Tytuł tomu brzmi jak ostrzeżenie. „Obszar niejasny” przywodzi na myśl językowe labirynty, poetycki hermetyzm, eksperymenty na granicy zrozumiałości. Tymczasem książka Sławomira Płatka okazuje się zaskakująco klarowna – nie w sensie stylistycznym, lecz komunikacyjnym. Od początku, już wierszem otwierającym, opartym na sylabotonicznym rytmie, autor sygnalizuje, że nie interesuje go język jako konstrukcja. Niejasność tomu nie leży w strukturze, lecz w przywoływanej przestrzeni. Nie w słowie, ale w miejscu. Nie w retoryce, ale w pamięci. To topografia zapomnienia – ziemia, na której pamięć uległa rozproszeniu, a historia została wyparta. I to właśnie ta topografia przemilczeń jest materią tomu – nie eksperyment z idiomem, jak sugerują niektórzy komentatorzy.
Beskid Niski – obszar dawnej Łemkowszczyzny – nie jest tu ani tłem, ani dekoracją. To podmiot. Poezja Płatka nie rekonstruuje historii, ale porusza się wokół jej szczątków – rozproszonych i częściowo zapomnianych. Miejsca, przez które przechodzi autor, to przestrzenie o zatartych konturach, przysypane ziemią, obrośnięte chaszczami, pozbawione świadectwa. „Wszyscy tu żyli wszędzie, noszą w sobie / kawałek życia w każdym cudzym domu, / kawałek śmierci w każdym cudzym grobie” – pisze w wierszu Pogranicze I, który ustanawia perspektywę postrzegania dla całego tomu. Pogranicze staje się nie tylko kategorią geograficzną, ale i egzystencjalną – metaforą tożsamości rozszczepionej, rozrzuconej, niepewnej. Wiersze są tu jak szkice terenu – fragmentaryczne, zapisywane na gorąco, czasem intuicyjne, ale konsekwentnie zakorzenione w konkretnej ziemi, z którą autora nie łączy pochodzenie, lecz może coś trudniejszego do nazwania: głód przywiązania, potrzeba przynależności, wspólnota samotności.
To tomik impresyjny, zanurzony w codzienności: „śliwki dukają w dach”, „krowy leżą, nie spieszą się”. Pojawia się regionalne piwo, ścinane zboże, gorzkie cygaro – detale, które nie mają służyć stylizacji, lecz tworzą zapis trwania. Wiersze wyrastają z obserwacji, ale omijają nutę rozczulenia, pozostając w rejestrze powściągliwości. Płatek nie mitologizuje – raczej kataloguje. Urokliwych cerkiewek nie oblewa światłem, lecz pozostawia w cieniu zmierzchu. W Magii wierzbowej wspomina: „Puszczaliśmy w dół wierzbowe stateczki i z dołu / przypływały pstrągi” – by zaraz dodać, że pewnego roku przestały przypływać. I to dlatego, że „przestaliśmy puszczać te stateczki”. To scena drobna, ale znacząca – utrzymana w tonie, który cechuje wiele wierszy z tego tomu: przytomnym, rezygnującym z retoryki, wyciszonym emocjonalnie. Nawet dzieciństwo nie wyrasta tu z mitologii – tylko z nieoczywistej pustki.
Ważną warstwą tomu są wiersze autotematyczne – notatki z pisania, komentarze do procesu twórczego. Czasem ironiczne, jak w Eposie na miarę, w którym poeta wychodzi „na spacer […] przez okno” i jest to gest nie Odyseusza czy Magellana, lecz zwykłego człowieka, „gest / bez większego znaczenia”. W wierszu Deszcz, wczesna jesień przyznaje: „Jak zwykle / zaczynam wiersz od tezy, / argumentacja brzmi nieźle, ale: / śliska, grząska” – to wyraźna deklaracja nieufności wobec sensów, które przychodzą zbyt łatwo. Poezja nie jest tu nośnikiem znaczeń, akt pisania zaś to proces, z którego nie zawsze wyłania się rozpoznanie. Poeta demitologizuje metafizykę tworzenia, rozprawia się też z mitem natchnienia, choćby w tekście Czekam na wiersz jak na pociąg: „wiersz nie przyjdzie. Wywlekam go / za chabety”. W tych frazach nie ma kokieterii. To nie język wyrafinowany, lecz język zmęczony, wyczerpany próbami nazywania, nieufny sam wobec siebie, oczyszczony z nadmiaru – i dlatego prawdziwy. Pisanie staje się formą pokory wobec rzeczywistości, a nie dominacji nad nią.
Odniesień kulturowych w tomie jest wiele – Ożóg, Harasymowicz, Bursa, Nikifor, Biblia, Aleksander, Chrystus frasobliwy. Jednak to nie cytaty stanowią punkt ciężkości, lecz gesty rozpoznania – dyskretne, czasem niedopowiedziane odwołania do twórców, miejsc czy figur kulturowych, które bardziej uruchamiają skojarzenia, niż domykają interpretację. Ślady Bursy, echo Harasymowicza (wobec którego autor się zresztą dystansuje), reminiscencje Nikifora czy prymitywizmu nie pojawiają się w roli ozdobnych odniesień. Ich obecność przypomina raczej migotliwe znaki istnienia, przefiltrowane przez osobistą topografię autora. Ten świadomy dystans wobec patosu i folkloru zbliża poetę do autentyzmu i twórczości prymitywistów, dla których ważniejszy był kontakt niż kompozycja, ślad niż forma. Jednocześnie jednak Płatek nie wchodzi w rolę Nikifora, nie stylizuje się. Pozostaje pomiędzy: rejestruje i nie ingeruje. Może dlatego jego poezja wydaje się tak nieoczywista – ciągle w pół kroku, jakby nieskończona z wyboru.
Choć tematyka Łemkowszczyzny, pamięci i przemieszczania była już podejmowana przez wielu autorów, Płatek wnosi do niej coś istotnego – perspektywę osobistą, wolną od etnograficznego tonu i publicystycznych nut. Zamiast przywoływać dramaty z tezą, notuje coś, co się wymyka – pustkę po zdarzeniach, nieobecność obecnych. Nie chodzi tu o nową diagnozę, lecz o uważność, o zgodę na niedomknięcie, o zapis osobistej, nieco niepewnej wędrówki przez krajobraz, z którym znajduje jakiś wewnętrzy rezonans, w którym tyle przecież było – i może nadal jest, choć niewyraźne.