Witold Gombrowicz (a w ślad za nim Artur Sandauer) pisał, że książki wybitnej, książki, która pretenduje do miana wydarzenia i trwałego miejsca w kanonie literackim, ani zwykli czytelnicy, ani krytycy nie muszą szukać; ona sama wpadnie im w ręce, triumfalnie obwieszczona fanfarami. Jest tak, zdaje się, naprawdę, i to zarówno z książkami autorów już znanych, jak debiutantów. Choć fanfary rozbrzmiewają bardzo rzadko, Paweł Huelle po wydaniu swojej pierwszej książki, Weisera Dawidka, długo na nie czekać nie musiał. W literaturze polskiej ostatniego półwiecza przed Weiserem… równie głośny był chyba tylko debiut Marka Hłaski, Pierwszy krok w chmurach, po Weiserze… zaś – Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną, debiutancka książka Doroty Masłowskiej.
Zanim jednak o powieści Huellego pełen entuzjazmu tekst napisał najbardziej wpływowy w Polsce krytyk, Jan Błoński, zanim autor za swój debiut odebrał w Genewie prestiżową Nagrodę im. Kościelskich, zanim zagraniczni wydawcy na Targach Książki we Frankfurcie ustawili się w kolejce po prawa autorskie do przekładów Weisera Dawidka na wiele języków, w kraju powieść… odrzuciła redakcja miesięcznika „Twórczość”. Huelle posłał ją tam, bo choć w latach osiemdziesiątych „Twórczość” nie była już dawną elitarną „Twórczością” Jarosława Iwaszkiewicza, jej mit ciągle jeszcze chyba na niego działał. Dobrze zapewne pamiętał, jak mawiano: debiut w „Twórczości” istotniejszy jest od wydanej książki; „Twórczość” publikującego na jej łamach młodego człowieka pasuje na prawdziwego pisarza…
Po śmierci Iwaszkiewicza naczelnym „Twórczości” został Jerzy Lisowski, ale odpowiedzialność za politykę redakcyjną pisma przejął Henryk Bereza, krytyk forsujący własną i, nawet dla jego kolegów, trudną do przyjęcia wizję polskiej literatury, w szczególności wizję prozy, której działem, zawsze w tej redakcji najważniejszym, kierował już od roku 1978, jeszcze więc za życia autora Sławy i chwały. Bereza rozpoczął „rewolucję artystyczną” w prozie, odwrót od jej kanonu ustalanego przez „literacki salon”, rewolucję, która „martwe piękno normy” zastąpić miała „pięknem żywym”, tworzonym w języku przez „salon” rzekomo postponowanym. Huelle rewolucjonistą dla Berezy nie był, jego „zaledwie poprawna powieść młodzieżowa”, jak Weisera… nazywał, na druk w „Twórczości” nie zasługiwała. Warto odnotować tę okoliczność, bo choć Weiser… ostatecznie zatriumfował, autor będzie później ofiarą innych „rewolucji”: jako pisarz – w przekonaniu wielu osób decydujących w Polsce o literackich rangach – nazbyt „tradycyjny”.
*
Debiutancka powieść Huellego, w której pojawiają się sceny zadziwiających eksplozji materiałów wybuchowych, sama była eksplozją – eksplozją talentu. Banalne – wydawałoby się, aż do granic śmieszności – stwierdzenie: „Talent jest to iskra Boża” zawiera w istocie treści od banału dalekie. Każde „wyładowanie” energii twórczej, po którym powstaje podziwiane dzieło sztuki, jest czymś tajemniczym, trudnym, a być może niemożliwym do wytłumaczenia. W przypadku Weisera Dawidka o nagłej eksplozji talentu mówiono często. Wyjątkowość zjawiska potwierdzał fakt natury psychologicznej: wielu czytelników, również takich, którzy z literaturą obcują zawodowo, w relacjach o swojej lekturze powieści Huellego podkreślało, że była dla nich pełnym zachwytu, radosnym przeżyciem, które, owszem, może zdarzać się w dzieciństwie czy wczesnej młodości, ale u dorosłych ludzi jest ewenementem. Weiser… sprawiał powszechnie wrażenie książki napisanej bez wysiłku, w natchnieniu, „na jednym oddechu” i w podobny sposób bywał, jak się zdaje, na ogół czytany. Trudno się dziwić, że po takim doświadczeniu twórczym autor nie miał najmniejszej ochoty wracać do swoich pierwocin prozatorskich z czasu, gdy materia literacka stawiała mu jeszcze opór, który z widocznym dla czytelnika wysiłkiem starał się pokonać – bezskutecznie.
Weiser Dawidek po raz pierwszy ukazał się nakładem gdańskiego Wydawnictwa Morskiego w roku 1987, tymże samym, w którym autor skończyć miał trzydzieści lat. W metryczce (dobrze takie pamiętamy z praktyk wydawniczych PRL) znaleźć można szczegółowe informacje o postępie prac nad książką: „Oddano do składania w październiku 1986 r.”, „Podpisano do druku w lutym 1987 r.”. Kiedy Huelle ją napisał i przedstawił wydawcy? Tego już dokładnie nie wiadomo. Wprawdzie na ostatniej stronie znajduje się pod tekstem adnotacja „Gdańsk 1984”, ale autor niekoniecznie ją tam umieścił, by w ten sposób zaznaczyć, kiedy swoją pracę rzeczywiście ukończył. Adnotacja może być dopiskiem narratora i jako taka należy do porządku fikcji. Tak czy inaczej, powieść Weiser Dawidek została ogłoszona „legalnie”, w państwowej oficynie, zezwolenie na druk musiała więc wydać cenzura. Ingerencje, jeśli w ogóle takie były, nie zostały w tekście zaznaczone, co już wtedy praktykowano; czerwony ołówek mógł po prostu niczego tam nie skreślić. Nie znaczy to bynajmniej, że Paweł Huelle, nie chcąc prowokować wiadomego urzędu, stosował cenzurę wewnętrzną i świat przedstawiony w powieści jest z tego powodu niewiarygodny. Wprost przeciwnie. Od początku lektury Weisera Dawidka czytelnicy mają do autora pełne zaufanie. Odnosimy wrażenie, że o Polsce rządzonej przez komunistów mówi zawsze tyle, ile chce i potrzebuje powiedzieć. Jak zobaczymy – wcale niemało.
*
Narrator utworu, Paweł Heller, opowiada o wydarzeniach, które toczyły się w połowie roku 1957, kiedy – jako rówieśnik Polski Ludowej – miał lat dwanaście, najwyżej trzynaście. Opowiada o nich jednak z perspektywy znacznie późniejszej, z perspektywy roku 1980, najdalej 1984, a więc będąc w wieku lat trzydziestu pięciu, może nawet czterdziestu. Dla interpretacji utworu ma to zasadnicze znaczenie, o czym nie zawsze pamiętano.
Spośród kilkudziesięciu odnotowanych w bibliografiach omówień Weisera Dawidka najważniejsze wydają się do dzisiaj dwa. Pierwsze znajdujemy w artykule Jana Błońskiego Duch powieści i wąs Stalina, zamieszczonym wkrótce po ukazaniu się książki w „Tygodniku Powszechnym”. Drugie przedstawił Antoni Libera w szkicu Mały „Dzień Słońca” albo 60 dni Weisera, ogłoszonym piętnaście lat później na łamach dwumiesięcznika „Puls”. Do obu tych tekstów przyjdzie mi się nieraz odwoływać, nieraz w intencji polemicznej.
Libera ma, oczywiście, rację, kiedy pisze, że dla zrozumienia opowiedzianej przez Huellego historii niezbędna jest jej rekonstrukcja. Rzetelna rekonstrukcja, której krytyka w większości przypadków nie potrafiła czy nie zechciała przedstawić z należytą starannością. Brak staranności okazywał się niekiedy zdumiewającym niechlujstwem. Jak inaczej nazwać ilość błędów popełnionych w obszernym studium o Weiserze Dawidku przez pewnego profesora Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, który cytuje (z podaniem strony!) nieistniejące wydanie powieści, nie potrafi z niej poprawnie przepisać daty urodzin bohatera ustalonej przez narratora, plącze fakty – wszystko to przy okazji uczonych rozważań o „Derridiańskiej różni”, „spadku po literaturze pastoralnej” etc.
Libera opowiada powieść Huellego po swojemu, co i ja uczynię, często idąc z konieczności śladem, który został już przez niego wyznaczony.
*
Jest czerwiec 1957 roku, mija dwanaście miesięcy od pamiętnego „czerwca poznańskiego” – pierwszego w PRL strajku generalnego i krwawo stłumionych manifestacji robotników, którzy wyszli na ulice pod hasłami: „Chcemy chleba”, „Żądamy wolności”. W rocznicę tamtych wydarzeń, których kumulacją był Październik 1956 i przemówienie Władysława Gomułki na placu Defilad w Warszawie, nadzieje, jakie w społeczeństwie budzić mogły obietnice nowej partyjnej ekipy, która doszła do władzy, pozostały niespełnione. W Gdańsku-Wrzeszczu, gdzie głównie toczy się akcja powieści, nadal brakuje i chleba, i wolności. Ojcowie bohaterów książki, pracujący w Stoczni im. Lenina, są, jak byli wcześniej, „robolami”, ciężka praca, często ponad siły, nie daje im poczucia sensu i godności życia. Zarabiają zbyt mało, by utrzymać rodzinę, a perspektyw na poprawę sytuacji nie widzą. Sfrustrowani – część pieniędzy zaraz „po wypłacie” przepijają w barze „Liliput”. Udręczone żony próbują wyciągać ich stamtąd do domów. Domy to czynszowe kamienice pełne ciasnych mieszkań z jedną wspólną łazienką na piętrze…
Kończy się rok szkolny. Koledzy „z brudnego, zaśmieconego podwórka” (Paweł Heller, Szymon Korolewski, Piotr Wojtal) od dawna już marzą o wakacjach, dwóch miesiącach swobody, swojej dziecięcej „wolności”. Szkoła jest miejscem udręki i „prania mózgów”, niepodzielnie rządzi w niej nauczyciel przyrody M-ski, „pan darwinista”, jak go nazywają, typ mściwego psychopaty, który z sadystyczną rozkoszą wymierza wychowankom wyrafinowane kary cielesne – „wyciskanie słonia”, „grzanie łapki” czy „skubanie gęsi”. Błoński słusznie przypuszcza, że M-ski, przedstawiciel jedynie słusznego, naukowego światopoglądu, musi być ważną figurą „w partii, może też gdzie indziej…”. To on sprawdza obecność obowiązkową na pierwszomajowych pochodach („Naprzód młodzieży świata, nasz braterski rozbrzmiewa dziś śpiew”), a z rodzicami uczniów, którzy obowiązku nie spełniają, przeprowadza rozmowy ostrzegawcze.
W świecie Pawła, Szymona i Piotra, szarym, ubogim świecie – jedynym, jaki poznali – jest jeszcze kino „Tramwajarz” i seanse filmów wojennych, akademie historyczne, na których śpiewają niezrozumiałe dla nich pieśni: „Gdy naród do boju wyruszał z orężem, panowie o czynszach radzili”…, jest też szkolny katecheta, kościół Ojców Zmartwychwstańców, proboszcz Dudak, jego niedzielne kazania, święto Bożego Ciała, tradycyjna procesja „w spiekocie czerwcowego przedpołudnia”… Tamtego roku to podczas procesji właśnie objawił się im w kadzidlanym dymie ten, który „nie chodzi na religię”, Dawid Weiser:
proboszcz Dudak zamachnął potężnie kadzielnicą, wypuszczając wspaniały obłok, na który czekaliśmy z drżeniem i napięciem. A kiedy szary dym opadł, zobaczyliśmy Weisera na małym wzgórku po lewej stronie ołtarza.
Objawił się? Przecież znali go już wcześniej, z podwórka, ze szkoły, mieszkał z dziadkiem, krawcem, Abramem Weiserem, nie miał rodziców. I zawsze chodził własnymi drogami, nie biorąc udziału we wspólnych zabawach pełnych wrzasku, unikając towarzystwa. Był inny niż oni i ta jego inność rodziła agresję. Więc wołali za nim: „Dawid, Dawidek, Weiser jest żydek”. Wtedy, na „wzgórku po lewej stronie ołtarza”, patrzył na idących w procesji z góry – jakby „z nieukrywaną dumą… dumą generała, który odbiera defiladę”. Nieco później, w ten sam dumny sposób, obserwował ich, gdy na plebanii odebrali świadectwa z religii. Wywyższa się? Jakim prawem? On, ten gorszy, chce być lepszym? Trzeba go ukarać za bezczelność. Ma zostać pobity, „spuści mu się buły”. Ale koleżanka z podwórka, Elka, bierze Weisera w obronę. Jakby pierwsza zrozumiała, że jego inność nie agresję powinna rodzić, ale ciekawość, może nawet fascynację.
Wakacje, które wreszcie nadeszły, okazują się – w przenośni i najzupełniej dosłownie – skażone. W Zatoce Gdańskiej dochodzi do katastrofy ekologicznej, morze wyrzuca na brzeg zdechłe ryby i gnijące glony, o kąpieli nie mowy, plaże zostają zamknięte, ogłoszony jest stan klęski żywiołowej. Od ekologii – pisał Błoński – Huelle przechodzi do eschatologii. Z miejscowego zakładu dla obłąkanych ucieka szaleniec nazywany Żółtoskrzydłym i parafrazując biblijnych proroków, wieści ostateczną zagładę świata. Na zatokę wpłynął podobno żaglowiec bez załogi. Ktoś zobaczył ogromną kometę. „Nic dobrego czekać nas nie może” – powtarzają matki chłopców. Proboszcz Dudak grzmi z ambony: wszystko to jest karą Boską, bo od świętej wiary katolickiej coraz więcej ludzi odchodzi.
*
W takiej oto aurze i apokaliptycznych nastrojach Weiser Dawidek rzeczywiście „objawia się” chłopcom jako ktoś niezwykły i tajemniczy, ktoś, kto nie przypadkiem nosi swoje nazwisko (z niemieckiego: mędrzec). Czy wtedy, podczas procesji, znalazł się przed nimi na wzgórku z własnej woli? Jeśli nie – rozmyśla narrator – jaka siła kazała mu to uczynić? „Weiser mógł na nas czekać od samego początku i to chyba właśnie jest najistotniejsze w historii, którą opowiadam wam bez upiększeń”. Paweł, Szymon, Piotr zostaną wybrani: z czasem to ich właśnie Weiser zacznie dopuszczać do swych tajemnic; oni sami zresztą podpatrują go ukradkiem w dziwnych miejscach i okolicznościach, choćby na „lotnisku za torami kolejowymi”, gdzie z prawie nieodstępującą już od niego Elką kładzie się na płycie, aby lądujący samolot przeleciał tuż nad nimi. Rozrywki, jakim w czasie wolnym od szkoły chłopcy się zazwyczaj oddawali – zabawy w Polaków walczących z Niemcami, kopanie gumowej piłki – przestają ich bawić, nudzą, i nawet rytuał picia oranżady „pod sklepikiem Cyrsona” traci dawną odświętność.
Libera w swoim szkicu wylicza siedem epizodów powieści („jak siedem dni stworzenia”), które ujawniają odwagę i nadzwyczajne zdolności Weisera. Jednym z nich jest wyprawa do ZOO w Oliwie, gdzie Weiser poskramia wzrokiem czarną panterę. Innym – spacer po starym Gdańsku i lekcja historii, której udziela: opowiada na przykład, kim był mieszkający tam Artur Schopenhauer i gdzie na Długim Targu stał Parteigenosse Gauleiter Forster, obwieszczając przyłączenie miasta do Tysiącletniej Rzeszy. Jeszcze inny zdumiewający epizod to mecz piłki nożnej ze starszymi chłopakami, mecz wysoko przegrywany, ale ostatecznie wygrany, bo Weiser po wejściu na boisko okazuje się genialnym rozgrywającym i odwraca wynik.
Najważniejsze jednak jest to wszystko, co się działo w opuszczonej cegielni, gdzie Weiser odnalazł poniemiecki arsenał, gdzie nauczył się zakładać miny, które detonował na odległość, kręcąc korbką prądnicy, i gdzie chłopcy zobaczyli – może tylko wydawało im się, że zobaczyli – jak przy dźwiękach fletni Pana, na której gra Elka, lewituje, wymawiając słowa w nieznanym im języku, innym razem z kolei chodzi boso po rozżarzonych węglach. Nic dziwnego, że narrator, Paweł Heller, widzi później Weisera we śnie – kolorowym i „bardzo niepokojącym”. Śni mu się, że z morza wychodzą o świcie nieznane monstra, potworne zwierzęta i pastwią się nad rodzinami rybaków z Jelitkowa, rozszarpując dzieci i kobiety… „Nagle, od wschodniej strony zobaczyłem w promieniach słonecznych małego chłopca ubranego na biało. Nie mogło być wątpliwości – to nadchodził Weiser”. Weiser, który wszystkim potworom powyrywa kły i pazury, a potem odjedzie „tramwajem linii numer cztery… jakby był turystą powracającym z plaży do miasta”. Heller budzi się w mokrej od potu pościeli i powoli wraca do rzeczywistości: słyszy ojca wychodzącego do pracy, chrapiącą matkę zmęczoną całodziennym praniem, turkot furmanki zdążającej na targowisko, człapanie sąsiada do łazienki; z obrazu w biedermeierowskich ramach patrzy na niego znad łóżka Matka Boska Częstochowska
Tym, co uderza w debiutanckiej powieści Huellego – i co będzie właściwością jego późniejszych książek – jest coraz silniej doświadczana przez bohatera-narratora niewystarczalność widzialnego świata, przeczucie Tajemnicy – tego, co niewidzialne. Debiutanci, zauważał trafnie Błoński, nie tylko, ale zwłaszcza w Polsce, topią się zazwyczaj w bajorze naturalistycznego dokumentu albo w pozornych głębiach strumienia świadomości. U Huellego realizm zyskuje wymiar metafizyczny, a oba te porządki są umiejętnie połączone w odpowiednich proporcjach.
*
Eksplozje, których dokonuje Weiser, stają się coraz bardziej wyrafinowane; nie chodzi mu już tylko o to, by kolejną minę wysadzić w powietrze; chce, żeby wybuchy były wielobarwne i tworzyły wirujące leje, gotowe „wessać całego człowieka, a może nawet dom”. Jeszcze po latach narratora uderzać będzie „podobieństwo Weiserowego leja do Archanioła walczącego ze smokiem”. Ostatni z planowanych wybuchów ma przekształcić potok Strzyżę w jezioro, świetne miejsce do kąpieli. Ale ten „arcywybuch” nie nastąpi. W trakcie przygotowań, kiedy wszystko już obliczył i starannie sprawdził, Weiser, nie wiadomo dlaczego, wchodzi do tunelu pod wiaduktem kolejowym, gdzie rzeczka przepływa – tunelu wcześniej spenetrowanego dokładnie przez Pawła. Wchodzi tam i znika. Elkę, która za nim, jak zwykle, poszła, po dwóch dniach odnaleziono półprzytomną w krzakach; niczego nie pamiętała. Weiser, żywy lub umarły, nie został odnaleziony nigdy. Co się z nim stało?
