Recenzja książki Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel W krainie snów (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024).
Na pierwszy rzut oka najnowsza powieść Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel, zatytułowana W krainie snów, wygląda dość niepozornie. Jej okładka nie wpisuje się w żadną królującą obecnie estetykę z półki young adult, brzegi straszą bladością, a tył wydaje się dziwnie pusty bez dziesiątek influencerskich patronatów. Lektura kilku pierwszych stron potwierdza przypuszczenia, że autorka zdecydowała się odrzucić popularne w książkach YA fabularne motywy, zazwyczaj podkreślane przez wydawców za pomocą chwytliwych hasztagów. Na samym początku historii dowiadujemy się, że matka głównej bohaterki nie tylko nie zginęła w tragicznym wypadku, ale uparcie trzyma się życia. I swojej córki. Nie ma tu więc mowy ani o spadku, ani o dzikich imprezach z równie dzikim tłumem przystojnych nieznajomych. Na domiar złego Renata – zwana przez bliskich Marylin, na cześć jej ulubionej aktorki – postanawia zabrać córkę na wakacje, które mają być spełnieniem marzeń wyłącznie jednej ze stron. I jak możecie się domyślać, nie jest nią główna bohaterka.
Szybko staje się jasne, że Stany Zjednoczone, cel wakacyjnej wyprawy, są tu czymś znacznie więcej niż tylko jednowymiarowym tłem dla historii o dorastaniu. Wykreowana przez Jędrzejewską-Wróbel Kalifornia jest nęcąca i majestatyczna, ale również nieznośnie słoneczna, lepka od potu i okazjonalnie mdląca zapachem palonego skręta. Każda z tych wizji migoce kalejdoskopowym przepychem, a my nigdy nie możemy być pewni, w której z konfiguracji szkiełka ułożą się tym razem.
Gdyby spojrzeć oczami matki – tej, która (dość przewrotnie) przejmuje najbardziej stereotypowo nastoletnie cechy – Stany jawią się jako kraina szczęśliwości, gdzie słońce przyjemnie muska opaloną skórę, a oposy umierają jedynie na niby. Tę naiwność zbija perspektywa Matyldy, naburmuszonej szesnastolatki, dla której wyprawa do Ameryki to przede wszystkim męczący obowiązek, radykalna zmiana nawyków i odcięcie od polskiej codzienności. W ostatecznym rozrachunku Kalifornia sytuuje się oczywiście gdzieś pomiędzy, ale warto docenić przekrój problemów, które nieustannie majaczą na horyzoncie, pośród palm i drapaczy chmur. I to właśnie ta nieidealność Stanów okazuje się wyjątkowo świeżą odskocznią, która prowadzi nas przez pierwszą część powieści.
Wagę poruszanych przez autorkę problemów dostrzega się jednak przede wszystkim nie podczas suchego analizowania warstwy narracyjnej, a dopiero będąc wewnątrz – płynąc z emocjami postaci czy utożsamiając się z ich wyborami. Wówczas zauważymy, jak umiejętnie Jędrzejewska-Wróbel przeprowadza Matyldę przez krętą i wyboistą drogę samopoznania, pozwalając jej swobodnie dryfować pomiędzy skrajnościami.
Zaryzykowałabym stwierdzenie, że W krainie snów jest najlepsza nie wtedy, kiedy odzywa się w niej dorosły (a wraz z nim cały chór odpowiedzi na nigdy niezadane pytania), ale właśnie w momentach największego wahania. Kiedy autorka pokazuje, że w emocjach, które są nierozłączną częścią nas samych, nie ma niczego złego. Nikt nie stoi nad Matyldą z batem i nie prawi jej umoralniających kazań, aby wszyscy młodzi czytelnicy i młode czytelniczki na pewno zrozumieli powagę sytuacji. Autorka daje jej przyzwolenie na skrajne emocje i zagubienie, sugerując, że ekscytacja może mieszać się ze strachem, radość z tęsknotą, a zastanawianie się „Co by było, gdyby…?” jest naturalną reakcją ludzkiego mózgu.
