Nasz książkowy mikrokosmos

Wydawnictwo w Podwórku w pełnym składzie: Dorota Szmit, Stanisław Danecki
Wydawnictwo w Podwórku w pełnym składzie: Dorota Szmit, Stanisław Danecki

Z Dorotą Szmit i Stanisławem Daneckim z Wydawnictwa w Podwórku rozmawia Czesław Romanowski

 

Wydawnictwo w Podwórku – kameralna oficyna z Gdańska. Staż: dziesięć lat. Załoga: dwie osoby. Siedziba: Dolne Miasto i Wrzeszcz. Tryb pracy: zosie samosie wersja turbo (samodzielnie redagują, projektują, promują i dystrybuują swoje produkcje). Urobek: ponad czterdzieści tytułów (kolejne niebawem). Nie lubią telefonów, lubią poszukiwania nowych tematów i autorów. I nadal ekscytuje ich otwieranie paczek z premierowymi egzemplarzami przysłanymi z drukarni.

Czesław Romanowski: W lutym Wydawnictwo w Podwórku będzie obchodzić dziesięciolecie istnienia. Pamiętacie, jaki pomysł, jaka idea przyświecała wam przy jego założeniu? I czy z czasem się w jakiś sposób zmieniła?

Stanisław Danecki: Pamiętamy. Od samego początku zamierzaliśmy wydawać to, co nam się podoba. I tutaj nic się nie zmieniło. A jeśli w jakiś sposób ewoluowaliśmy, to chyba tak, że pierwotny plan zakładał wydawanie przede wszystkim humanistyki. Jednak rzeczywistość pokazała, że jest ona produktem bardzo niszowym Z czasem dokonaliśmy więc pewnej korekty naszych zapatrywań.

CzR: Humanistyki w jakim sensie?

SD: Książki dotyczące historii czy teorii kultury, poświęcone literaturze, filmowi, muzyce. Zmiana naszego podejścia wiąże się też z tym, że przez ostatnie lata zmieniła się sytuacja w Polsce. Kiedyś łatwiej można było pozyskać środki na publikację tego rodzaju książek, z definicji nierentownych. Istniało kilka programów dofinansowujących taką działalność. Obecnie jest to bardzo utrudnione, jeżeli na przykład nie figuruje się na słynnej ministerialnej liście. My nie figurujemy, bo z jednej strony istniejemy zbyt krótko, żebyśmy mogli pochwalić się dziesiątkami wydanych monografii naukowych, z drugiej strony zaś nie mamy bogoojczyźnianego profilu, więc nie spełniamy współczesnych wyśrubowanych kryteriów. Tak więc początkowo chcieliśmy być wydawnictwem książek naukowych, a potem – zupełnie bez żalu – skręciliśmy w stronę publikacji różnorodnych, bardziej popularnych, ale na poziomie.

CzR: Wasza oferta jest dosyć szeroka – by nie rzec: od Sasa do Lasa – bo są w niej i książki traktujące o animal studies, i literaturoznawstwo, i muzykologia, i rzeczy o sporcie, i beletrystyka. Jak rozumiem, owa oferta pokazuje szerokość waszych zainteresowań.

SD: Zdecydowanie tak. Kiedy zaczynaliśmy, mieliśmy taką ideę, żeby przyglądać się różnym obszarom, które nie zostały jeszcze wystarczająco opisane. Stąd na przykład animal studies i książki Érica Barataya, a także książki Filipa Szałaska, który ma oryginalny pomysł na to, jak pisać o muzyce, i zajmuje się niszowymi tematami, takimi jak nagrania terenowe. Nie ma wiele tego rodzaju publikacji i to nas właśnie pociągało. To, co te wszystkie teksty jakoś łączy – mam tu na myśli na przykład rzeczy eseistyczne Szałaska czy Pawła Mościckiego – to dążenie do przyglądania się rzeczywistości z innej strony. Lekcje futbolu Mościckiego nie są przecież książką o futbolu, to tekst o współczesnym świecie, tylko lupą jest w tym wypadku piłka nożna. Podobnie u Filipa – mówienie o świecie przez opisywanie muzyki, recenzowanie jej.

CzR: A więc spojrzenie z innej strony. Podobnie dzieje się w pierwszej książce Barataya, którą wydaliście, Zwierzęcy punkt widzenia – świat widziany oczami zwierząt.

