Posiedzę chwilę i wracam

Ilustracja: Anna Rezulak

Fragment powieści G-Stadt

 

Wchodzę do mieszkania, które wyraźnie zaczęło blaknąć, od kiedy nie wypełnia go już słaba, ale regularna energia codziennej krzątaniny. Nikt nie wydeptuje ścieżek w skrzypiącym parkiecie, nie nasyca szafek w ślepej kuchni parą z czajnika i słodkawymi oparami smalcu, których warstwy latami odkładały się na wyższych rzędach kafli jak słoje wewnątrz pnia drzewa. Na falochron nieruchomego powietrza w salonie nie napierają fale akustyczne ani z telewizora (choć i kiedyś robiły to rzadko), ani z radia (częściej). Rury nie przynoszą wieści z podziemnych krain, bo nikt nie odkręca kranów i nie wsłuchuje się w życiodajny szum. W sześciennych przestrzeniach pokoi przestało rozpychać się światło, które kiedyś umacniało ich bryły, docierając w każdy załom i kąt, tężejąc w stabilne rusztowania. Gdyby nie to, że chodzi o mieszkanie w kamienicy, można by pomyśleć, że pozbawione tego wsparcia ściany zapadną się do środka jak domek z kart. Tylko kaloryfer bezwstydnie pracuje pełną parą, bo stara instalacja nie pozwala już w ogóle regulować przepływu.

Jego mylące ciepło wypełnia pokój i sprawia, że kiedy siadam w fotelu, żeby zebrać myśli po przyjeździe i krótkim marszu z dworca, zaczynam się czuć niemal przytulnie, co niepotrzebnie mnie roztkliwia. To nie jest wieczór na wspomnienia. Jutro o dwunastej czeka mnie wizyta u notariusza, wymagająca odegrania określonej roli, w której nadal się nie odnajduję, a która coraz częściej mi się trafia.

Zerkam na zegarek – kwadrans po dziewiątej. Stosunkowo wcześnie. Wciągam nosem gorzkawe drobinki kurzu pędzone w moją stronę przez fale ciepła znad żeliwnych żeber. „Pościeliłam ci na fotelu” – napisała matka wczoraj, po tym jak wreszcie udało mi się wytłumaczyć jej, czemu wolę przenocować tutaj, a nie u nich. Przekonał ją argument, że będę miał bliżej – i z dworca, i do notariusza. Nie chciało mi się tłumaczyć, że nocując u rodziców, nieuchronnie cofam się do czasów nastoletniego rozedrgania, memłam się i topię w tym kokonie najeżonym kolcami od środka. Nie mogę prosto stamtąd jechać do notariusza i udawać kogoś dorosłego, bo będę mimowolnie obciągał spodnie, jakbym się bał, że wystają mi spod nich poobijane kolana.

Spoglądam przez uchylone drzwi do drugiego pokoju na łóżko, w którym babcia odeszła. Kształt, w jaki układa się narzuta, podpowiada, że została tam jej pościel. Wciągam powietrze nosem, próbuję wyłapać zapachy, które nie zdążyły wywietrzeć. Może jednak powinienem spędzić ten wieczór na inwentaryzacji wspomnień, może powinienem tu zostać i czuwać? Ale przecież nie wytrzymam tej ciszy, a nie mogę jej zagłuszyć sztucznym hałasem domowych sprzętów, bo wszystkie zamarły żałobnie i żaden nie posłucha się mojej ręki. Zerkam jeszcze raz na zegarek. Jest wcześnie. Przejdę się.

*

Ruszam w dół Heweliusza, prześlizgując się wzrokiem po zastygłych, wygaszonych witrynach sklepów. Ulicą wciąż suną samochody, głównie taksówki. Wieczorni rowerzyści kręcą ostatnie rundy dzisiejszego odcinka wyścigu z uciekającą metą. Idę wolnym krokiem, głęboko oddycham, żeby dostosować się do tutejszego powietrza. Płuca powoli przyzwyczajają się do wszechobecnej wilgoci.

Po przyjeździe zazwyczaj spacerowałbym napędzany ciekawością: żeby sprawdzić, co się zmieniło, zamknęło, otworzyło, spróchniało. Gdzie pulsuje rytm, a gdzie dudni cisza. Ale teraz wyszedłem po prostu po to, żeby być gdzie indziej, więc idę bezwiednie przed siebie. Wszędzie dobrze, ale w domu najgorzej. Zerkam pod nogi na zmieniającą się nawierzchnię: kostka, duże betonowe płyty, stary chodnik z omszałymi szczelinami, na które nie wolno nadepnąć. Na skrzyżowaniu z Łagiewnikami coś każe mi skręcić w prawo, być może przywołuje mnie rozświetlony ciąg parterowych okien na Stolarskiej, rozwiniętych wzdłuż ulicy jak klatki kliszy fotograficznej – każda z innym ujęciem. Starsza kobieta o siwych włosach i kościstych rękach trzyma przy szybie niemowlę chłonące sztuczne światło ulicy i jej prawdziwy mrok. Dwa kadry dalej kolorowo błyska ogromny prostokąt telewizora. Obok, w kuchni z kryształowym plafonem, ktoś kursuje od lodówki do blatu, od blatu do stołu. Dzieci! Kolacja. Wreszcie dochodzę do Podwala i skręcam w prawo, jak nakazuje niepisana zasada spacerowej pętli. Jednak po chwili, zamiast iść dalej przed siebie, odbijam w Lawendową, może z dawnego przyzwyczajenia? Knajpa po lewej tętni życiem. Przez zaparowane szyby widzę tlące się światło, migoczące raz mocniej, raz słabiej, tak jakby dopasowywało się do zmiennego nasycenia przestrzeni gwarem, który co chwilę wypływa kolorowym korowodem na chłodną ulicę, a potem cofa się, by na nowo rozbełtać w cieple. Patrzę przez szybę, ktoś coś tłumaczy, energicznie gestykulując, słuchacze podążają oczami za ruchem rąk, aż wreszcie wybuchają śmiechem, spoglądając po sobie, jak gdyby chcieli się upewnić, że to odpowiednia reakcja. Barman krótkim ruchem podbródka wyławia kolejnych klientów cisnących się do baru. Co dla ciebie? Dwie dziewczyny witają się, wyrzucając wysoko ręce, a potem długo ściskają. Może bym zaszedł? To mi akurat nie zaszkodzi. Może, ale nie tu.

Odbijam w prawo i wkraczam do labiryntu straganów rozrzuconych po placu targowym. Drewniane zadaszone budki, pomalowane w przyjemnie pastelową zieleń, stoją w ciemności bezładnie, trochę jak dziecięce klocki, które pozostały na dywanie, podczas gdy budowniczy podziwia skończone dzieło – stojącą tuż obok ceglaną Halę Targową pociągniętą z góry szarym, metalicznym lukrem z posypką drobnych nitów. W połowie targowiska, tam, gdzie straganiarskie budy zasłaniają widok z każdej strony, przystaję na chwilę i zapadam się po kostki w bruku, przytłoczony podziwem dla niezłomnej konsekwencji tego miejsca, ustanowionego jeszcze przez Prusaków. Miasto dookoła mutowało, waliło się w gruzy, mozolnie podnosiło z dymiących popiołów, a ten plac trwał w najlepsze, nie tracąc nic ze swojego charakteru. Ulice wyznaczające ten śródmiejski kwartał ewoluowały z błota w kocie łby, żeby potem przykryć się po sam nos asfaltem, a na koniec zrzucić go po latach jak wylinkę i znów wdzięczyć się niby to świeżym brukiem. Tymczasem plac targowy trzymał się tej samej funkcji. Nie prychał na zmiany, niczego nie kwestionował, po prostu robił swoje. Handlowałem, handluję i będę handlował. Deal with it. No tak, ale przecież nie można tkwić w miejscu, trzeba się rozwijać. Stojąc w miejscu, tak naprawdę się cofamy. To gdzie pan siebie widzi za pięć lat? Tak? Aha. A za sto? Za sto też?

Może właśnie dlatego – kiedy tak mijam stosy pustych skrzynek, palety, zgniecione kartony, resztki rozdeptanych owoców i warzyw, których nie zdążyły jeszcze oporządzić okoliczne zwierzęta – czuję pod brukiem znacznie więcej trzewnej energii niż chwilę później, po wyjściu z labiryntu na ulicę Pańską, gdy zderzam się z chłodnymi fasadami kamienic. Na końcu murowanej ściany Hali Targowej, tuż obok głównego wejścia, znajdują się niepozorne drzwi pozbawione szyldu, prowadzące do podziemi. Czy zejście po schodach można jeszcze liczyć jako spacer? Pewnie nie. Zatem będzie to krótka przerwa.

