„Szkoła gdańska w prozie polskiej” przeszła do historii literatury. Gdańsk stał się wtedy sprawą ogólnopolską. Wyłonił się z kulturalnego niebytu, trochę nierzeczywisty, fantasmagoryczny, ale także zdumiewająco chwilami realny – mówi profesor Stefan Chwin, powieściopisarz, krytyk literacki, eseista, historyk literatury, grafik, wykładowca Uniwersytetu Gdańskiego, w rozmowie z Krystyną Romanowską.
Krystyna Romanowska: Wyobrażał pan sobie, panie profesorze, że mógłby pan mieszkać gdzieś poza Gdańskiem?
Stefan Chwin: Wyobrażałem sobie, ale nigdy nie miałem na to ochoty. Mnie tu jest dobrze. Czasami tylko myślę z przerażeniem, że może przyjść taki czas, że trzeba będzie stąd uciekać. Bo ja jestem z rodziny uciekinierów. Ojciec uciekł z Wilna przed Rosjanami, mama została wypędzona z Warszawy przez Niemców po powstaniu 1944. Pamiętam z dzieciństwa walizki, z którymi przyjechali do Gdańska. Były z brązowej tektury i miały metalowe okucia. Leżały na szafie. Jakby gotowe do dalszej drogi.
Nasza rodzina miała ewidentne poczucie tymczasowości. Zresztą nie tylko my. Do lat siedemdziesiątych to poczucie tymczasowości dominowało na Pomorzu, na Mazurach czy Śląsku. Moja babcia, która z nami mieszkała, przez całe życie mówiła o Gdańsku „szwabskie miasto”. Uważała je za miejsce pobytu tymczasowego, chociaż spędziła tutaj pół życia. „Prawdziwym miastem” była dla niej Warszawa, w której się urodziła.
KR: Jak na poczuciu tymczasowości zbudować tożsamość?
SCh: Pokolenie moich rodziców nigdy nie poczuło, że jest w Gdańsku „u siebie”. Mama zawsze mówiła o Warszawie, a ojciec – milczał o Wilnie.
U dzieci było już trochę inaczej. W naszej kamienicy na samej górze mieszkali autochtoni – rodzina policjanta z czasów Freie Stadt Danzig. Pod nimi mieszkali przybysze z Poznania, a my – rodzina warszawsko-wileńska – na parterze. Wyglądało to trochę jak międzyregionalno-międzynarodowy sandwich. Czy mieliśmy wszyscy jakąś wspólną tożsamość? Przede wszystkim łączyły nas wspólne obawy i niechęci. Na pewno nienawiść do Niemców – to był chyba najmocniejszy wspólny mianownik. I katolicka niechęć do komunistów oraz Rosji, ale bardziej pokątna, skryta. Na procesje Bożego Ciała chodziło się nie tylko z powodów religijnych, ale też na złość władzy.
KR: Ulubione miejsce w Gdańsku?
SCh: Ja się dobrze czuję w rejonach mojego dzieciństwa, w Oliwie. Była ona wtedy podzielona na dwie części: starą Oliwę (tam, gdzie katedra i kościół cystersów) i Oliwę za torami (od strony morza, przy dawnej niemieckiej fabryce czekolady Anglas i dawnej niemieckiej fabryce lakierów DAOL). Oliwa nie została zburzona – można tam było oglądać na co dzień zakonserwowaną niemieckość z XIX wieku. Dalej pojawiały się wyspy – pojedyncze poniemieckie gospodarstwa rolne, ze stodołami, stajniami, na polach żyta, owsa i pszenicy, ciągnących się aż do nadmorskiego lasu w Jelitkowie. Przy ulicy Chłopskiej znajdowały się resztki ruin siedziby bogatych Niemców – Czerwony Dwór, nazwa zresztą zachowała się do dzisiaj. Obok miejsca, gdzie jest teraz Park Reagana, była wyspa wysokich topoli, rosnących wokół starego dziewiętnastowiecznego domu. Przy ulicy Krzywoustego wznosiła się, zbudowana z czerwonej cegły tuż po wojnie, szkoła dla nauczycieli, gdzie zacząłem swoją edukację. Z „ogrodem geograficznym”, gdzie stały figury geometryczne z betonu, naturalnej wielkości sześcian o metrowych ścianach, żeby uczniowie wiedzieli, jak naprawdę wygląda metr sześcienny. Sadzawkę otaczały betonowe trójkąty i stożki, urządzenia do pomiaru ciśnienia i temperatury. Nie ma dzisiaj po tym wszystkim nawet śladu – powstało tam dość luksusowe osiedle.
Niedawno zrobiłem nawet szkic, jak wyglądała tamta okolica. Moja szkoła, której już nie ma. Obok nowe domy. Różnica między tymi domami a poniemieckimi była bardzo wyraźna – trochę mnie martwiło, że te stare, poniemieckie, były jednak ładniejsze od tych naszych, nowo zbudowanych.