Dorota Szmit: I generalnie jest tak, że gdybyśmy tylko mogli, to książek z animal studies wydawalibyśmy więcej. Natomiast fundusze w dużej mierze decydują o tym, co robimy, bo najpierw musimy sprawdzić, na co nas stać. Popularnonaukowe książki obcojęzyczne wymagają więcej pracy i są po prostu droższe. Z kolei jeżeli chodzi o powieści, to jest to taki skręt w naszej działalności, który pojawił się u nas pewnym zbiegiem okoliczności. Mówię tu o książce Anandy Devi i całej serii frankofońskiej. W tym wypadku w grę wchodzi cudowna relacja, jaką mamy z tłumaczem Krzysztofem Jaroszem. Także dzięki niemu ukazały się właśnie Kocie sprawy Barataya. Mamy też od dawna upatrzone kolejne pozycje tego autora, ale na razie muszą poczekać przez kwestie finansowe, w tym malejącą sprzedaż.

CzR: W wydawnictwie odpowiadasz za sprawy finansowe, więc opowiedz, jak pozyskujecie fundusze? Sami finansujecie działalność Podwórka?

DS: W tej chwili wydawnictwo utrzymuje się samo. To, co sprzedajemy, finansuje nam to, co wydajemy. Ponadto seria powieści ukazuje się przy wsparciu Uniwersytetu Śląskiego. Aplikowaliśmy też do Instytutu Francuskiego o dofinansowanie wydania jednej z przyszłorocznych książek. Ukaże się ona tak czy inaczej, ale jeśli uzyska dotację, to by nam w jakimś stopniu pomogło, na przykład przy wydaniu kolejnego tytułu. Wiemy, że jeżeli opublikujemy jedną drogą w produkcji książkę w roku, to się nie utrzymamy, więc myślimy o czterech tańszych. Mówisz, że nasza oferta jest od Sasa do Lasa – w tej chwili mamy powieści, bo na nie z różnych powodów i dzięki sprzyjającym nam okolicznościom postawiliśmy. Ja się z tej serii cieszę, bo jest mi ona po prostu bliższa.

SD: I dzięki tym powieściom zrobiliśmy sobie prezent i wydaliśmy nowego Barataya.

DS: Tak, one pozwoliły nam wydać Kocie sprawy. I wygląda na to, że ten tytuł zostanie dobrze przyjęty, bowiem wszyscy kochają koty (śmiech). Mamy też serię książek o filmie, będącą wynikiem naszej współpracy ze Stowarzyszeniem Nowe Horyzonty. Seria ta totalnie odbiega od pozostałych rzeczy, jakie ostatnimi czasy wydajemy.

SD: Według mnie to się wszystko łączy. W moim odczuciu wydawane przez nas książki to jeden wspólny kosmos.

CzR: W którym dobrze się czujesz.

SD: Tak. Książkę Chantal Akerman Matka się śmieje czy Przebłyski piękna Andrzeja Pitrusa o kinie Jonasa Mekasa wydaliśmy z inicjatywy wspaniałej ekipy Stowarzyszenia Nowe Horyzonty, więc niejako te teksty same nas znalazły, a nie odwrotnie. A okazało się, że doskonale wpisują się w nasz profil. Są spójne z tym, co piszą autorzy innych książek, które wydaliśmy. To jest jeden mikrokosmos, po którym sobie raz w tę, raz w tamtą stronę dryfujemy.

CR: Dostajecie „rękopisy” z prośbą o wydanie? „Hej, napisałem fajną powieść, może ją wydacie?”

SD: Mnóstwo.

DS: Nawet poezję. Jest chyba grupa autorów, która wysyła swoje dzieła do wszystkich wydawnictw.

SD: Różnych propozycji mamy z pięć tygodniowo.

DS: Niejednokrotnie braliśmy pod uwagę wydanie takich książek, przeprowadzaliśmy nawet kalkulację kosztów wydania. Zdarzyło nam się też, że w wyniku negocjacji z trzema wydawnictwami autor decydował się wydać swoją książkę u kogoś innego, mimo naszej gotowości. W każdym razie propozycje przeglądamy rzetelnie.

SD: Generalnie jednak ciekawe rzeczy pojawiają się rzadko. Na ogół przychodzą powieści ludzi, którzy opisują własne życie.

CzR: Najgorzej!

SD: Trochę tak. I zazwyczaj po dwóch–trzech stronach wiadomo już, że to pisanie ma charakter autoterapeutyczny, a to niekoniecznie nas interesuje jako wydawców. Zazwyczaj są to też rzeczy kiepskie warsztatowo. Poza wszystkim polska beletrystyka to niezupełnie nasz kierunek. Aczkolwiek nigdy nie wiadomo, co znajdziemy w jutrzejszej poczcie (śmiech).