Towarzyszenie bohaterce, która miota się pomiędzy poczuciem obowiązku bycia dorosłą a potrzebą pozostania dzieckiem, jest jedną z najważniejszych, jeśli nie najważniejszą konkluzją tej powieści. To ona nadaje ciężkości emocjonalnej i pozwala rozwijać się fabule, która choć w pierwszej, kalifornijskiej części książki zdaje się nie zmierzać w żadnym konkretnym kierunku, później wyrywa do przodu, a wszystkie zawieszone do tej pory strzelby Czechowa wystrzeliwują w jednym momencie.
Podczas lektury drugiej części W krainie snów towarzyszyła mi myśl, że historia Matyldy stałaby się jeszcze lepsza, gdyby działa się wyłącznie w Polsce. To właśnie tę odsłonę losów dziewczyny czytałam niemal bez mrugania (i kiwałam głową z aprobatą za każdym razem, gdy pojawiało się nawiązanie do gdańskich dzików, sopockiego mola czy oliwskiego Pachołka). Bo to dopiero tam (a właściwie tutaj) historia Matyldy i jej matki staje się przyjemnie konkretna, choć podejmowane tematy dalekie są od sielanki. W Polsce na scenę wkraczają również znajomi głównej bohaterki, co niemal z miejsca nadaje opowieści rumieńców. Również tych romantycznych – nawet jeśli W krainie snów zdecydowanie nie jest tytułem, do którego pasowałaby papryczkowa skala ostrości. Wręcz przeciwnie – jeśli podoba się wam koncepcja relacji, która dopiero nieśmiało kiełkuje z przyjaźni w miłość i żadna ze stron nie czuje presji, by cokolwiek przyspieszać, nie będziecie zawiedzeni.
Wróćmy jednak na krótko do, zdawałoby się, beztroskich wakacji Matyldy i jej matki. W takiej konfiguracji obowiązki i odpowiedzialność powinny, jak się wydaje, spaść na barki dorosłej, doświadczonej życiem kobiety. Nic bardziej mylnego. To przecież jasne, że Renata musi mieć czas na kręcenie loków przed wyjazdem na pustynię czy wyszukiwanie kolejnego miejsca, w którym wciąż jeszcze unosi się duch Marylin Monroe. A nie są to najcięższe z jej przewinień. Każda kolejna sytuacja obrazująca, jak bardzo niedojrzała emocjonalnie i niesamodzielna jest Renata, wyjaśnia zachowanie Matyldy. Traktowanej poważnie, gdy wymaga tego sytuacja, ale spychanej na boczny tor podczas podejmowania ważnych decyzji. To naturalne, że efektem takiej postawy będzie poczucie osamotnienia dziewczyny, a nawet zwątpienie w sensowność szukania pomocy u kogokolwiek starszego od siebie.
Nieskazitelna relacja roześmianej, nieco dziecinnej matki i nad wyraz poważnej córki jest kolejną iluzją, którą Jędrzejewska-Wróbel rozbija z zachwycającym wręcz wyczuciem. Przychodzi moment, w którym śmiech i infantylność dorosłej kobiety zaczynają irytować, a spychanie problemów młodej osoby tylko dlatego, że jest młoda, rodzi frustrację, której nie da się rozchodzić podczas spaceru. Szczególnie wówczas, gdy punkt widzenia dziecka zmienia się w perspektywę młodej dorosłej, a tajemnica, którą, jak się przez chwilę zdaje, wszyscy tak skrupulatnie ukrywali, okazuje się leżeć na tacy. Wystarczy się po nią odwrócić.
Muszę jednak przyznać, że dynamika, w którą wpisano losy bohaterek, do pewnego punktu była dla mnie trudna do zaakceptowania. Przez pierwszych 160 stron, czyli mniej więcej do powrotu do Polski, Matylda została niemal w całości zdefiniowana przez zachowanie matki. I o ile rozumiem istnienie podobnego mechanizmu w prawdziwym życiu, w szczególności gdy mowa o tak wyrazistej osobowości jak Renaty, o tyle przeszkadzało mi, że pierwszoplanowa bohaterka powieści notorycznie przyćmiewana była przez postać drugoplanową. Co w rezultacie sprawia, że nie jesteśmy w stanie bliżej poznać żadnej z nich.