*

Od kiedy pamiętam, Posag Lusi przyjmował w czułe objęcia rozbitków z całego miasta. Przystanek, oaza, często ostatnia deska ratunku, kiedy człowieka dopadały odwieczne pytania, z którymi nie radziły sobie już greckie wyrocznie, a co dopiero internetowe blogi, gabinety psychoterapeutów albo koleżanki ze szkolnej ławki i koledzy z podwórka: co i jak zrobić, żeby zarobić, jak wydać, żeby zostało, jak jej to powiedzieć, jak go przy sobie zatrzymać, czemu znowu nie starcza, po co to wszystko… Odpowiedzi na pytania prędzej czy później przychodziły, witane toastami, ale potem i tak zostawały pod ziemią. Odwieszano je do szatni przy wejściu w myśl zasady, że z Posagu można wyjść tylko z tym, z czym się do niego przyszło. Czas spędzony w podziemiach hali był wykrajany z naturalnego biegu i pełzania zdarzeń na powierzchni. Posag oferował wszystkim nawias, zawieszenie i brak zobowiązań. Krótko mówiąc: w przeciwieństwie do reklamy, religii, wolnego rynku i mieszczańskich związków nie obiecywał więcej, niż mógł dać. I był to uczciwy układ.

Posag prowadziło małżeństwo artystów, które w dawnych latach osobiście uwijało się za barem, niespecjalnie przejmując się branżowymi zwyczajami gastronomii i robiąc wszystko po swojemu. Jakoś działało. Z tego, co pamiętam, zaraz na początku, po zaanektowaniu samej przestrzeni i wyposażeniu jej w rudymentarne elementy typu bar czy toaleta, Posag funkcjonował prawie pusty. Obszerne podziemia i przytłaczająca zewsząd cegła wyglądały dość surowo i bezładnie, trochę jak piwnica w starej kamienicy, której jeden po drugim odumierali mieszkańcy. Dopiero potem zaczęły się pojawiać pierwsze elementy wyposażenia, takie jak krzesła, fotele czy wszelkiej maści stoliki na patykowatych nogach. Z czasem doszły pojedyncze plastikowe siedzenia wycofywane z eskaemek i tramwajów, masywne szafy i regały ze zmatowiałą politurą pozyskane przy remontach okolicznych zakładów pracy, metalowe lampki z biurowych pustostanów przy Jedności Robotniczej. Dopóki w sąsiedztwie działał jeszcze magiel, na blatach zawsze leżały wykrochmalone obrusiki, a na nich stały tłukące się wiecznie i odradzające w niewyjaśniony sposób wazoniki z Ćmielowa i Bolesławca oraz masywne kryształowe popielniczki, czasem z niewyraźnym godłem dawno zapomnianego zakładu, jak Zjednoczenie Przemysłu Płyt, Sklejek i Zapałek. Za barem, zespawanym przez zaprzyjaźnionego stoczniowca z kilku kawałków podejrzanej blachy, stał długi jak falowiec szereg wybebeszonych, poskręcanych ze sobą meblościanek, zastawionych szkłem i kolorowym alkoholem.

Posag stopniowo obrastał w kolejne otuliny z mebli i przedmiotów nanoszonych falami jak muszle i glony na plażową kidzinę. Wypchane zwierzęta z biur Orbisu, stare mapy sztabowe z wrzeszczańskich koszar, fotele klubowe ze zlikwidowanego kina Helikon, dywany uratowane ze stoczniowej willi dyrektora tuż przed jej wyburzeniem, skuwane na dziko fragmenty mozaik, znoszone z całego miasta w rytmie kolejnych deweloperskich dewastycji. Po pewnym czasie z pomysłu zrodzonego z oszczędności i zbieractwa powstało żywe archiwum przygarniające relikty odrzucane przez mutujący na powierzchni świat. Złośliwi mówili, że Posag przyciąga wraki i odpady, nie precyzując, czy chodzi im o wystrój, czy może o bywalców. Bywalcy nie dementowali.

