Z Aleksandrą Majdzińską, laureatką Nagrody Literackiej im. Marka Nowakowskiego i Bydgoskiej Literackiej Nagrody Roku „Strzała Łuczniczki” za książkę Szalom bonjour Odessa, rozmawia Czesław Romanowski
Aleksandra Majdzińska – pisarka, scenarzystka, tłumaczka, wieloletnia nauczycielka polonijna na Wschodzie. Pochodzi z małej miejscowości Stara Dąbrowa. Za scenariusz do filmu Mleczny brat w reżyserii Vahrama Mkhitaryana zdobyła nagrodę na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Złota Morela w Erywaniu i została nominowana do Nagrody Polskiego Kina Niezależnego im. Jana Machulskiego. Debiutowała w 2019 roku zbiorem Morkut i inne opowiadania (Marpress), nominowanym do Nagrody Literackiej im. Marka Nowakowskiego. W 2023 roku za książkę Szalom bonjour Odessa (Marpress, Gdańsk 2022) otrzymała Nagrodę Literacką im. Marka Nowakowskiego oraz Bydgoską Literacką Nagrodę Roku „Strzała Łuczniczki”.
Czesław Romanowski: Muszę przyznać, że dawno żadna książka nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak Szalom bonjour Odessa. To, jak opisała pani to miasto, sprawiło, że jakoś skarlał mój ukochany Gdańsk i właściwie chciałem już kupować bilet do Odessy. Spędziła tam pani dwa lata. Jak to się stało, że się tam pani znalazła?
Aleksandra Majdzińska: Pojechałam do pracy jako nauczyciel polonijny. Miałam do wyboru Kijów lub Odessę, jednak stwierdziłam, że owiana mitami Odessa będzie ciekawsza. Pracując tam, chodziłam niemalże wszędzie pieszo i przez to słyszałam mnóstwo interesujących rzeczy, widziałam mnóstwo frapujących zdarzeń. A że mieszkałam niedaleko Priwozu, najstarszego bazaru w mieście, który pełen był niesamowitych scenek, to śmieję się, że chodziłam tam jak do kina. W pewnym momencie zaczęłam zapisywać niektóre z tych rozmów i obrazów, absolutnie nie myśląc o wydaniu tego w formie książki. Chciałam po prostu zapamiętać pewien klimat, aurę i charakter Odessy. Chociaż obecnie mieszkam nad morzem, to nie lubię plaży, nigdy nie chodzę się opalać, nie wytrzymuję na piasku dłużej niż pół godziny. Podobnie było w Odessie, plażowanie wybierałam rzadko. Chciałam zapamiętać klimat innej Odessy, ulicznej, podsłuchanej, podpatrzonej przypadkiem, nie tej turystycznej.
CzR: Czyli są dwie Odessy?
AM: Odessa ma wiele twarzy. Jest Odessa, do której przyjeżdżają turyści, na przykład do Arkadii, centrum rozrywkowo-plażowego, gdzie jest wiele klubów i infrastruktura rozrywkowa. Jest tam też Centrum Ormiańskie, do którego często chodziłam, bo uczyłam się języka ormiańskiego, obcowałam z kulturą ormiańską. Ormianie mają tam piękny dom, kościół, szkołę języka ormiańskiego i restaurację położoną na skarpie z cudownym widokiem na morze. Centrum zostało pobudowane na dawnym wysypisku śmieci. Odesyci [forma stosowana w książce autorki – dopisek redakcji] rzadko plażują w Arkadii, jadą opalać się na inne plaże.
Tak więc jest Odessa, do której jeździ się na wczasy, jednak ta, o której piszę, jest nieco inna. Taka, którą zauważasz, kiedy zatrzymujesz się na nieco dłużej. Dla mnie ważne było również dowiedzenie się, jak tamtejsi mieszkańcy widzą swoje miasto, zadawałam im wiele pytań. Usłyszałam historie, których nie da się zaobserwować na ulicy, chociażby kwestia okupacji rumuńskiej podczas drugiej wojny światowej. Funkcjonuje tam powiedzenie: „dobrze jak za Rumunów” – dlatego że za Rumunów było lepiej niż za bolszewików.
CzR: Chociaż przecież to rumuńscy żołnierze dokonali masakry odeskich Żydów.