W powieści ma to wyjaśnić śledztwo, a właściwie dwa śledztwa. Pierwsze – urzędowe, prowadzone w szkole pod nadzorem milicji, z udziałem dyrektora i, oczywiście, M-skiego, który osobiście przesłuchuje kolejno Pawła, Szymona i Piotra; przesłuchania trwają cały dzień. Drugie śledztwo – prywatne, znacznie później i przez długie lata prowadzić będzie sam Paweł, narrator utworu, by „ułożyć sobie w głowie” wszystko, co się wydarzyło, i „może nareszcie zrozumieć”. Urzędowe śledztwo kończy się spisaniem protokołu z oficjalną wersją wydarzeń: niebezpieczne zabawy amunicją doprowadziły do wypadku; Weiser zginął w wyniku wybuchu, jego szczątków nie udało się odnaleźć. Po śledztwie prywatnym także zostaje swoisty protokół – zapiski narratora, które wbrew jego intencjom ułożyły się w książkę pod tytułem Weiser Dawidek. „Wbrew intencjom”, bo wielokrotnie podkreśla, że żadnej książki o Weiserze pisać nie zamierzał, chciał tylko „rozwikłać przynajmniej niektóre sprawy”, ale te najważniejsze wydały mu się ostatecznie „jeszcze bardziej skomplikowane niż wcześniej”. Pewne jest tylko jedno: oficjalnie przyjęta wersja wydarzeń nie ma nic wspólnego z prawdą. Po ostatnim wybuchu, w którym miał rzekomo zginąć Weiser, chłopcy raz go jeszcze przecież widzieli, a kolejna zaplanowana eksplozja nigdy nie nastąpiła.
*
Wspomniałem wcześniej, że o swoich przeżyciach w połowie roku 1957 narrator opowiada z perspektywy znacznie późniejszej, z perspektywy roku 1980, może 1984, a więc w czasie, kiedy jest już dobrze po trzydziestce. O tym, co się z nim przez długie lata działo – czy zrobił maturę, poszedł na studia, zdobył jakiś zawód, założył rodzinę – nie wiemy, on sam daje pośrednio do zrozumienia, że w życiu mu się nie powiodło, bo z trójki kolegów, których połączyła bliżej sprawa Weisera, „tylko Szymek do czegoś doszedł”. Ale nie jest wcale pewne, że Paweł Heller – jak przypuszcza Libera – został „życiowym rozbitkiem” i „człowiekiem zagubionym”, z pewnością zaś nie jest prawdą, że „całkowicie przemilcza on tło społeczno-polityczne z okresu pracy nad swoim zapisem”. Przeczy temu co najmniej jedna ważna okoliczność. Otóż Heller ma w zachodnich Niemczech stryja, który po wojnie nie wrócił z obozu jenieckiego do kraju, mieszka w Monachium, dorobił się majątku i chętnie pomógłby mu stanąć na nogi. Polska Ludowa jest dla niego „atrapą państwa”, nie potrafi zrozumieć, jak daje się tam żyć. Kiedy Heller pod koniec lat siedemdziesiątych jedzie do Mannheim spotkać się z Elką, która wyszła za bogatego Niemca, sam „na szczęście ma pieniądze i nie musi liczyć każdej marki”. W długich rozmowach prowadzi ze stryjem „grę stricte polityczną”, przekonuje go, że Polska wcale atrapą nie jest, bo gdyby nią była, on także nie istniałby naprawdę. Daje przy tym wymownie do zrozumienia, że w życiu ma ważniejsze cele niż te materialne; na emigrację zarobkową i „wybranie wolności” na Zachodzie nigdy by się nie zdecydował.
Co do „tła społeczno-politycznego” wydarzeń z czasu, kiedy powstawały zapiski Hellera, pierwszym czytelnikom powieści – czytelnikom anno 1987, przytłoczonym jeszcze stanem wojennym i jego następstwami – mogło się ono wydać niewyraźne. Dzisiaj widać jednak, że zostało w Weiserze… zarysowane, i to bez pominięcia wielu ważnych okoliczności. Narrator wspomina więc na przykład dawną ubecką katownię „na Okopowej”, gdzie sąsiad chłopców, pan Korotek, zostaje ciężko pobity za „słuchanie Londynu” w radiu i długo później pokazuje sąsiadom sine plecy. Mowa jest o przemówieniu Gomułki, nie tym słynnym z roku 1956, ale o rok późniejszym, w którym atakował „rewizjonistów”. Podczas „wydarzeń grudniowych” roku 1970 na ulicach Gdańska zastrzelony zostaje Piotr Korolewski, wtedy dwudziestopięcioletni, jego nocny pogrzeb „z ekipą uzbrojonych grabarzy”, którzy ciało „rzucili w plastikowym worku w jamę ziemi”, Paweł wspomina w rozmowie z Szymonem, opowiadając, jak matka Piotra mówiła, że zabili go z helikoptera, „i jeszcze złościła się, gdy mówiono o wojsku, dla niej była to przebrana milicja”. Szymon mieszka już daleko od Wybrzeża, a rozmowa toczy się „w zupełnie innej epoce”, gdy pod oknami przeciąga pochód, w tłumie widać transparenty „Żądamy rejestracji”, „Prasa kłamie”, „Niech żyje Gdańsk”. (Jak wiadomo, w roku 1987 sytuacja polityczna w kraju zmuszała władze już nie do zaostrzania, ale łagodzenia cenzury). W inną skrajność niż Libera, który tła politycznego w powieści nie dostrzegł, popada Janina Katz-Hewetson, która omawiając Weisera… w „Kulturze” paryskiej, twierdzi, że to, co w książce najsłabsze, „spowodowane zostało jej nieco sztucznym upolitycznieniem”.
*
To nie polityką jednak narrator powieści się zajmuje. Nie jest mu zapewne obojętna, ale żyje z poczuciem dojmującej pustki, którą chce zapełnić. Cel naprawdę w jego życiu ważny to dotknąć tajemnicy Weisera i nauczyć się z tego dotknięcia jak najwięcej. Karmi się nadzieją, że „wreszcie zrozumie, czego zrozumieć nie może”, „oddzieli ład od chaosu albo że w chaosie objawi się mu jakiś inny, zupełnie nieznany ład”. Jak ten cel osiągnąć? Stara się to zrobić metodycznie: Weiser miał przecież tożsamość, która chyba jest do potwierdzenia. W archiwum gdańskiego urzędu, owszem, znajduje dokument z miejscem oraz datą jego urodzenia: 10.09.1945, Brody (ZSRR). Ale adnotacji o rodzicach brak, ojciec, matka pozostają nieznani, w stosownych rubrykach widnieją poziome kreski. Jest tylko opiekun prawny, Abraham Weiser, „narodowości żydowskiej obywatelstwa polskiego”, który przybył do Gdańska jako repatriant, z chłopcem „narodowości polskiej, obywatelstwa polskiego”. Czy, jak utrzymywał, Dawid był jego wnukiem? Jeśli tak, dlaczego nie podał danych o matce i ojcu chłopca?
Pan Abraham Weiser – rozmyśla narrator – mógł twierdzić, że chłopiec jest jego wnukiem, że nazywa się Dawid i nosi to samo nazwisko co on –
tyle tylko, że jest narodowości polskiej, ale to może dlatego, że tamten naród przestał istnieć […] zniknął z Europy, a obywatelstwo to jest rzecz drugorzędna w epokach jak ta, którą przeżył gdzieś na południowym wschodzie wśród Ukraińców, Niemców, Rosjan, Polaków, Żydów, Ormian i kogo tam jeszcze.
Abraham Weiser jest jednym z wielu polskich Żydów, którzy pojawiać się będą w twórczości Huellego, zawsze jako postaci intrygujące. Dawidek mówił, że jego dziadek jest „największym na świecie filozofem”, który przed wojną wcale nie zajmował się krawiectwem, tylko „jeździł po wsiach jako wędrowny szklarz i gdy zarobił już dużo pieniędzy, to szedł w góry i rozmawiał tam ze wszystkim, co stworzył Bóg – ptakiem, kamieniem, wodą, rybą, obłokiem, drzewem i kwiatem”.
