziesięciominutowe zwiedzanie wiodło nas w przestrzeni i historii. Stałym motywem opowieści Andy’ego były docinki pod adresem sąsiadów z Goodison Park. Stały fragment, o którym chcę tu wspomnieć, podzielony był na trzy fazy.

Na początku naszej pielgrzymki Szkot zawiózł nas na szczyt stadionu i wskazał na zachód. „Przy dobrej pogodzie widać stąd Dublin” – rzekł. Zaraz potem dodał: „Jeśli pewnego dnia naprawdę wytężycie wzrok, to widać będzie także Nowy Jork!”. Nieco później znaleźliśmy się w najniżej położonym punkcie stadionu, przystając pomiędzy dwoma identycznymi parami solidnych drewnianych drzwi bez oznaczeń. Po jednej stronie korytarza mieściło się biuro Szefa – Jürgena Kloppa. Tuż naprzeciwko, w odległości trzech metrów, znaleźć można było wejście do schowka, w którym swoje sprzęty przechowywały osoby sprzątające obiekt. Na zakończenie naszej przechadzki z Andym przykucnęliśmy w lewym dolnym rogu trybuny the Kop. Andy wskazał punkt w rogu boiska: „Widzicie to miejsce? Stąd Trent Alexander-Arnold wykonał rzut rożny w meczu z Barceloną, za chwilę było 4:0, upokorzony zespół odpadł z Ligi Mistrzów. Zapytany o ten stały fragment Klopp – kontynuował nasz przewodnik – odparł, że nawet nie widział momentu jego wykonania”.

Niepozorny Andy był, przypadkowo napotkanym, mędrcem.

 

Tekst jest zmienioną i poszerzoną wersją zapisków opublikowanych w kwartalniku „Bliza” (2012, nr 2).

Bartosz Filip

Bartosz Filip

Doktor nauk humanistycznych, filmoznawca, wykłada na Uniwersytecie Gdańskim. Animator kultury, pracownik Nadbałtyckiego Centrum Kultury w Gdańsku; kurator Festiwalu Filmów Jednominutowych, współkurator projektu wydawniczego „Czytanie Pomorza”. Publikował między innymi na łamach „Blizy”, „Dwutygodnika”, „Ekranów” i „Kina”.

udostępnij: