Siła i słabość słowa

Jurij Andruchowycz, fot. Kornelia Głowacka-Wolf
Jurij Andruchowycz, fot. Kornelia Głowacka-Wolf

Z Jurijem Andruchowyczem, ukraińskim pisarzem, poetą, eseistą, muzykiem, rozmawia Czesław Romanowski

Czesław Romanowski: Nie ukrywam, że wciąż jestem pod wrażeniem spektaklu – a może słuchowiska, koncertu, performansu? – który odbył się tutaj, na Długiej 35, ponad tydzień temu [10 grudnia 2023 roku], pod nazwą Radio Noc. Czym jest Radio Noc?

Jurij Andruchowycz: Jeśli chodzi o ten projekt, wspólny z zespołem Karbido, to ciągle poszukujemy właściwego określenia. Miałem propozycję, by określić występ jako spektakl akustyczny, w sensie audio, ale na przykład jeden z naszych muzyków, Marek Otwinowski, nie bardzo przyjmuje to określenie. W każdym razie Radio Noc wyrosło z mojej powieści pod tym samym tytułem, a moją intencją od samego początku było napisanie takiej powieści, która mogłaby też zabrzmieć. Nie w sensie metaforycznym, lecz dosłownym. I nasza wspólna praca z Karbido na jej podstawie jest próbą przetransformowania tekstu literackiego, który zwykle czyta się oczami, na dźwięk; a w każdym razie jakichś fragmentów tego tekstu, jakiejś jednej z historii.

CzR: Teraz przyszło mi na myśl, że to taki trochę teledysk, który dzieje się na oczach widzów: są słowa, jest muzyka, jest pan na scenie, są muzycy. I jakby te wszystkie bodźce działają bardziej niż tylko sam tekst, który się czyta oczami.

JA: Dokładnie. I ważne jest to, że w centrum powieści jest muzyk. Człowiek, który w swoim czasie prawdopodobnie był całkiem niezłym muzykiem, klawiszowcem. My poznajemy go w chwili, kiedy prowadzi nocną audycję radiową. Zresztą nie wiemy do końca, czy naprawdę jest coś takiego jak to nocne radio, czy może on je sobie tylko wyobraża. Ale spotykamy go w momencie, kiedy on sam już nie chce grać. Jest po trudnych przeżyciach, w których doznał też tortur fizycznych. I zmienia się z wykonawcy w słuchacza muzyki. Słuchacza i zbieracza muzyki. Wszystko to razem sprawiło, że wybraliśmy właśnie taki format: występuję z muzykami i stwarzamy jakąś taką niepodzielną jedność słowa, tekstu oraz dźwięków muzycznych, melodii.

CzR: Jako bywalec wielu koncertów nie mogę nie zauważyć, że jesteście bardzo zgranym zespołem. Pan mówi, muzycy trochę patrzą na siebie, porozumiewają się wzrokiem, ale generalnie wszystko wychodzi z łatwością, intuicyjnie. Podejrzewam jednak, że stoją za tym godziny prób.

JA: Tak, to prawda, godziny prób. Powiem też – może warto od tego zacząć – że mamy za sobą osiemnaście lat współpracy. Osiemnaście lat – to brzmi oczywiście bardzo przekonująco. Ale w istocie, jeśli mówić o naszej bezpośredniej współpracy, to tego czasu nie było tak dużo. Z tego na przykład względu, że mieszkamy w różnych krajach. Jeśli nam się udaje raz na jakiś czas kilka dni popracować wspólnie, razem, to jest to osiągnięcie. No, jednak trwa ta nasza znajomość, przyjaźń, od tych osiemnastu lat. Co znaczy też, że jakoś się tam poznaliśmy. Mniej więcej.

CzR: Wyczuwacie się.