*

Wchodzę do środka, jest tłoczno, ale przyjemnie, ciepło, prawie kojąco. Trochę jak w zapchanej eskaemce w mroźny, zimowy dzień, tylko mniej rzuca. Z szafy grającej dobiega nieśpieszne falowanie Kwiatu jednej nocy Alibabek, chociaż przez gwar przebija się głównie sekcja dęta. Ktoś szuka towarzysza do wyjścia na papierosa, dwie dziewczyny idą za rękę w kierunku toalety, wysoki, jakby zasuszony mężczyzna o zaroście emerytowanego archiwisty spogląda pod światło na pustą szklankę po piwie mocno zdziwionym wzrokiem. To już?

Zamykam na chwilę oczy, żeby wyczuć dzisiejszy rytm Posagu, inaczej trudno mi będzie zrobić choć kilka kroków. Po prawej coś napiera, po lewej jest jakby luźniej, tętno tłumu wydaje się miarowe. Dostrajam się krótką chwilę i zaczynam przemieszczać całkiem bezkolizyjnie, łagodnie ocierając o przepływające obok prądy ludzi. W końcu dobijam do baru. Udaje mi się znaleźć miejsce na winklu, dzięki czemu będę mógł lustrować salę zamiast wgapiać się w baterie kolorowych butelek, którymi obstawiono szkielet meblościanozaura. Zamawiam podwójną wódkę na dobry sen, bo powoli dopada mnie już śródlądowy jet lag. Mam tylko jedną noc, żeby złapać pion przed wizytą w kancelarii.

– Dużo zmartwień czy po prostu ci się spieszy? – pyta barmanka, lejąc na oko do szklanki z kruszonym lodem. Pewne zwyczaje się tu nie zmieniły.

– Bardziej to drugie – odpowiadam wymijająco. – Umówiłem się ze znajomymi, ale coś mi wypadło i przyszedłem trochę później. Pomyślałem, że może nadgonię cokolwiek, zanim się do nich dosiądę.

– A dużo się spóźniłeś?

– Bo ja wiem… Tak z siedem, osiem lat.

*

Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska w ramach Gdańskiego Stypendium Kulturalnego Fundusz Twórczy.

Adam Nawałeda

Adam Nawałeda

Urodzony w Gdańsku za starych, nie najlepszych czasów. Bardziej rytm niż melodia. Spacerowicz i pasażer. Chwilowo od dekady zamieszkały za granicą, powraca do rodzinnego miasta głównie pod postacią literackiego alter ego. 

Anna Rezulak

Anna Rezulak

Ukończyła Uniwersytet Gdański, a sztuki fotografii uczyła się w Trójmiejskiej Szkole Fotograficznej. Zawodowo związana jest z Agencją Fotograficzną Kosycarz Foto Press, gdzie zajmuje się fotografią reportażową. Od kilku lat stale dokumentuje między innymi Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, festiwal kina dokumentalnego Millennium Docs Against Gravity czy branżową konferencję Forum Wokół Kina. Fotografuje także kolejne edycje Nagrody Literackiej Gdynia. Bardzo często jest obecna na koncertach, na przykład podczas Festiwalu Jazz Jantar w Klubie Żak. Jej zdjęcia publikują „Polityka”, „Wprost”, „Newsweek Polska”, „Zwierciadło”, „Jazz Forum”. Osiągnięcia w zakresie fotografii koncertowej doceniono w prestiżowym międzynarodowym konkursie Jazz World Photo, w którym w 2018 roku zdobyła trzecie miejsce, a w 2015 i 2016 roku była finalistką. W 2023 roku otrzymała Grand Prix XXVII Konkursu Gdańsk Press Photo za zdjęcie Wyrok.

udostępnij:

Przeczytaj także:

(Nie)boska przygoda Bartusia i Michałka (Nie)boska przygoda Bartusia i Michałka (Nie)boska przygoda Bartusia i Michałka
Michał Fałtynowicz

(Nie)boska przygoda Bartusia i Michałka

Łódzkie czytanie Gdańska Łódzkie czytanie Gdańska Łódzkie czytanie Gdańska
Krystian Darmach

Łódzkie czytanie Gdańska