Chociaż te polskie, zwane „stalinowcami” (jeszcze ich trochę w Oliwie zostało), były naprawdę bardzo wygodne, dobrze wymyślone, w środku – duże mieszkania z wysokimi sufitami i grubymi murami budowanymi na wypadek wojny nuklearnej. Ale architektonicznie wszystko nieciekawe, podobne do siebie, klocowate. Na podwórkach stały betonowe wieżyczki od schronów podziemnych – zmyślni i racjonalni inżynierowie z lat pięćdziesiątych wiedzieli, że miasto należy budować i na powierzchni, i pod ziemią. Potem o tym zapomniano, naiwnie wierząc, że nigdy nie będziemy potrzebowali pośpiesznego schodzenia do piwnic.
KR: Złościł się pan jako nastolatek za „niegdańskość” swoich rodziców, za bycie wiecznymi outsiderami?
SCh: A skądże! Ja raczej podzielałem uczucia moich rodziców – byłem wychowany w duchu radykalnie antyniemieckim. Niemców nienawidziłem. W latach sześćdziesiątych–siedemdziesiątych bardzo źle reagowałem na niemieckich turystów, którzy przyjeżdżali do Trójmiasta. Miałem wrażenie, że ich sposób bycia jest obraźliwy, bo w miejscach publicznych mówią za głośno i zachowują się bezczelnie. Tymczasem to byli po prostu Niemcy z zachodniego świata, zachowujący się swobodnie, tak jak obywatele kraju demokratycznego, z którego przyjechali – inaczej niż my. Bo my byliśmy wtedy narodem przyczajonym, psychicznie zablokowanym. Żyliśmy w podwójnej niewoli: rosyjskiej i totalitarnej, co mocno przyszarzało nam duszę.
Dopiero potem zaczęła uwierać mi ta nienawiść, bo – jak to wyczułem – była ona w sporym stopniu wynikiem permanentnego szczucia nas, Polaków, przeciwko Niemcom przez władzę. Moją postawę zmieniło także to, że byłem dzieckiem o uzdolnieniach artystycznych, więc umiałem spojrzeć na poniemiecki Gdańsk inaczej niż większość, to znaczy z punktu widzenia wartości estetycznych. Wiedziałem, że Niemcy robili straszne rzeczy, ale również widziałem w Gdańsku wspaniałą kulturę mieszczańską, którą umieli stworzyć.
Wszystkie te odkrycia kłóciły się z postawą moich rodziców. Bo ja od jakiegoś czasu umiałem podziwiać urodę starych poniemieckich dzielnic, nad którymi oni się nie rozczulali. Dokonywałem wtedy czegoś w rodzaju zdrady wewnętrznej wobec własnej rodziny, która od Niemców mocno ucierpiała. Bo tak to już jest. W jakimś momencie życia buntujemy się przeciwko rodzicom, przeciwko światu, jest to nieodłączny element formowania nastoletniej autonomii – wszyscy przez to przeszliśmy. Samodzielność uzyskujemy w momencie, kiedy potrafimy powiedzieć słowo „nie”. Powiedziałem więc wyraźnie „nie”, kiedy trafiłem do szkoły plastycznej w Orłowie, gdzie mieliśmy niezwykły przedmiot: praktyczna historia liternictwa. Uczyliśmy się tam własnoręcznie pisać tak, jak pisano we wczesnym średniowieczu, w dojrzałym średniowieczu, w renesansie, w baroku. Pisaliśmy też osiemnastowieczną „angielką”, pismem stalówkowym, bambusowymi pisakami, a nawet piórami gęsimi. Pamiętam, że do szkoły przychodziły ze skargą matki uczniów: „Usuńcie ten przedmiot z programu, bo nasze dzieci niepotrzebnie się męczą!”. Ja przeciwnie: bardzo to lubiłem.
KR: Zgaduję, że spodobało się panu pismo niemieckie…
SCh: Byłem dumny z tego, że potrafię pisać gotykiem. Potem się dowiedziałem, że istnieje odmiana pisma gotyckiego zwana szwabachą – ta mi się najbardziej spodobała, a to była odmiana stuprocentowo niemiecka! Zresztą do tej pory projektuję alfabety na własny użytek, wymyślając kształt czcionek. Mam własne autorskie wzory. Złotą szwabachę, którą pisano epitafia żałobne, widziałem na gdańskich, poniemieckich cmentarzach, które bezpowrotnie zniszczono w porywach powojennego patriotyzmu. Te wielkie cmentarze, które ciągnęły się od politechniki do Bramy Oliwskiej, wyglądały jak „miasto grobów” – wielkie kolumny, obeliski z czarnego granitu, łańcuchy, kamienne kule, rzeźby. Kiedy jechałem tramwajem, z ukłuciem w sercu patrzyłem na polskich robotników kilofami rozwalających płyty nagrobne – prawdziwą galerię, część światowej sztuki. Rozumiem chęć zemsty symbolicznej na „szwabach”, ale nie podobało mi się zmiecenie tych cmentarzy z powierzchni ziemi. Dowiedziałem się potem, że kilku pracowników Politechniki Gdańskiej – nie pchając się w oczy komunistycznej władzy – odbijało potajemnie na papierze pergaminowym część płyt nagrobnych przed rozbiciem. Zapewne leżą gdzieś w archiwum.