JA: Wyczuwamy się. Gdańskie wykonanie programu Radio Noc to trzecia prezentacja tego utworu. Przy czym pierwsze zagraliśmy jakoś na początku września. I było po niemiecku. Może nawet to dobrze zrobiło naszej dalszej pracy. Bo nikt z pozostałych muzyków niemieckiego nie rozumie. Czyli musiałem najpierw rozesłać odpowiednie odcinki po polsku, a oni się z nimi zapoznali. I wymyślili jakieś podstawy dla tej przyszłej współpracy. A potem mieliśmy ze cztery, pięć dni prób we Wrocławiu. Tam udało się stworzyć mniej więcej to, co zabrzmiało tu, w Gdańsku. W międzyczasie był jeszcze koncert w Oświęcimiu. Już po polsku. Więc wczoraj odbyła się trzecia, że tak powiem, próba. Trzeci koncert. Ale też bardzo ważne jest to, że tu, w Gdańsku, nagrywaliśmy, przygotowując materiał na przyszłą płytę. I to wiele rzeczy zmieniło. Bo wcześniej generalnie nie zmieniało się nic. Ale jeśli chodzi o detale, o szczegóły i tak dalej, to już to, co pojawi się w procesie nagrywania, jest zawsze jakoś tam odmienne. No i teraz jestem w oczekiwaniu tego, w jakiej postaci ukaże się to nagranie.

CzR: Kończąc ten wątek: chyba połowę publiczności stanowili Ukraińcy…

JA: Może więcej…

CzR: Może nawet więcej. I bardzo – oczywiście dla wszystkich, ale dla Ukraińców szczególnie – bardzo przejmujący był ostatni fragment: ten jakby dodatek, kiedy śpiewa pan swój wiersz, a za panem wyświetlane są przejmujące i przerażające ujęcia skutków rosyjskiej agresji. Siedząca obok mnie pani po prostu się popłakała.

JA: To jest utwór spoza programu Radio Noc, powstał jeszcze w roku 2012, na naszą trzecią płytę: Absynt. Wróciliśmy do niego i po tym, jak pojawiał się u nas nowy perkusista z Ukrainy, Ihor Hnydyn, zmieniliśmy aranżację. Właściwie to on wpłynął na nią swoim stylem gry na perkusji tak bardzo, że utwór zaczął brzmieć inaczej. I zaczęliśmy grać go na zakończenie każdego koncertu, szczególnie po powstaniu tego wideo. I tak to już robimy od lutego zeszłego roku. Może z dziesięć koncertów mieliśmy w tym okresie. Stało się to czymś w rodzaju naszego występu na bis. Ale można też odbierać ten utwór jako zakończenie Radia Nocy. Dlaczego nie?

CzR: Pan jest przykładem zaangażowanego poety, pisarza, eseisty… Czy na poecie, pisarzu, eseiście ciążą jakieś obowiązki wobec świata? Czy twórca powinien te obowiązki wypełniać, czy też może pisać o ptaszkach, o kwiatkach i o motylkach?

JA: No, to też jest rodzaj zaangażowania. O ptaszkach też można pisać w jakimś sensie bardzo politycznie. Ale ja myślę, że tu nie chodzi o takie rygorystyczne sformułowanie: powinien – nie powinien. Moim zdaniem, powinien, bo inaczej nie może. To nie jest kwestia wyboru, odmowy, odrzucenia. To sposób istnienia pisarza w świecie. Dlatego ja patrzę na to jako na rzecz organiczną. Nie programową, nie sformułowaną dla siebie, tylko taką, która wyłania się z istoty samej twórczości.

CzR: Podrążę dalej, może naiwnie. Czy poezja, proza mogą zmienić nastawienie człowieka do – dajmy na to – jakiegoś konfliktu, chociażby do wojny w Ukrainie? Czy słowo ma taką moc?

JA: Ono nie ma dostatecznej mocy. Ani słowo, ani żaden utwór literacki, żaden poemat, żadna powieść nie potrafią bezpośrednio wpłynąć na działania bojowe. Albo na zmianę czyjejś polityki. Mówiąc inaczej: nie zatrzymają wojny. I tym bardziej nie dadzą komuś możliwości, jednej ze stron, by tę wojnę wygrać. Trudno sobie wyobrazić jakiś wiersz czy inny tekst literacki, dzięki któremu wygrywa się wojnę.

CzR: No tak… Bardziej chodziło mi jednak o nastawienie czytelnika, o to, czy pod wpływem przeczytanego tekstu zacznie inaczej postrzegać daną rzecz.