CzR: Czyli nie zdarzyło się, że wydrukowaliście coś, co ktoś wam przysłał?

DS: Parę razy się zdarzyło. Na przykład w tej chwili pracujemy nad książką, której tłumaczka się do nas zgłosiła. Podjęliśmy z nią rozmowy. Tutaj akurat mamy wsparcie grantowe. Tak więc ciekawe rzeczy przychodzą do nas z tłumaczami. Zresztą Krzysztof Jarosz tak właśnie do nas dotarł – jako tłumacz z propozycją.

SD: Tak, Krzysztof Jarosz napisał do nas, że ma pewną ciekawą książkę, chodziło o Zielone sari Anandy Devi. To było trochę szalone: wydać powieść zupełnie nieznanej u nas pisarki z Mauritiusa.

CzR: Jak was przekonał?

SD: Po pierwsze to jest Krzysztof Jarosz, a więc tłumacz z doskonałym gustem i warsztatem. Po drugie wystarczyło, że przeczytaliśmy pierwszą stronę i już wiedzieliśmy, że wydamy to za każdą cenę. Sam Krzysztof był tak zauroczony zarówno książką, jak i postacią autorki, że podobno przetłumaczył tekst jak w transie, w zaledwie tydzień. Reakcje czytelników po ukazaniu się Zielonego sari sprawiły, że zaczęliśmy odważniej myśleć o pójściu w kierunku powieściowym. Podjęliśmy współpracę z Wydawnictwem Uniwersytetu Śląskiego, wspólnie powołując serię Frankofonia Literaria, która ma promować niszową acz wybitną literaturę z odległych krajów.

DS: Książek Anandy Devi wydaliśmy do tej pory cztery, oprócz nich we Frankofonii jest jeszcze kilku innych autorów. Nie do końca wierzyliśmy, że ta seria tak nam się rozwinie, choć marzyliśmy o tym przy okazji kolejnych pozycji Devi. A to wszystko ze względu na ograniczone fundusze. Bo tytuły są ciekawe, treści są super, współpraca układa nam się cudownie, te książki „pomagają” sobie wzajemnie. Jednak bez wystarczających środków nic z tego nie będzie. Na szczęście mamy dodruki, jest naprawdę świetnie.

SD: Myślę, że Ananda Devi powoli – w pewnej skali oczywiście – wyrobiła sobie u nas markę, jest rozpoznawalna. Zresztą była dwa razy w Polsce, dzięki zaproszeniu Uniwersytetu Śląskiego i Instytutu Francuskiego. Przez te wszystkie lata spotkało nas więc wiele sytuacji nieoczekiwanych, ale bardzo korzystnych. Ludzie dobrej woli, okoliczności – to wszystko w jakiś sposób nam sprzyjało przy podejmowaniu kolejnych decyzji.

DS: W życiu by się nam nie zamarzyło, że będziemy mogli gościć Anandę Devi czy wcześniej Érica Barataya w naszym kraju. A to właśnie zdarzyło się dzięki przychylności wielu osób i współpracy, w której niekoniecznie musieliśmy się wykazać wielkim wkładem finansowym.

SD: Mam poczucie, że jest w Polsce środowisko ludzi, którym zależy na tym, żeby pokazywać, bezinteresownie ciekawe rzeczy, bez oglądania się na to, jak na tym zarobić, jak uzyskać korzystną stopę zwrotu. I mamy szczęście, że się z nimi wyłapujemy.

CzR: A czy warto uczestniczyć w targach książki? Czy to jest w waszym wypadku dobra forma promocji? Czy sprzedaż książek podczas takich imprez rekompensuje wam koszty dojazdu, noclegu, wynajęcia stoiska?

DS: Ze względu na to, że stoiska są z naszej perspektywy bardzo drogie, a do tego dochodzą przejazdy i noclegi, przez kilka lat wybieraliśmy tylko targi warszawskie albo krakowskie. Czasem było tak, że przyjazd jakiegoś naszego autora wyznaczał miejsce, do którego jechaliśmy. Pozostałych targów tymczasem nie braliśmy pod uwagę. Oczywiście wystawiamy się w Gdańsku. Generalnie wychodzimy z założenia, że jest to ruch promocyjny, więc nie będziemy tego przeliczać na pieniądze. Ale każde z nas robi coś równolegle, ja pracuję na etacie, więc wszelkie wyjazdy wiążą się z koniecznością wzięcia urlopu, a w Gdańsku przynajmniej jesteśmy na miejscu. Poza tym jesteśmy tu ze względów towarzyskich, i jest to też nasz wkład w lokalną społeczność, więc nie myślimy o kosztach. Czasem jednak lepiej zrezygnować z dwóch wyjazdów na targi, a z zaoszczędzonych pieniędzy opłacić druk kolejnej książki.