Dobrze, że prezydent Paweł Adamowicz wpadł na pomysł utworzenia symbolicznego cmentarza: Gdańskiego Lapidarium, na którym można obejrzeć płyty nagrobne z tamtego cmentarza – znajduje się ono w parku na lewo od wejścia głównego do politechniki. Być może pewną rolę odegrała tutaj także działalność grupy intelektualistów, pisarzy, gdańskich artystów, którzy koło roku 1989 zaczęli odbudowywać pamięć przedwojennego Gdańska.
Ostatni niemiecki cmentarz zachował się jeszcze w Brętowie, koło stacji kolei metropolitalnej, ale co z nim będzie dalej, nie wiadomo.
KR: Czy z perspektywy już ponad trzydziestu lat uważa pan, że udała się literacka próba rekonstrukcji przedwojennego Gdańska między innymi przez pana czy Pawła Huellego?
SCh: Książki moje i Pawła Huellego nie dotyczą tylko Gdańska niemieckiego, one są głównie o Gdańsku poniemieckim, powojennym, mieście naszego dzieciństwa. Nie pisaliśmy powieści historycznych, tylko nasze własne autobiografie, trochę autentyczne, trochę fantastyczne.
KR: Ale jednak wciągnęliście czytelników w krąg zainteresowania Gdańskiem przedwojennym.
SCh: Może trochę, ale nie była to typowa rekonstrukcja historii. To wszystko miało raczej wymiar polemiki, tworzyliśmy własny obraz Gdańska jako alternatywę egzystencjalno-estetyczną wobec Polski komunistycznej i miasta, które ukształtowało się po wojnie. Trochę z żalu, że nie potrafiliśmy odbudować tamtego miasta, które tak pięknie przypomniał Donald Tusk i Grzegorz Fortuna w swoich wydawnictwach albumowych z serii „Był sobie Gdańsk”. Obserwowałem, jak były odbudowywane po wojnie miasta niemieckie – w porównaniu z Niemcami zrobiliśmy bardzo dużo, można powiedzieć, że znacznie więcej. Bo oni ograniczali się raczej do odbudowania paru ulic w śródmieściu, na przykład w Düsseldorfie. Właściwie od razu po wojnie mocno zamerykanizowali swoje miasta, tak że kiedy odwiedzam Niemcy, szukam Niemiec w Niemczech i nie mogę ich znaleźć!
I często mam takie poczucie, że resztki prawdziwej dawnej kultury niemieckiej przetrwały właśnie u nas, w Gdańsku, na Pomorzu, na Mazurach, na Śląsku. Chociaż nie wszyscy to widzą. Ci, którzy oglądają albumy Donalda Tuska i Grzegorza Fortuny, mają raczej poczucie, że widzą „dawny Gdańsk”, nie „Gdańsk niemiecki”. Słychać to nawet w języku przewodników oprowadzających turystów po mieście: „będziemy wędrować śladami dawnego Gdańska”.
KR: Mam wrażenie, że w rezultacie „obrendowaliście” literacko Gdańsk, stworzyliście na niego modę w literaturze.
SCh: Coś takiego miało rzeczywiście miejsce. Wcześniej, oczywiście, była Solidarność i Sierpień ’80, ale potem pojawiliśmy się my: pisarze, malarze, ludzie teatru i „szkoła gdańska w prozie polskiej”, która przeszła do historii literatury. I ma pani rację: Gdańsk stał się wtedy sprawą ogólnopolską. Wyłonił się z kulturalnego niebytu, trochę nierzeczywisty, fantasmagoryczny, ale także zdumiewająco chwilami realny. Było to zjawisko społeczne o dość znacznym zasięgu, które nie wyszło jednak poza „mniejszość intelektualną”, czyli studentów, środowiska inteligencji, akademików, urzędników, nauczycieli. Natomiast ludność gdańska okazała się na tę modę dość obojętna. Co ciekawe, ten typ literatury został przyjęty ze sporym zainteresowaniem również w innych krajach, na przykład w Niemczech, Szwecji, Anglii, Hiszpanii czy Ameryce, gdzie przekłady naszych gdańskich książek zostały dobrze przyjęte. Przypomnę, że Hanemann został przetłumaczony na piętnaście języków. Czytano go nawet w Meksyku. Nie mając na dodatek pojęcia – jak się o tym przekonałem na spotkaniu autorskim w Guadalajarze – gdzie leży Polska i to miasto.