JA: A to jak najbardziej… Jak najbardziej, bo to jest właśnie siła słowa. Tylko znowu: to nie działa w widoczny, szybki, bezpośredni sposób. Bo mamy tu do czynienia z ludzką psychiką i z takim zjawiskiem jak kontakt indywidualny. Jeśli mówimy o utworze literackim, to jednak zawsze chodzi o bardzo indywidualny odbiór. Właściwie o relację tête-à-tête, sam na sam, autor–czytelnik. W naszym przypadku może słuchacz, tak? Ale w żadnym razie nie ma tu przekazu masowego. Nie ma czegoś takiego jak totalna zmiana świadomości zbiorowej. Ludzie są na bardzo różnych poziomach odbierania literackiego sygnału i każdy widzi przy tym swoje własne obrazy. Więc jest to jakieś przesłanie polityczne – którego, jak uważam, nie udaje się uniknąć, bo to część rzeczywistości – lecz ono nigdy nie będzie jednolite i jednoznaczne, jak w przypadku przemówienia polityka. No ale pisarz, jako osoba, która powinna być mistrzem w sprawie słów, ma szansę za ich pomocą formułować ścisłe, ściśle polityczne przesłania. Czasami widzimy to nawet na przykładzie pisarzy, którzy zostają politykami. Praktykującymi politykami, czyli takimi, którzy tworzą partie, są posłami i tak dalej. Niektórzy na prezydentów wyrastali. No i to wszystko jest oczywiście skutkiem pewnego autorytetu, który tak lub inaczej mają właśnie pisarze. Plus to, że potrafią znaleźć i zbudować dobre frazy z dobrych słów.

Bardzo lubię przykład młodszego kolegi z Ukrainy, chyba znacie go też w Gdańsku: nazywa się Andrij Lubka, mieszka w Użhorodzie i od dawna jest osobą publiczną – oprócz tego, że jest pisarzem, poetą, był też jedną z gwiazd Facebooka. Był i nią pozostaje… Ale zmierzam do tego, że wiosną zeszłego roku [2022], czyli kilka tygodni po tej wielkiej inwazji, uznał, że nie potrafi teraz kontynuować pisania. To zresztą było w tamtym momencie charakterystyczne zjawisko dla jakichś dziewięciu na dziesięciu ukraińskich autorów – po prostu oniemienie, wielki, potężny szok, rodzący pytania o to, po co słowa w ogóle, po co to pisanie i tak dalej. Że pisanie nic nie zmieni. Nic nie zmieni…

CzR: Bezradność…

JA: Tak, bezradność. No i Andrij zaczął po prostu pracować jako wolontariusz przy dostawach z Zachodu, przy transporcie tego, co przez jego miasto ruszyło na tereny Ukrainy. Pracował w dzień i w nocy, i ta ciężka praca fizyczna spowodowała, że poczuł się lepiej, a w końcu z powrotem odnalazł się jako pisarz – tyle że nie pisząc tekstów literackich. Po prostu wpadł na pomysł, że może przez Facebooka zostać liderem pewnej wspólnoty, która zajmie się konkretnymi sprawami, konkretnymi zbiórkami. I tak się stało, bo tysiące ludzi, którzy byli tam jego przyjaciółmi, obserwowali i czytali  jego stronę, dołączyło do tej inicjatywy. Powstała wspólnota zbierająca fundusze na konkretną rzecz, czyli na samochody typu pick-up, które są bardzo potrzebne na froncie. Na koniec ubiegłego roku Andrij miał na swoim koncie już pierwsze sto takich samochodów. Ja też uczestniczyłem w niektórych zbiórkach. Ale mówię o tym tylko dlatego, że to był projekt, który tak się udał w dużym stopniu właśnie dlatego, że zainicjował go pisarz – nie jakiś polityk, nie jakiś partyjny dygnitarz, nie żaden inny aktywista. Okazało się, że ludzie bardzo chętnie przenoszą środki, ponieważ stoi za tym ktoś, komu naprawdę ufają, bo lubią jego teksty literackie; ktoś, kto tego nie robił wcześniej, kto poczuł się bezradny i postanowił zrobić coś zupełnie innego. Myślę, że ujawnia się tu bardzo interesujący rodzaj zależności: niekoniecznie jest potrzebny wielki tekst literacki, ale literackość jako taka; działa ten czynnik, że robi to pisarz, a nie ktoś inny…

CzR: Jak zmieniło się pana życie po 24 lutego 2022 roku?