CzR: A jaką macie relację z innymi małymi wydawnictwami? Przyjacielską, koleżeńską czy raczej patrzycie na nich jak na konkurencję, zazdrościcie wydanych tytułów?

DS: Mam poczucie, że się lubimy. Oboje jednak mamy trochę mentalność Kłapouchego, więc nie czujemy się komfortowo w tłumie. Ale to, co robimy w wydawnictwie, robimy z pasją. Bardzo się cieszę, że poza światem literackim poznałam ludzi, którzy dziś są autorami poczytnych książek, i że dzięki pracy w Podwórku jesteśmy teraz w jednym środowisku.

SD: Przyglądamy się oczywiście temu, co wydają inni. Jak dotąd nie miałem ukłucia zazdrości, że ktoś wydał coś, co myśmy mogli wydać. Żyję w przeświadczeniu, że jest taka mnogość książek w Polsce nieznanych, że naprawdę starczy dla każdego.

DS: Ja chciałabym mieć w naszej ofercie więcej polskich autorów. To nie jest kwestia zazdrości, jednak innym wydawcom to się udaje, a nam od kilku lat łatwiej decydować się na powieści lub literaturę popularnonaukową zza granicy.

CzR: Dużą wagę przywiązujecie do szaty graficznej, do okładek. W moich oczach jesteście rozpoznawalni. Mimo kilku waszych serii, dosyć łatwo was rozpoznać. Właśnie po okładce. Kogo czy czego jest to zasługa?

SD: To jest zasługa naszej współpracy. Chociaż oboje jesteśmy introwertykami, to jednak trochę się różnimy, mamy nieco odmienną wrażliwość w rozmaitych obszarach. W związku z tym nasze projekty rodzą się w trakcie długiej dyskusji i sporów, docierania do konsensusu.

CzR: Czyli się kłócicie.

SD: Kłócimy się strasznie (śmiech). Zazwyczaj ja pierwszy czytam książkę i na tym etapie mam różne pomysły czy przeczucia, co mogłoby się znaleźć na okładce. To jest proces dosyć męczący, bo w tym samym czasie redagujesz treść i rozmyślasz o wyglądzie okładki. Mózg się niekiedy gotuje… Ale zarazem to głębokie czytanie, jakim jest redakcja, pozwala dogrzebać się w tekście do jego esencji. A my staramy się, żeby okładka była nie tylko ładna, ale żeby jeszcze w jakiś sposób streszczała czy też stanowiła skrót tego, co zawiera książka. Dlatego na przykład w okładkach z serii powieści frankofońskich, poza jednolitą szatą graficzną, pojawia się zawsze pewien motyw, który trzeba z danej książki wyłuskać, a który na pierwszy rzut oka może być zaskakujący. Choćby ta zasuszona mrówka na okładce Zielonego sari. Najłatwiej oczywiście byłoby dać stockowe zdjęcie hinduskiej kobiety w sari, jak zrobili to wydawcy francuscy, i załatwione. Chcemy jednak, żeby sama okładka też coś opowiadała. No i kiedy mamy już wstępny projekt – albo i kilkanaście projektów – zaczyna się etap burzy mózgów, odrzucania, szukania. W wypadku książki Barataya o kotach doszliśmy do dwudziestu pięciu projektów, dopóki nie powstał ten ostateczny.

DS: Ze słynnym zdjęciem Erwitta Elliotta na okładce Zwierzęcego punktu widzenia Barataya było tak, że wbrew naszym obawom zdołaliśmy dzięki uprzejmości właściciela pozyskać prawa na atrakcyjnych warunkach. Jeżeli zaś chodzi o okładkę do Zwierząt w okopach, problemem było zdobycie zdjęcia w odpowiedniej jakości. Ale to też udało się znakomicie, w sumie jakimś cudem.

SD: To jest przykład na to, o czym mówiłem: jest wokół nas jakaś przychylna atmosfera, dobrzy ludzie się nagle zjawiają. Bo wydobycie z amerykańskich archiwów zdjęcia sprzed ponad stu lat w wersji na billboard graniczyło z cudem, a dostaliśmy faktycznie plik rewelacyjnej jakości.