Stary Weiser umarł dzień po zaginięciu wnuka – znaleziono go martwego nad maszyną do szycia. Narrator nie potrafi oprzeć się wrażeniu, że to Dawid zatrzymał serce dziadka na odległość, z miejsca, w jakim się obecnie znajduje. To wrażenie obecności Weisera, wrażenie, że patrzy on na wszystko z ukrycia i jeżeli tylko zechce, może wpływać na los innych ludzi, nie przestaje Hellerowi towarzyszyć. „Każdy nosi w sercu własnego Mesjasza, szczególnej potrzebuje łaski i pomocy… Ale czy każdy” – zastanawiał się Błoński. „Na pewno nie, bo nie każdy szuka jakiegoś Inaczej i jakiegoś Więcej, nie każdy gotów uznać tajemnicę i ukorzyć się przed tym, co go przerasta. Może nawet jest takich niewielu”. Krytycy – nie wszyscy, „może nawet niewielu” – zauważyli, że Paweł Huelle opowiada historię swego bohatera tak, aby wszystko wyjaśnić, a jednocześnie tak, aby nie wyjaśnić niczego: „jeśli nie da się powiedzieć, kim był naprawdę Weiser, to dlatego po prostu, że nie można orzec, jaki jest «naprawdę» świat”. Intuicji, jaką co do tego ma narrator powieści, nie udaje mu się potwierdzić w rozmowach z tymi, co Weisera znali.
Elka, która mogłaby powiedzieć o nim najwięcej, nie chce mówić niczego. Heller stara się ją nakłonić, żeby powiedziała cokolwiek. Na próżno, bo na listy z Polski nigdy nie odpowiada, a w Niemczech, gdzie ją odwiedza, także nie chce wracać do przeszłości. Może po prostu zapomniała Weisera? Może ma go za jednego z wielu nieżyciowych chłopaków, których poznawała? Szymon, owszem, pamięta, ale interesuje się już czymś zupełnie innym. Był aresztowany za drukowanie ulotek, ma na utrzymaniu rodzinę, gdzie mu tam w głowie dzieciństwo i irracjonalne fascynacje, jakim ulegali. „Jeśli przeczytasz w książce, że jej autorowi objawił się Bóg w postaci słupa ognia i szumu skrzydeł – tłumaczy koledze – to przecież nie wiesz, czy było tak w istocie, czy też autorowi wydawało się tylko, że tak było”. O czym tu jeszcze mówić? Pozostaje ostatni świadek tego, co być mogło – Piotr. Piotr leżący w grobie na gdańskim cmentarzu. Paweł próbuje nawiązać z nim mistyczny kontakt. Pod cmentarną płytą kładzie mu do grobu swoje zapiski. Ale Piotr, który jest już po „drugiej stronie”, tam, „gdzie wie się wszystko”, też nie odpowiada na jego pytania. Paweł nie pozna dzięki niemu prawdy.
W ciekawej interpretacji Antoniego Libery pojawia się sugestia, że narrator Weisera… wcale nie chce rozwikłać zagadki z przyszłości, tylko ją – paradoksalnie – utrwalić i pogłębić.
Bo szukając Tajemnicy, człowiek zaczyna wychodzić jej naprzeciw, czyli postępować tak, jakby to, co zaledwie przeczute, było rzeczywiste. Jest to rodzaj gry, gry z samym sobą i wobec samego siebie (a nie przed innymi), która jednak z czasem staje się rzeczywistością, mocą woli i wiary. I wtedy właśnie dochodzi do zasadniczego przełomu: owa uzyskana duchowa rzeczywistość domaga się ugruntowania, sankcji, samopotwierdzenia. A tym jest… Zapis, Opowieść, umocowanie w Słowie. […] Narrator z premedytacją pisze swą… „małą ewangelię”.
Pod koniec opowieści Paweł Heller traci nadzieję, że kiedykolwiek wyjaśni tajemnicę charyzmatycznego Weisera. Ale także wtedy Tajemnica nie staje mu się obojętna. Wie – pisał Błoński – że kiedy przestanie tłuc głową o Sekret, sekret Weisera, życia własnego i porządku świata – „umrze, jeśli nie ciałem to duchem”.
Trzeci rozdział książki „To” – niewidzialne. Rzecz o pisarstwie Pawła Huellego.