JA: Oczywiście zmieniło się, ale nie aż tak, jak wielu innych ludzi, którzy na przykład stracili dom, swoje bardzo prywatne, poukładane sprawy. U mnie do tego nie doszło. Nie ma w tym nic dziwnego, geografia zaważyła na tym, że ja zostałem w swoim domu w mieście, gdzie mieszkam, w Iwano-Frankiwsku. Po pierwszym tygodniu udało się do nas ewakuować z Kijowa moją córkę z jej rodziną. Spędzili z nami pół roku, aż we wrześniu zięć postanowił, że wracają do Kijowa, że zagrożenie dla tego miasta już minęło. Co zresztą nie odpowiada rzeczywistości… No ale oczywiście, stopień zagrożenia dla Kijowa w porównaniu z wiosną 2022 roku jest teraz zdecydowanie niższy.

W każdym razie to były najcięższe czasy, właśnie ten początek, kiedy każdy alarm powietrzny odbieraliśmy bardzo serio, biegliśmy w jakieś ukrycia, w nocy też prześladowały nas te sygnały, trzeba było jakoś dawać radę z takim diametralnie innym trybem życia, turbulentnym. Dzisiaj wszystko wygląda już na stabilną, rutynową sytuację, ale ma ona swoje specyficzne odmiany. Z czasem zrobiło się tak, że my – ja z żoną – dokoła siebie, wśród przyjaciół, znajomych, sąsiadów, nie widzimy już nikogo, kto by nie miał kogoś na wojnie. Jesteśmy wspólnotą ludzi, wśród których zawsze ktoś musi być z tą wojną związany, przede wszystkim jako żołnierz walczący na froncie. No i oczywiście już są straty jakichś dalszych i bliższych znajomych. Tylko że ja jestem już w tym wieku, kiedy to są raczej dzieci moich przyjaciół, a nie bezpośrednio moi przyjaciele. Na początku wojny tego nie było, śmierć nie zdążyła, że tak powiem, jeszcze do naszych bliskich się dorwać. Jednocześnie bywa teraz i tak, że daje się zapomnieć o tym, co jest – bo na zewnątrz toczy się po prostu życie w zwykłym miejskim krajobrazie. Można nawet pomyśleć, że w ogóle nic się nie dzieje, nie ma żadnej wojny w tym kraju. No, jest jakaś liczba z jakiegoś powodu umundurowanych mężczyzn, ale nic więcej. I to jest właśnie pewnym znakiem czegoś raczej niedobrego, jakiegoś przyzwyczajania się: no, jesteśmy w sytuacji wojny, dobra, co zrobić.

CzR: Historia Ukrainy po 1990 roku to historia konfliktów przeplatanych czasem pokoju: był pierwszy Majdan, drugi Majdan, potem Donbas, a teraz pełnowymiarowa wojna, i wszystko to jest związane z Rosją. Czym Ukraina sobie zawiniła, że jest krajem najbardziej narażonym na rosyjską czy prorosyjską agresję? Co jest takiego w tym kraju: jego położenie, jego ludność?

JA: To jest temat na dłuższą, historiozoficzną rozmowę. Z jednej strony istnieje pewien mit założycielski, ważny dla Kremla. W 1991 roku mieliśmy nadzieję, że ten imperialistyczny mit: o tym, że rosyjska państwowość zaczyna się w Kijowie i dlatego Rosja nigdy Kijowa nie odda (a pod Kijowem można rozumieć całą Ukrainę) – że to już się skończyło. Myśleliśmy, że wraz z upadkiem ZSRR oni się pożegnają z tym myśleniem, że w takim formacie to już nie będzie istniało. I w latach dziewięćdziesiątych mniej więcej tak to wyglądało, chociaż było widać w zestawieniu z tym, co robili w Czeczenii i jak podpalali różnego rodzaju konflikty, w Naddniestrzu, Abchazji i tak dalej – że tak naprawdę Rosja się nie zmieniła. Po prostu w latach dziewięćdziesiątych była za słaba, żeby atakować Ukrainę. Zrobiła jedną, dwie próby oddzielenia Krymu, ale to się im nie udało – w 1994, 1995 roku. Oni nawet jakiegoś prezydenta krymskiego wybrali, który musiał potem uciekać do Moskwy i nic z tego nie wyszło. Ale okazało się, że to nie jest na zawsze i że właściwie to nie Putin jest decydującym czynnikiem, nie jego osobista pozycja, filozofia – tylko że Putin jest tak naprawdę odpowiedzią na zapotrzebowanie rosyjskiego społeczeństwa…