AM: Tak, to prawda, ale chodzi o to, że przynajmniej można było prowadzić biznes, dzięki któremu dało się kupić chleb i jakoś przeżyć. Odessa zawsze żyła z handlu. Armia Czerwona opuściła Odessę, tak jak napisałam w książce – zostawiając ludziom tylko ulotki, że każdy dom ma być twierdzą, i ewakuowała się do Sewastopola, a mieszkańcy Odessy musieli sobie jakoś radzić. I zaczęli sobie radzić, sprzedając pomidory albo naprawiając buty. A kiedy bolszewicy wrócili, nazwali tych ludzi zdrajcami, bo współpracowali z okupantem.
CzR: A przecież chcieli tylko jakoś przeżyć.
AM: Musieli z czegoś żyć. Jedna z pań opowiadała mi historię o rumuńskim lekarzu, który leczył wszystkie dzieci, bez względu na narodowość. Ludzie starali się w miarę normalnie żyć. Interesują mnie historie „pomiędzy” – pomiędzy wojnami, pomiędzy czarnym a białym. Jest mnóstwo takich opowieści. Niejednoznacznych.
CzR: Pani opis Odessy przypomina mi opisy miast przedwojennych, czy to polskich, czy to leżących na wschód od nas – miast wielokulturowych, tłocznych od różnych narodowości, kulturowo różnorodnych. Nie myślałem, że jeszcze takie miasta na wschodzie istnieją. Czułem się przeniesiony w przeszłość, chociażby do polskich miast i miasteczek, w których mieszkali Żydzi, czego już w naszym kraju nie doświadczymy. Tam to ciągle jest.
AM: Taka miała być rola tej książki. Miała być swojego rodzaju zaproszeniem do tego miasta. Kiedy zaczęła się obecna wojna, w lutym zeszłego roku, pracowałyśmy z Ulą Obarą z wydawnictwa Marpress nad ostatnią redakcją – okazało się, że trzeba dopisać kilka słów o tym, że Odessa już nigdy nie będzie taka, jaką ją opisałam. Pisząc książkę, miałam ogromną nadzieję, że czytelnicy dadzą się zaprosić do Odessy, i to nie na plażę czy imprezowanie, ale po to, by popatrzeć na wielokulturowość, wielopłaszczyznowość tego miasta. Że jest tam i bieda, i bogactwo. Nie chcę się wypowiadać na temat obecnej Odessy, ponieważ od czasu wybuchu wojny rosyjsko-ukraińskiej tam nie byłam. Kiedy teraz rozmawiam ze znajomymi odesytami, mówią mi, że dzisiaj są już inne nastroje, co innego zaprząta uwagę, ale wtedy świat w Odessie z mojej perspektywy wyglądał właśnie tak, jak go opisałam. Ciągle nie mogę się przyzwyczaić do myśli, że tej Odessy już nie ma. To jest dojmująco smutne… Cały czas pracuję z Ukraińcami, głównie z lekarzami, i to, co oni opowiadają, jest przerażające. Ta wojna dla wszystkich była szokiem, nikt się jej nie spodziewał, choć pojawiały się sugestie, by wyjeżdżać. Ale nikt nie chciał w nie wierzyć.
CzR: Narracja w pani książce prowadzona jest w drugiej osobie liczby pojedynczej. Zaczynając czytać tę opowieść – kiedy nie wiedziałem jeszcze, że nie cała dotyczy pani bezpośrednio – pomyślałem, że to niezły wybieg literacki: niby ja, a jednak nie ja. Teraz już wiem, że wątek z poszukiwaniem przez panią / nie panią śladów ojca, który porzucił rodzinę i wyjechał do Odessy, nie jest pani osobistą historią.
AM: Tak, to nie jest moja historia. Myślę, że mało prawdopodobne, abym kiedyś napisała książkę o sobie, bo po prostu nie lubię o sobie mówić. Dziś trudno mi sobie wyobrazić, że napiszę na przykład książkę biograficzną. Dlaczego pojawia się wątek dziewczyny, która jedzie szukać ojca? Wszystkiemu trochę winna jest Ula Obara i jej uwagi, że to, co napisałam, jest za krótkie. Piszę krótko, piszę teksty skondensowane, nie lubię wielosłowia. Jedno zdanie mogę cyzelować przez godzinę, a jeden akapit pisać przez całą noc – głównie piszę nocą, ponieważ w dzień pracuję. No więc do moich obrazków z Odessy dodałam rzeczy historyczne, faktograficzne, co zajęło mi bardzo dużo czasu i wymagało wiele pracy typowo poszukiwawczej. Jednak Ula nadal upierała się, że to za mało. Więc wymyśliłam wątek fabularny, który nie pasował mi do całości, ale czytelnicy mówią, że to się klei.
