Zwycięski utwór zaprezentowany 30 września 2025 roku podczas czwartej rundy Slamu na Długiej.
Spoglądam z aprobatą na skrzydła, które skonstruował mi Ikara tato
Przemierzam morza czerwonych dywanów
Sen parweniusza
Optyka się w nim potyka o tęgie podbrzusza Heweliusza
Z diabłem gram w karty
Jednak z powrotem do domu, do serca, do Chrystusa
Za dwie godziny mam być z łopatą pod domem kolegi mamy
Taki mi zarobek wspaniały pandemy przygotowały
Przecież to niepoważne
Wszakże masz trzydzieści osiem lat z małym hakiem
a rowy kopiesz jakimś parzydlakiem
Już pod domem mego dobroczyńcy pies. Miał szczęście
Jego basecie uszy jak liście na wietrze
co nie wpadły w błoto acz w trawie
wylegują się zajebiście
Nadchodzi mój pan uśmiechnięty
w koszuli wymięty
Odziany dystynguśnie
dostojny wszak i majętny
Wręcza mi łopatę, sekator i obcęgi
Poradzisz sobie, jestem ultra zajęty. O rety, już późno. – W sikor kuka. – Ale ty luźno, przytnij te rodo, chrust powyrzucaj. A, i jeszcze te pręty wypierdol dla mnie. Wracam za maks trzy–cztery, bez padzierwy. No, lecę.
Z góry dzięki.
Kolestratory spod kiści wyrosłe
plączą się na jedną modłę
w różnobarwne ozory
w zawiści skamlące
Ja kopię
Szepczą coś w chrustach
niby usta papieskie
łatyszonków kłącza
nadzwyczaj anielskie
Łodygi dendronów niby włócznie chaldejskie
broczą niedbale w toń estragonu
ku klęsce
Ta łopata je boli
Coś mi się to nie widzi
i poniekąd pierdoli w jakieś synestezje
pareidolie i inne herezje
Pierdolę, nie robię
Usiądę na drodze
Poszmądzę
Jak wróci, to się zasmuci
a dla niepoznaki
oderżnę mu choć te miedziaki
może coś rzuci
wszak nie wszyscy ludzi to fiuci
Wraca mój pan uśmiechnięty
już w innej koszuli wymięty
Te gałęzie jak rustypłaty, ale pręty puściły pod naporem łopaty
gęgam doń z dykcją Gołoty
że to trochę obciach dla poety
Lecz cóż…
Ten szeleści mi banknotem, mruga
że co prawda umawialiśmy się na niższą kwotę
ale on wspiera
i gdyby chciał
to zatrudniłby
jakiegoś idiotę z kontenera
że przecież zna moją matkę
i czy pasują mi jeszcze dwie dyszki
na zachętę
i dokładkę
Wyciągam poń grabie
kłaniam się w pas z kokieterią
chowam w spodnie hajs zgrabnie
i z pełną alzheimerą
rozgaszczam się na dnie
Wracam. Nie słychać już pomruków miasta
Próbuję się wtulić w dziewczynę na łyżeczkę
Ona mnie już nie chce
Wszak przesadziłem, a dziewczę
nie tak nisko ma poprzeczkę
Wierzcie
godzina zero się zbliża
Na nieszczęście nie pasjonują jej już moje wiersze
Wywietrzał już z bani „Dziad
co zbawienie starał mi się podziurawić”
„D’Artagnane i Dali” i cykl poematów
„Z głębokich Wersali”
„Mecenas Strauss i Bonaparte”
a ja do niej z kwiatem…
A ta do mnie:
– Ej, Grigori
do purpury nie dobieraj pelargonii
Czas paranoi
a jedna z drugą wciąż lecą na pagony
– Ej, nie wkręcaj, miś, że nie styka ci na czynsz
że w piętkę gonisz
Szelest z automatów golisz?
Trzy siódemki, cztery bary?
Jackpot?
Skąd ten Zygmunt Stary w dłoni…
Nie, no mistrz