CzR: Że musi być jakiś wódz…

JA: Tak, ten, z którym wrócimy do Kijowa, bo tam jest nasz początek i każdy inny wariant jest nie do pomyślenia. Najpierw wyglądało, że po 2000 roku ta zmiana nastaje i że przy zachowaniu pozorów niepodległej Ukrainy Rosja może to wszystko kontrolować. I takim właśnie projektem był Janukowycz, którego Moskwa zaczęła nam, że tak powiem, wciskać na prezydenta kraju, czego skutkiem był pierwszy Majdan. Bo te fałszerstwa, ta brutalność podczas wyborów i tak dalej – tego wszystko było już za dużo dla Ukraińców. I tu, ja tak rozumiem, po pomarańczowej rewolucji nastąpił przełom w kremlowskim myśleniu o nas – oni nagle zauważyli, że nie da się takimi prostymi sposobami tego wszystkiego zrobić, że trzeba naciskać bardziej brutalnie i eskalować, eskalować… Skutkiem tej eskalacji był już drugi Majdan, podczas którego zapanowała otwarta przemoc, pierwsze ofiary, zabici kulami – to już styczeń 2014 roku na Majdanie, a potem masowa strzelanina 20 lutego. Uważam, że to już właściwie początek tej wojny, w której jesteśmy dzisiaj, bo agresja wobec tak zwanej Niebiańskiej Sotni to, moim zdaniem, początek działań zbrojnych obcego kraju w centrum stolicy. Jasne, że tamte jednostki zmieszane były z ukraińskim Berkutem, ale przecież pewnym znakiem przynależności tych berkutowców było to, że oni po Majdanie natychmiast wszyscy odnaleźli się w Rosji albo na terenach anektowanego Krymu. Na ten temat można spekulować, ale faktem pozostaje, że ten przelew krwi był dla nas szokiem.

Myślę, że nie widać nadziei na zmianę rosyjskiego myślenia o nas, ani teraz, ani w przyszłości. Nie wiem, do czego powinno dojść, żeby ktoś na czele Rosji z tego zrezygnował. Oni w ostatnich latach agresję wobec Ukrainy po prostu zideologizowali, czyli została ona podniesiona do rangi wojny przeciw całemu Zachodowi. Tego nie było wcześniej, gdy mieli ciągle nadzieję na oderwanie Ukrainy. Ale kiedy zauważyli, już po lutym zeszłego roku, że Zachód – na przykład w postaci Unii Europejskiej – otwiera się i zaprasza Ukrainę, musieli zmienić formułę. I to jest właśnie taka ideowa eskalacja: że nie walczą z jakąś tam Ukrainą – bo to byłoby sprawa pięciu minut – tylko że przeciw nim jest cały zachodni świat.

CzR: Mówi pan o zachodnim świecie… Paradoksalnie, ten zachodni świat, który teraz jest dla Rosji wymówką, żeby atakować Ukrainę, wcześniej – w osobach swoich polityków – w sumie bratał się z Putinem, układał się z nim, żył z nim dobrze, nie chciał z nim konfliktów, czy to politycznych, czy to związanych z gospodarką. Ma pan żal do Zachodu, że prowadził taką, a nie inną politykę, że nie zauważał Ukrainy, że nad Ukrainą przeskakiwał od siebie do Rosji?