CzR: No klei się, klei…
AM: Historia dziewczyny, która odkrywa prawdę o swoim ojcu, została zainspirowana opowieścią, którą usłyszałam od Polki mieszkającej w Odessie, zajmującej się poszukiwaniem polskich śladów w odeskich archiwach. Jest prezeską organizacji polonijnej, w której pracowałam. Opowiedziała mi historię piętnastoletniej dziewczynki, która w czasach czystek stalinowskich prowadziła pamiętnik, pisała go po polsku, bo była Polką. Enkawudzista nie łamał sobie głowy nad rozszyfrowywaniem łacińskich liter i dziewczynka została skazana na karę śmierci i… rozstrzelana. Za pisanie pamiętnika. Za każdym razem, gdy o tym wspominam, wzruszam się. Kiedy pisałam Szalom bonjour Odessa przy Owidiopolskiej Drodze w Odessie odkryto masowe groby ofiar stalinowskiego terroru, byli tam pochowani również Polacy. Ten fakt w jakiejś mierze łączy się z historią ojca bohaterki, porzucającego żonę i dzieci w poszukiwaniu własnej matki.
CzR: Dla mnie to bardzo ważny wątek, w jakimś sensie napędzający „akcję”, wprowadzający bohaterkę w świat tego niezwykłego miasta. A jak pani w ogóle trafiła pod skrzydła Wydawnictwa Marpress?
AM: Przez przypadek. Swoje opowiadania, było ich wówczas kilka, wysłałam do różnych wydawnictw i wszyscy odpisali, że za krótko, że nie da się z tym nic zrobić. A Marpress mi odpowiedział: to jest dobre, bierzemy to, ale proszę dopisać. Zaufali mi. A potem powstała Odessa, którą również byli bardzo zainteresowani. Samo słowo Odessa przyciąga. W sumie miała to być wesoła książka, ale stało się tak, jak się stało.
CzR: Ta książka miała oryginalnie nazywać się inaczej…
AM: To miała być Odessa w kawałkach, ale podczas końcowej redakcji stwierdziliśmy, że ten tytuł nie pasuje, bo w kontekście tego, co się wydarzyło, mógłby się stać złą wróżbą. Ale tak naprawdę Odessa się sypie, jest trochę jak Hawana, wymaga remontu. Przez miasto przepływają wielkie pieniądze i pewnie finansjerę byłoby stać, aby inwestować więcej w renowację zabytkowego centrum. W Odessie deweloperzy wchłaniają każdy kawałek ziemi, toczy się walka o sanatoria przy Francuskim Bulwarze, bo te przecudnie położone kompleksy są idealnym miejscem, aby powstało tam kolejne osiedle wysokich bloków. Ludzie się organizują, żeby przeciwdziałać temu procederowi, ale nie zawsze udaje im się coś zdziałać. Odessa jest podzielona na strefy wpływów.
CzR: Wspomniała pani o swoich opowiadaniach, które ukazały się jako Morkut i inne opowiadania. Kiedy je czytałem, a faktycznie są one krótkie i pozostawiają niedosyt, zastanawiałem się: skąd pani brała te historie? Bo one nie są wymyślone. To bardzo przejmujące, tragiczne, poruszające sprawy, o których zazwyczaj nie chce się opowiadać.
AM: Niemalże każde z nich zostało zainspirowane jakimś prawdziwym wydarzeniem. Najmocniejsza rzecz w tych opowiadaniach jest prawdziwa, ale opisana przeze mnie otoczka: bohater, jego motywacja, miejsce akcji, bieg wydarzeń, została przeze mnie wymyślona. Morkut jest inspirowany życiem pewnej dziewczyny, jego akcję umieściłam w rzeczywistości, w której dorastałam, aby było mi łatwo stworzyć aurę miejsca, w którym się ta historia dzieje. Czasami wystarczy jedna scena, o której usłyszałam, albo jeden dialog, wymiana zdań, które potem rozpisuję tak, by powstało opowiadanie.