DS: W przypadku Kocich spraw też ostatecznie szczęście nam sprzyjało. Po drodze były dwa mocne typy okładkowe, jedno ze zdjęć – moim zdaniem cudowne, może dlatego, że pierwsze, jakie nam przyszło do głowy – było poza naszym zasięgiem finansowym. W przypadku drugiego zdjęcia mieliśmy utrudniony kontakt z autorką, być może z powodów technicznych, bo to starsza osoba. Ale fotografia, która ostatecznie trafiła na okładkę, Marianny Zampieri, też jest wyjątkowa. W dodatku autorka jest bardzo podekscytowana tym, że jej zdjęcie znalazło się na okładce. Jako ciekawostkę dodam, że w mediach społecznościowych Marianny są Polacy, którzy cieszą się, że będą mieli dostęp do jej twórczości przez naszą okładkę.

CzR: Powiedzcie mi jeszcze o waszej ulubionej książce z Podwórka.

DS: Dla mnie najważniejsza i przełomowa dla nas książka to Zwierzęcy punkt widzenia. Ten tytuł w jakiś sposób po raz pierwszy w naszej ofercie był spójny ze mną. W dodatku znakomicie się sprzedawał, dodrukowaliśmy go trzy czy cztery razy. Więc z całą pewnością jest dla mnie najważniejszy. Uwielbiam też wykłady Cortázara O literaturze. Ujęły mnie swoimi subtelnościami i poszerzaniem horyzontów. Ostatnia z ważnych to Zielone sari. To był pocisk, chyba nigdy nie połknęłam książki tak szybko, nie mogłam przestać jej czytać. Zaraz po przetłumaczeniu, jeszcze przed decyzją o wydaniu, przeczytałam ją i byłam poruszona. Pomyślałam sobie: jak cudownie, że do nas trafiła, że to my ją wydamy. Książka z wszystkimi uwikłaniami damsko-męskimi, rodzinnymi i społecznymi, oraz tym, że można to było pokazać w tak mocny sposób. To są moje trzy typy.

SD: A ja lubię wszystko. Tak jak powiedziałem na początku – wydajemy to, co się nam podoba. Nie opublikowaliśmy książki, którą bym odrzucił. Jednocześnie specyfika pracy, którą wykonuję, jest taka, że podczas lektury mocno wchodzę w tekst, mogę dosłownie smakować to, jak został skonstruowany, a to daje sporo przyjemności. I na tym etapie uważam, że książka, nad którą akurat pracuję, jest najlepsza. Wszyscy się zachwycają Zielonym sari Anandy Devi – i oczywiście mają rację, bo to powieść niezwykła. Ale Indian tango tej samej autorki, które właśnie wydaliśmy, jest dla mnie dzisiaj jeszcze większą rewelacją. W tej chwili najbardziej lubię Kocie sprawy Barataya, nad którymi dopiero co skończyliśmy pracę. Jednak gdybym musiał spojrzeć z oddali, to też wyróżniłbym Zwierzęcy punkt widzenia – jako książkę, która uczy nowego, bardziej wrażliwego sposobu patrzenia na świat, spojrzenia mniej egoistycznego, a więc lepszego. Poza tym za jej sprawą zaczęliśmy być trochę rozpoznawalni jako wydawcy. Więc czuję tu wdzięczność za możliwość zaistnienia. Obok Barataya stawiam naszą serię pisarzy mówiących o pisaniu, czyli Cortázar, Llosa i Bukowski, która w moim filologicznym ukierunkowaniu bardzo mocno we mnie siedzi. I chciałbym ją w przyszłości kontynuować. No a cała seria Frankofonia Literaria w tej chwili wydaje mi się zdecydowanie najlepsza.

CzR: Chciałem was na koniec zapytać, czy więcej macie w wydawnictwie radości czy zgryzoty. Ale po tym, jak pięknie opowiedzieliście o tym, co robicie w Podwórku, jest to pytanie zbędne.

Czesław Romanowski

Czesław Romanowski

Pochodzi z Sejn, w Gdańsku mieszka od ćwierć wieku. Jest dziennikarzem (pisał między innymi do „Dziennika Bałtyckiego”, „Życia na fali”, miesięcznika „Nasze Morze”), autorem haseł do Gedanopedii, współpracuje z klubem Żak, pisząc relacje z tamtejszych koncertów. Bywa poetą. Obecnie pracuje w latarni morskiej w Gdańsku-Nowym Porcie.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Niech Gdańsk do nas mówi Niech Gdańsk do nas mówi Niech Gdańsk do nas mówi
Czesław Romanowski

Niech Gdańsk do nas mówi

Lubię bawić się słowami Lubię bawić się słowami Lubię bawić się słowami
Czesław Romanowski

Lubię bawić się słowami