Poszedłem, bez chwili wahania, na twój lep. Postawiłem wszystko na najsłabszą kartę, która przegrała już tyle razy. Bo taki jej odwieczny nominał. Zainwestowałem resztki naiwności w uczucie, na które nie pozwalałem sobie od wieków. Ze strachu. Z rozsądku. Nauczony bezwzględnym doświadczeniem nie popuszczałem mu cugli, aż nad nim zapanowałem. Niczym fakir nad temperaturą swego ciała. Bo nigdy już nie chciałem być słabszy. Nie chciałem, by raz jeszcze powalił mnie fizyczny ból biorący początek gdzieś w otchłani brzucha. Promieniujący na wolę bezwolą, na myśl otępieniem, na mięśnie zanikiem, na duszę ołowiem… A jednak, choć wiedziałem, jaki obrót musi wziąć ta historia, choć znałem w szczegółach scenariusz plagiatu, który raz jeszcze miałem popełnić, nie zawahałem się. I osłabiony nieustannym popędem miłości z premedytacją jej dopomogłem. Już wówczas, w sztokholmskiej kafejce…
Nie zdając sobie jeszcze z tego sprawy, wstąpiłem na drogę zdrady świata, który mój zwyrodniały umysł stworzył wbrew wszystkiemu, co takie piękne, oczywiste i uzasadnione nienaruszalnym aksjomatem: wartością najwyższą, jaką jest życie i przetrwanie istot naszego gatunku. Gdyby nie to irracjonalne przekonanie, dawno już, idąc za głosem ciążącego nam zdrowego rozsądku, skończylibyśmy z kosmicznym nieporozumieniem naszego bytu, z tą farsą i dobrem nadrzędnym, z tym wybrykiem brzemiennym w skutki, które tylko czasami są uśmierzane narkotykiem hormonu nadającego pozory sensu łańcuszkowi absurdalnych zmagań. Nasze wyostrzone zmysły, niepoddane jego działaniu, zmusiłyby nas do dostrzeżenia mylnego kierunku ewolucji nieustannie doskonalącej stworzenia i tak już zbyt skomplikowane. A przez to niezdolne do szczęścia, lecz co najwyżej do zachłyśnięcia się nim. Za każdym razem coraz płytszego…
Zatrzymały mnie Alpy. Ujrzałem je z wieży monachijskiego ratusza i opamiętałem się. Chociaż po drugiej stronie tej fatamorgany powietrze, którym pragnę oddychać. Którym ty oddychasz. Które jest na każdej stop-klatce twoich gestów. Które mogłoby się kłaść szeptem na twych włosach, wypełnić tobą nozdrza, przestać nas dzielić. I pojąłem, że Sztokholm stał się miastem zakazanym, strefą skażoną, wrogiem rażącym zza każdego węgła wspomnieniami prosto w pierś…
Przeniosłem spojrzenie na grupkę Indian w dole. Tańczyli wokół fontanny, pokrzykując przy akompaniamencie południowoamerykańskich rytmów. Ich długie włosy, skrywając twarze pochylone nad fletniami Pana, toczyły się czarnymi potokami po barwnych opończach. Są pewnie jeszcze zaułki, których zniknięcie będzie jednoznaczne z końcem człowieczeństwa. Pozostaniemy wówczas tylko my, świadomi swego losu i jego mechanizmów. Odarci z bogów, z miraży uczuć wyższych, z wiary w obłudę altruizmu, z dumy wywoływanej wątpliwymi osiągnięciami pokoleń przeszłych i przyszłych. Egoiści bez złudzeń, dla oszukania samopoczucia hołdujący zdemaskowanym wartościom. Nie mogąc sięgnąć po to, co pożądane, wybierający mniejsze zło. Nawet jeśli jest nim ofiara życia, bo pozostanie przy nim byłoby nie do zniesienia. Ważący się powoływać do niego innych, z arogancją równą arogancji bogów kreujących światy. Nadający miano miłości motywom, które popychają do tchnięcia życia w przypadkowe zbiory atomów, przeradzające się z czasem w konstrukcje zdolne do cierpienia…
Spytałem, ile przytyjesz po pierwszym dziecku, skoro to normalne w twoich stronach. Dobrze wiem, to był żart. Nie ma jednak dymu bez ognia. A ten płonie w każdym z nas, buzując potrzebą zaspokojenia instynktu. Bez oglądania się na tych, którym można by zaoszczędzić epizodu istnienia. Tylko gdzie wówczas przyszłoby nam szukać wymówki, uzasadnienia dla dni, które jeszcze przed nami, i dla tych, które skryją się za nieodwołalnie opadającą kurtyną dnia ostatniego. A wszystko to przecież z miłości. Bo dlaczegóż tylko nam miałoby być dane poznanie blasków i cieni żywota…
Aaaaa!!! Zawyłbym do księżyca głosem straszliwym. Ból przeszyłby nawet tkanki martwe, a strach padłby na mnie samego. Tylko że nie jestem już wilkiem. Ani nawet psem łańcuchowym. Chociaż mieszkają we mnie watahy wilków, wilki samotnicy i wilki stepowe. Hieny i szakale, psy zarażone wścieklizną. Brakuje jednak przekleństwa. Przekleństwa zdolnego porazić rozum. A i myśl o tobie mi go zabrania. Cholerna myśl. Wiem tylko, że to nie koniec. Jeszcze odezwą się geny, zabrzmi jeszcze łoskot szkliwa, skowyt oranych kłami boków, zapachnie posoką wrogów i własną. A wobec gwałtu, wobec trzasku łamanych zębów i druzgotanych kości, wobec bulgotu namiętnej pasji w gardłach ginie wszelki opór. Powraca odwieczny porządek świata.