„To niezłe gówno” – stwierdza bezlitośnie kolega na kameralnej posiadówce u innego kolegi. Kiwam głową. Zapamiętuję, że Piep*yć Mickiewicza w reżyserii Sary Bustamante-Drozdek lepiej nie oglądać. Zwłaszcza jeżeli nie chcę się skręcić z żenady. Kłopot polega na tym, że perwersyjna ciekawość kulturowego masochisty wygrywa we mnie ze zdrowym rozsądkiem. Może być zadowolona ze swojego zwycięstwa, bo nasyciła się co niemiara. Aby nie poświęcać zbyt dużo czasu na obiekt, który nie stanowi bezpośredniego tematu tej recenzji, wystarczy napisać, że film jest niezręczny. Jako komedia, jako próba odczarowania złego imienia polskiej edukacji literackiej. Najbardziej niezręczny jest jednak w byciu „młodzieżowym”. Na „młodzieżowość” cierpi również Potop Teatru Wybrzeże w reżyserii Michała Siegoczyńskiego.
Czwartego lutego, trzy dni przed zaplanowaną premierą, dostaję mail: premiera przełożona, i to w dodatku o prawie dwa miesiące. Jestem trochę zaniepokojony. Siegoczyński należy do tych twórców, obok których nie przechodzi się obojętnie. Choć jego spektakle zbierają mieszane opinie, nie sposób odmówić mu osobowości. Reżyser znany jest z nonszalanckiego sposobu pracy. Mianowicie pisze scenariusz w trakcie prób. Mając ten fakt na uwadze, od razu dochodzę do wniosku, że coś musi na tych próbach zgrzytać. Jaka była faktyczna przyczyna, nie dociekałem, bo jestem krytykiem, a nie dziennikarzem śledczym. Choć poprzednia współpraca reżysera z Teatrem Wybrzeże nie budziła mojego entuzjazmu, to muszę przyznać, że Romeo i Julia is not dead był konkretną, autorską wizją wywracającą Shakespeare’owski pierwowzór o sto osiemdziesiąt stopni. Pamiętając o bezkompromisowości autora i wierząc w aktorski zespół teatru, czekałem cierpliwie na 29 marca, ignorując podszepty perwersyjnej ciekawości kulturowego masochisty.
Wchodząc na Dużą Scenę Teatru Wybrzeże, nie potrafiłem ich już ignorować, zwłaszcza że sztukę rozpisano na prawie cztery godziny. Trzeba jednak przyznać reżyserowi, że wziął na barki nie lada ciężar. Potop jest trudną adaptacją z kilku względów. Po pierwsze, to długa i zawiła fabuła. Po drugie, niełatwo w tej historii znaleźć łącznik pomiędzy treścią a wrażliwością współczesnego widza. Jest jeszcze powód trzeci, czyli kultowa adaptacja filmowa Jerzego Hoffmana. Siegoczyński podjął rękawicę, starając się przezwyciężyć wszystkie trzy trudności. Jak udała mu się ta walka?
Potop zaczyna się z wysokiego C i wbrew temu, co mówi zgrabny tekst promocyjny Anny Wakulik w dostępnej w foyer broszurce, wcale z niego nie schodzi. Czas trwania spektaklu sugerował maraton, a dostaliśmy sprint. Akcja nie nabiera tempa, tylko od razu rusza cwałem i nie zamierza zwalniać. Od samego początku reżyser kładzie wszystkie karty na stół: łamie czwartą ścianę, znosi dystans pomiędzy światem przedstawionym a rzeczywistym, jednocześnie skacząc pomiędzy siedemnastowiecznym osadzeniem historii a współczesnością. Operowanie tymi środkami bez chwili wytchnienia mogłoby się wydawać niezwykle trudne, ale Siegoczyński zdaje się nie podzielać tej opinii. Reżyser do żonglerki konwencjami dodaje jeszcze wątki poboczne, takie jak otrzymanie Nobla przez Sienkiewicza czy opowieść o tym, jak Daniel Olbrychski przyjął rolę Kmicica w ekranizacji Hoffmanna.
Choć zespół aktorski dwoi się i troi, to nie jest w stanie utrzymać narzuconego przez scenariusz tempa. Nie bez powodu sprinty odbywają się na krótkie dystanse. Utrzymanie całości w ryzach przez ponad dwieście minut może imponować, jeżeli nie zadamy sobie pytania: po co to wszystko? Choć trzy godziny zlatują raz dwa, to przez ostatnie kilkadziesiąt minut kibicujemy nadmiernemu wysiłkowi w drodze do mety, która wydaje się cały czas oddalać. Aktorki i aktorzy starają się jednak jak mogą, aby rześko przeciąć linię finiszu. Osiągają to z różnym skutkiem.