CzR: Mam wrażenie, bardzo subiektywne, że gdybym nie wiedział, iż obie książki napisała pani, myślałbym, że pisały je dwie różne osoby. Nie ma dla mnie w tych dwóch pozycjach właściwie żadnych podobieństw – ani w sposobie narracji, ani w samych historiach. Morkut to przejmujące, tragiczne historie, ściskające serce, bardzo realistyczne, Odessa jest – nazwę to tak – bardziej eteryczna, też miejscami tragiczna, jak tragiczne były losy tego miasta, jednak unosi się nad tą książką jakaś nieco baśniowa aura. W Morkucie bohaterowie stąpają twardo po ziemi i ta ziemia ich nie przytula, i ludzie, z którymi przyszło im żyć, też ich nie przytulają. Jest tam dużo smutku, zła…
AM: Okrucieństwa… Dla mnie bohaterowie, o których piszę, są bardzo silni. Ludzie często opowiadają mi swoje historie, a ja lubię ich słuchać, tak jak teraz ukraińskich czy białoruskich lekarzy. O wielu osobach myślę jako o ludziach niesamowicie silnych właśnie. Pytam: jak wyście to wszystko przetrwali? I wie pan, co słyszę w odpowiedzi? Że każdy by tak zrobił i że to nieważne. Niezwykle silni ludzie, którzy nie koncentrują się na swoich emocjach, nie pozwalają sobie na to. To oczywiście ma swoją cenę, później wiele rzeczy trzeba przepracować.
CzR: Czuje pani, że historie tych ludzi muszą zostać opowiedziane?
AM: Muszą zostać opowiedziane. I to nie jest tak, że przychodzi mi to z łatwością. Przy Morkucie strasznie się spłakałam. Mnie się bardzo ciężko pisze, ale muszę to z siebie wyrzucić. Niektórzy mówią, że piszą, bo sprawia im to przyjemność, pisanie ich unosi. Dla mnie pisanie jest mordęgą. Ale z kolei niepisanie…
CzR: Trzymanie w sobie…
AM: …jest jeszcze większą mordęgą. Dopiero na końcu pojawia się satysfakcja.
CzR: À propos Odessy i mego ukochanego Gdańska, w którym się nie urodziłem, ale przyjechałem tutaj z przypadku, a może z wyboru – czy o Gdańsku można by napisać tak, jak pani to zrobiła w wypadku Odessy?
AM: Myślę, że tak, ale musiałby to zrobić obcokrajowiec, ktoś z zewnątrz. Bo my nie mamy dystansu do tego miasta. Ja nie byłabym w stanie napisać o Sopocie takiej historii. Chciałabym na przykład, by książkę o Gdańsku napisała Ukrainka czy Ukrainiec. Jak Gdańsk wygląda z ich perspektywy.
CzR: Odessa w maju tego roku otrzymała Nagrodę Literacką im. Marka Nowakowskiego.
AM: Tak, to niebywałe wyróżnienie i ogromna niespodzianka, którą sprawiła mi Biblioteka Narodowa. Cieszę się, że otrzymałam również nominację do Bydgoskiej Literackiej Nagrody „Strzała Łuczniczki” [ostatecznie także samą nagrodę – dopisek redakcji] – dlatego, że dużo serca zostawiłam w tym mieście, mieszkałam w nim dziesięć lat. Ale wracając do wyróżnień – zarówno nagroda, jak i nominacja bardzo mnie zaskoczyły. Nie uważam, że jestem wyjątkową pisarką, ja chyba w ogóle nie postrzegam siebie jako pisarki. Gdy ktoś mnie pyta, kim jestem, odpowiadam: nauczycielką polonijną, uczę polskiego jako obcego, a nie – że piszę książki. Moja córka zajmuje się pływaniem i dlatego w moje ręce trafiła książka o uprawianiu tego sportu, w której jeden z mistrzów pływackich pisze, iż wygrał każde zawody, w których brał udział, nawet te, w których nie stanął na podium, bo w każdych z nich dał z siebie wszystko, pokonał słabości, zwyciężył. A że nie zdobył medalu? Będzie pracował dalej. Dla mnie Odessa jest książką skończoną, nie wiem, czy zdobędzie jeszcze jakiś medal, czy też nie, ale niesie w sobie kawałek ogromnej pracy i serca, które w nią włożyłam. Nie jest długa, wiem, ale praca, którą wykonałam, była duża. Uważam ją za swoje zwycięstwo. Podobnie Morkut… – dziesięć lat zbierania historii, opisywania ich, to moje zwycięstwo. A że obie książki zostały dostrzeżone, tym bardziej mnie to cieszy.