JA: Do pewnego momentu nikt nie brał Ukrainy na poważnie. Powiedzmy, że było tak, aż Zachód nie zobaczył na swoich ekranach pomarańczowego Majdanu. Ale też bardzo szybko po zakończeniu Majdanu zmęczył się tym wsparciem. Oczywiście ma pan rację: dominował priorytet interesów Rosji i to moim zdaniem był ogromny błąd polityków zachodnich poprzedniej generacji, takich jak Sarkozy, Merkel, Obama i Bush przed Obamą. Tu nie chodzi o partyjność, tylko o to, że zawsze było to samo podejście, czyli nie irytować Rosji, bo z Rosją dobrze mieć interesy, i może nie zaraz się bratać, ale przynajmniej mieć z nią pozytywne relacje. A Ukraina trochę przeszkadzała, też po swojemu nieprzewidywalna – wiadome rzeczy z korupcją i tak dalej. Trzeba więc było jakoś tak to poprowadzić, żeby Rosja jednak pozostała zadowolona. I mógłbym to zrozumieć, bo nie tak szybko zmieniają się w głowach rzeczy utrwalone przez stulecia, a co dopiero w głowach polityków, którzy przede wszystkim pamiętają o tym, że jest elektorat, że będą wybory, że w odróżnieniu od dyktatorów oni na swoich stanowiskach zawsze nie będą. Ale moim zdaniem to, co jest niewybaczalne, to reakcje po 2014 roku. Bo to, że de facto po raz pierwszy po drugiej wojnie światowej doszło do zmiany granic w Europie, zasługiwało na absolutnie inną, zdecydowaną reakcję, i wydaje mi się, że gdyby NATO, Obama i liderzy kilku zachodnich krajów kluczowych nie dopuścili na przykład aneksji na Krymie, to nie byłoby tego, co jest teraz.

CzR: Także pańska książka Radio Noc odwołuje się w dużej mierze do Majdanu. Ale – wracając do pańskiej literatury – chciałbym nie tyle o książkę spytać, ile o pewną rzecz dotyczącą procesu twórczego: czy zdarza się panu, że pisząc książkę, czuje pan, że ta książka się panu wymyka, że pan już jej nie pisze, tylko ona pisze się jakby sama, skręcając w jakiś zupełnie inny zaułek, który w ogóle panu nie przychodził do głowy?

JA: Tak jest najczęściej, i ja to bardzo cenię. Z tym że Radio Noc to ze wszystkich moich powieści utwór najbardziej zaplanowany, przemyślany. Czas pracy nad książką podzielił się na dwa mniej więcej równe okresy. Czyli w ciągu roku 2019 po prostu tę książkę planowałem: rozpisywałem najpierw krótki prospekt tego, co chciałbym tam mieć, jaką historię opowiedzieć, potem rozbudowywałem już poszczególne odcinki, szukałem imion, detali i świadomie nie zaczynałem pisania tekstu.

CzR: Na co pan czekał?

JA: Że wszystko dojrzeje do jakiegoś ostatecznego formatu. Pomyślałem nawet, że  niech tymczasem pracuje świadomość – jeśli na jej poziomie wszystko już będzie gotowe, to podczas pisania włączy się podświadomość i ja już nie będę zawracał sobie głowy rozwojem jakiejś historii, wątkiem jako takim, tylko pracą nad jak najlepszą frazą, i tak dalej, i tak dalej. W ciągu 2020 roku już po prostu pisałem. I to był taki proces, który bardzo mi się podobał. Podobało mi się to, że dużo zrobiłem na wstępie, dzięki czemu wiedziałem, dokąd zmierzam, co tam będzie… Pozostawało mi to wszystko tylko wzbogacić jakimiś fajnymi detalami. Ale rzeczywiście podczas pisania pojawiały się momenty, kiedy musiałem łamać wszystkie plany.

Ja w ogóle sformułowałem dla siebie wówczas taki postulat – nie wiem, czy w przyszłości skorzystam – by przy każdej powieści tworzyć w najwyższym stopniu drobiazgowy plan utworu, jego konspekt. Ważny dla mnie przede wszystkim dlatego, żeby potem, podczas pisania, go złamać i dzięki temu być może uzyskać lepszy efekt. No i nie wiem, czy mogę to zastosować przy następnej książce, bo ona jest zupełnie inna. To znaczy nadal nie wiem, czy to będzie zbiór opowiadań, czy jednak jakaś powieść. I czy te opowiadania, które teraz widzę właśnie jako opowiadania, nie staną się po prostu rozdziałami tej powieści. Ale tu już się nie da pracować nad taką całą linią, ponieważ chodzi o jakieś epizody. I, moim zdaniem, to będzie ciekawe, nawet jeśli powstanie powieść, ale będzie w epizodach… Natomiast Radio Nocmusiało mieć taką całościową linię. Podejrzewam, że autorzy kryminałów muszą tak pracować: jeszcze zanim zaczną pisać, muszą dokładnie się do tego przygotowywać, porównywać warianty, sprawdzać, jak potoczy się akcja. No i moim zdaniem z Radia Noc wyszła pewna mieszanka, którą można określić jako powieść awanturniczą, przygodową, ale też filozoficzną; jest tam trochę mistyki, jakiejś fantazji i tak dalej. Do tego zmierzałem, ale nie zawsze tak będę pisał, tą książką może nawet wyczerpałem już możliwość takiego planopisarstwa.