Na wysokości zadania stają Grzegorz Gzyl i Robert Ninkiewicz. Nie dziwi mnie to wcale, gdyż ta dwójka niezmiennie od lat zalicza się do pierwszej ligi aktorów Wybrzeża, wyznaczającej jakość teatru. Nie inaczej jest i w tym wypadku. Gzyl z lekkością balansuje pomiędzy dwiema skrajnymi rolami – rubasznym Zagłobą, który nawet przy wyświechtanych żartach z „ziołem” w tle zachowuje wdzięk, a niepokojącym Hetmanem (Radziwiłłem), który – zwłaszcza w monologu – stoi bliżej czarnych charakterów z prozy Jakuba Żulczyka niż historycznego pierwowzoru. Ninkiewiczowi przypadły bardziej epizodyczne role, co nie znaczy, że nie daje się w nich zapamiętać. Aktor nie gra jedynie postaci z powieściowego Potopu, uosabiających opozycję dobro–zło (król Kazimierz i Augustyn Kordecki – jeden z oficerów Kmicica), ale również łączy akcję powieści z wątkami pobocznymi, wcielając się w Hoffmanna oraz Szweda prowadzącego galę wręczenia Nagrody Nobla. W każdej z nich przedstawia inne oblicze i walory swojego warsztatu, co przy takim natłoku porządków nawet w wypadku doświadczonego aktora zasługuje na podziw.
Mniej oczywistym jasnym punktem na scenie jest Janek Napieralski w roli księcia Bogusława. Postać wydaje się napisana płasko, według wzoru słusznie porzucanego. Ot, zniewieściały paniczyk z większym zamiłowaniem do Francji niż ojczyzny, mający być zaprzeczeniem „prawdziwej” męskości, co manifestuje się w jego homoerotycznych ciągotach. Napieralskiemu udaje się jednak wykrzesać coś więcej z tej postaci. Grą ciała i ekspresyjną mimiką nadaje temu przewidywalnemu wzorcowi szlachcica charakteru tak dalece, że wzbudza w widzu ciekawość.
Rozpisuję się pochlebnie o postaciach drugo- i trzecioplanowych, a gdzie w tym wszystkim duet napędzający tę historię? Kmicic i Oleńka nie udali się Siegoczyńskiemu. Katarzyna Borkowska wcielała się już w główną postać kobiecą w Romeo i Julia is not dead, stąd może poczucie wtórności. Tym razem postać grana przez Borkowską zdaje się w pełni podporządkowana swojemu scenicznemu partnerowi. No właśnie… Nie do końca wiem, co stało się z Piotrem Witkowskim. Aktor znany jest z mocnych ról ekranowych (Proceder, Idź przodem, bracie). Również w Potopie najlepiej wypada w (rzadkich) momentach powagi. Jego komediowe wcielenie jest monotonne – początkowo ta repetycja stylu bawi, z czasem zaczyna nużyć, a nawet irytować.
Naprawdę nie rozumiem, czemu reżyser zdecydował się na komedię. Choć spektakl został oparty na postmodernistycznych założeniach (między innymi ahistoryczność, intertekstualność, niemożność dotarcia do prawdy), to efekt końcowy nie składa się na typowy, postmodernistyczny pastisz. Samo w sobie nie musiałoby to być zarzutem, gdyby nie jedno „ale”. Nie zamierzam teraz uprawiać wykładu z filozofii, zaznaczę jedynie, luźno nawiązując do myśli Frederica Jamesona, że pastisz jest parodią bez elementu krytycznego – a ten element tu występuje. Trudno jednak dociec, co w sztuce jest przedmiotem owej krytyki.
„Wychodzę z założenia, że dobrze mówić o rzeczach ważnych” – deklaruje reżyser w rozmowie na temat swojego ostatniego dzieła. Przesłanie spektaklu jest tak zawiłe, że trudno na podstawie analizy stwierdzić, co dokładnie miał na myśli Siegoczyński. Gdyby sztuka pozostała w pełni pastiszem, byłaby przynajmniej konsekwentna. Wtedy rubaszny humor, pełen niesmacznych seksualnych podtekstów rodem z Mazurskiej Nocy Kabaretowej, i w dużej mierze zbędnie rzucane przez aktorów soczyste „kurwy” aż tak by nie raziły. Skoro tylko ślizgamy się po powierzchni… Może wręcz doszukałbym się w tym krytyki dzisiejszej kondycji tekstów kultury.