Wiemy natomiast, że jest to świat, w którym istnieje i instagram, i TikTok, chociaż to ten pierwszy wiedzie prym w życiu głównej bohaterki (obrazują to chociażby grafiki umieszczane przed każdym rozdziałem). Co prawda byłabym szczęśliwsza, gdyby konkluzja Jędrzejewskiej-Wróbel związana z social mediami była nieco inna, bo przecież demonizowanie platform tego typu nie sprawi, że ludzkość kolektywnie pozbędzie się telefonów. To napisawszy, czuję się jednocześnie w obowiązku przytoczyć wam pewien wspaniały fragment: „Nie wierzę, że to słyszę. Mój ojciec ma czterdzieści lat i wierzy, że można dowiedzieć się czegoś o czyimś życiu, oglądając jego social media”.
Czyż nie jest wspaniale czytać o losach bohaterki, której autor nie odbiera rozumu i godności jedynie ze względu na jej wiek? A Jędrzejewska-Wróbel robi z Matyldą coś jeszcze. Osadza ją w znajomej nam kulturze, żonglując nawiązaniami do produkcji nieco bardziej familijnych, jak W głowie się nie mieści czy Barbie, ale nie boi się również pokazać, że szesnastolatka mogłaby obejrzeć Nomadland, oscarową produkcję w reżyserii Chloé Zhano, i w dodatku coś z niej zrozumieć.
Co nie oznacza, że Matylda nie bywa nieznośna. Odpowiedź na pytanie, czy jest to jej nastoletnie prawo czy nie do końca trafna decyzja twórcza, każdy podczas lektury odnajdzie sam. Nie zmienia to jednak faktu, że gdybym dostawała złotówkę za każdym razem, kiedy Matylda rzuca z przekąsem, że ona nie chichocze tak głupio jak jej mama albo że nie byłaby w stanie tak długo malować się przed wyjściem, byłabym już o kilka złotych bliżej biletu do Kalifornii.
Chociaż to jedna z tych książek, o których można (i warto) rozmawiać, nie mam zamiaru odsłaniać przed wami wszystkich kart. Tę historię po prostu lepiej poznawać i przede wszystkim przeżywać samemu, tuląc przy tym wewnętrzną nastolatkę czy nastolatka, których spisaliśmy na straty całe wieki temu. A bo to takie głupie było, nieporadne, po co do tego wracać… Tymczasem Jędrzejewska-Wróbel udowadnia, że nawet osoba, która mogłaby mieć już własne dzieci, bez trudu odnajdzie się w Matyldowym świecie. Nie wierzcie więc okładkowemu sloganowi, który oznajmia, że W krainie snów nie nadaje się dla osób o mentalności boomerskiej, bo jest dokładnie odwrotnie. Jeśli przebrniecie przez momentami nieco zbyt grubymi nićmi szytą połowę, dotrzecie do serca i sedna tej historii. A jeśli boicie się o barierę językową, śpieszę uspokoić: nie uświadczycie tu ani sigmy, ani rizzu, ani tym bardziej delulu, a „ściemnianie” pojawia się tylko w blurbie. I co ciekawe, Matylda została wykreowana w taki sposób, że ten brak, pomimo początkowego zdziwienia, w ogóle nie razi. To trafna i rozsądna decyzja, bo przecież nie ma niczego gorszego niż dorosły udający, że wie, jak zdobyć serca dzisiejszej młodzieży. Cringe.
Podczas jednej z wędrówek po kalifornijskich przedmieściach Matylda i Renata trafiają na roślinę zwaną anielskimi trąbami. Jak tłumaczy im jedna z bohaterek – natknęły się na halucynogenny, silnie trujący krzew o odurzającym zapachu. Po przeczytaniu tego zdania, wiedziałam, że choć równie niepozorne jak okładka, kondensuje w sobie doświadczenie amerykańskiego snu. Odwrócenie tropu kalokagatii, które wyziera z tej analogii, pojawia się również w innych kontekstach. Odmieniane przez przypadki wychyla się zza postaci i ich wątków, wpisując się w naczelną misję książki: burzenie iluzji. Bo bez względu na to, jak bardzo bolesny byłby to proces, każdy z nas musi w końcu odkryć, że nie można przeżyć życia śniąc.