CzR: W powieści obecny jest też swego rodzaju humor, czasami czarny humor, który przełamuje mroczne wątki – bo one są często mroczne, przerażające. Czy pan to robi świadomie, czy po prostu jest pan takim człowiekiem, który do poważnych rzeczy podchodzi często z humorem i nie planuje tego na zimno?

JA: To nie jest kwestia strategii pisania, tylko tak dyktuje tekst. Chciałem, żeby bohater nie był patetyczny, a to znaczy, że on musi w większości trudnych, niebezpiecznych sytuacji reagować przede wszystkim z jakąś autoironią, i to buduje jego, że tak powiem, ludzki, osobisty styl. Ale powtarzam: to nie jest dozowane, tak się pisze. I jeszcze jedno. W powieści jest na przykład mnóstwo aluzji, odniesień do innych tekstów czy utworów muzycznych – to też nie jest strategicznie, tego akurat nie planuję, ale tak mi się pisze, że tu może coś działać jako cytat z kogoś. Sumą tego, co mogę użyć w tekście, w dużym stopniu jest suma tekstów innych autorów, które przeczytałem.

CzR: No tak, bo u pana się przenika i muzyka, i poezja, i proza… Dla mnie, jako wielbiciela muzyki, to bardzo interesujące, te wplecione wątki, takie wręcz niespotykane. Jest pan bardzo oryginalnym pisarzem, poetą.

JA: Dziękuję bardzo. Też powiem, że takiej powieści, powieści w takiej ostatecznie postaci, nie napisałbym, gdyby nie współpraca z prawdziwymi muzykami i zupełnie inna praktyka życiowa, która zaczęła się mniej więcej od momentu znajomości z Karbido. Bo tyle godzin na próbach, te rozjazdy, trasy, koncerty – dla pisarza to może uchodzić za jakieś marnotrawstwo jego czasu. Podczas prób czasem godzinami siedzi się w bezczynnym oczekiwaniu, podczas gdy inni coś tam robią – a ty musisz jednak tu być, razem z nimi, choć nic nie robisz. Ale to dało mi jakieś nowe doświadczenie, tam poznałem, jak to działa, kiedy na scenie pracuje mikrofon, z odsłuchem, od czego zaczynają się próby. Dźwiękowo nowe doświadczenie.

CzR: Czuje się pan pisarzem spełnionym?

JA: Gdybym powiedział, że tak, to byłaby to zła odpowiedź. Bo jeśli mam nadzieję, że mam jeszcze coś przed sobą, to znaczy, że nie, że jeszcze nie czuję się spełniony.

CzR: Dziękuję za tę odpowiedź i za rozmowę.

Czesław Romanowski

Czesław Romanowski

Pochodzi z Sejn, w Gdańsku mieszka od ćwierć wieku. Jest dziennikarzem (pisał między innymi do „Dziennika Bałtyckiego”, „Życia na fali”, miesięcznika „Nasze Morze”), autorem haseł do Gedanopedii, współpracuje z klubem Żak, pisząc relacje z tamtejszych koncertów. Bywa poetą. Obecnie pracuje w latarni morskiej w Gdańsku-Nowym Porcie.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Błędy poznawcze ludzi Zachodu Błędy poznawcze ludzi Zachodu Błędy poznawcze ludzi Zachodu
Anna Łazar

Błędy poznawcze ludzi Zachodu

[Czy uda mi się pójść dwa kroki dalej…] [Czy uda mi się pójść dwa kroki dalej…] [Czy uda mi się pójść dwa kroki dalej…]
Hałyna Kruk

[Czy uda mi się pójść dwa kroki dalej…]