Gdyby reżyserowi zadać wprost pytanie, czy jego sztuka ma mieć konserwatywny czy bardziej progresywny wydźwięk, odpowiedziałby pewnie: „tak”. Na początku przedstawienia „współczesny” Kmicic wyraża krytyczną opinię o wynikach ostatnich sondaży, według których większość młodych mężczyzn w obliczu wojny nie zamierza bronić kraju, tylko ratować życie. Jednakże w dalszej części spektaklu obserwujemy wizytę u psychoterapeutki, gdzie bohater zmaga się z konsekwencjami traumy wojennej. Tematyka emancypacji kobiet pozornie przejawia się w grubymi nićmi szytej herstorii żon Sienkiewicza czy też w pełnym powagi monologu jednej z chłopek na temat gwałtów dokonywanych przez wojsko w czasach wojny, ale osobliwy centryzm stojący za koncepcją reżyserską jest tak do bólu konsekwentny, że dla równowagi doświadczymy „żartobliwej” sceny gwałtu dokonanego przez księcia Bogusława na Oleńce. W tej tematyce symbolika i burzenie czwartej ściany to miecz obosieczny – niezbyt pozytywne wnioski wyciąga się z faktu, że postaci szwedzkich okupantów odgrywają kobiety.
Niejasność przesłania nie jest głównym problemem tego spektaklu, lecz jedynie skutkiem przypadłości, na jaką cierpią produkcje pokroju Potopu, którą najlepiej ujmują słowa: „o nas bez nas”. „Ludzie z młodszego pokolenia już nie wiedzą, kto to był Olbrychski czy Kmicic” – mówi Siegoczyński. Ja powiem, że Siegoczyński już nie wie, kto to młode pokolenie. Wspomniane żarty o ziółku, heheszkowanie z sióstr zakonnych czy używanie słowa „hipster” to raczej język pokolenia już wcale nie tak młodego. Nadal jednak mówimy tu o wyobrażeniu reżysera na temat millenialsów, a nie o ich reprezentacji. Celem tej idei nie jest bowiem przedstawienie perspektywy młodego pokolenia, ale chęć dotarcia do niego ze swoim przesłaniem, które w tym przypadku zdaje się brzmieć: „trochę dystansu”. Młodzi dzisiaj raczej nie chcą się śmiać z wojny – jest zbyt blisko nas.
Spektakl się kończy. Publiczność zaczyna klaskać, powoli wstaje. Aplauz trwa dobrych kilka minut. Ja uparcie siedzę. Starsza Pani za mną zwraca się do mnie: „Wytrwały pan jest”. Niezręcznie się uśmiecham. Tak naprawdę nie sprawia mi przyjemności wyrażanie swojego niezadowolenia – na sali teatralnej czy w recenzji. Miałem głęboką nadzieję, że moja perwersyjna ciekawość kulturowego masochizmu jednak się nie nasyci. Trzeba przyznać, że zostawiła jednak trochę miejsca na malutki deser. Spektakl najciekawszy jest z perspektywy wyborów realizatorskich. Reżyser wprowadza na scenę kamerę, która dociera tam, gdzie oko z widowni nie sięga. Sceny live przypominają połączenie teledysku i patostreamingu. Choć wodzenie wzrokiem pomiędzy wydarzeniami na ekranie a tym, co dzieje się na scenie, bywa męczące, to wprowadza interesujące konotacje, oddając dzisiejsze przebodźcowanie medialne. Tym bardziej cieszy fakt, że operator kamery (Jakub Wadecki), dzielnie biegający za aktorami, sam jest osobą młodą. Szkoda, że to jedyne zauważalne przejawy młodego spojrzenia.
Przy tej całej krytyce, rychło gwarantującej mi dożywotni zakaz wstępu do Teatru Wybrzeże, nie zacytuję w podsumowaniu słów mojego kolegi. Jest to jeden z tych przypadków, kiedy negatywny odbiór skutkuje głębokimi przemyśleniami. W związku z tym nie stwierdzę jednoznacznie: „nie polecam”. Nie oznacza to jednocześnie, że polecam. Jeżeli już coś polecam, to wyrobić sobie własne zdanie, bo – jak widać po reakcji publiczności – można podjeść do spektaklu w inny sposób. Filmowe konotacje nakreśliłem we wstępie nie bez przyczyny. To, co oglądamy, wydaje się nieoszlifowanym materiałem zdjęciowym: pewne sceny należy przyciąć, niektóre nawet usunąć, tu trochę poprawić w postprodukcji, tam coś jeszcze dograć. Mam wrażenie, że przeniesienie sztuki Siegoczyńskiego na kinowy ekran mogłoby być korzystne. Jeżeliby się na to zdecydował – błagam, niech nie nazywa tej adaptacji „Piep*zyć Sienkiewicza”.