Dobre słowa. Jak pisać świetne teksty o szczęściu

Ilustracja: Adam Witkowski | adamwitkowski.com
Ilustracja: Adam Witkowski | adamwitkowski.com

Ludzie uważają, że nie da się zrobić dobrej fabuły o radości. Szczęście zawsze przynosi ze sobą banał, bekę i lepik, a ten klimat „happy” jest po prostu nie do wytrzymania dla normalnej czytającej osoby. Człowiek nowoczesny przywykł do cierpienia, boleje nad światem i jego kondycją, a przy okazji swoją, codziennie już od śniadania. Kłuje go w boku (kamienie żółciowe, diagnoza: popijane kawa i alkohol) albo strzyka w stawie (stan zapalny, w diecie za dużo nabiału). Do wieczora nazbiera zawsze dość argumentów na brzydotę wszelkich istot i obmaluje świat jako miejsce pozbawione nadziei. Gdy ktoś mu sypnie w takim stanie szczęściem w twarz – to jest po prostu egzotyka, dziwactwo; zresztą ze szczęściem nie zarezonuje ta osoba wcale, choćby jej na tę gębę nałożyli nawet skondensowany błogostan.

To dlatego większość szczęśliwych zakończeń w książkach jest dla ludzi, których nieustannie naznacza cierpienie – banalna. Kompletnie nie wiedzą, o co chodzi, nie identyfikują się z tematem, ale też nikt ich nigdy nie nauczył, jak być zadowolonym czy zadowoloną – „beztroska” wydaje się im pojęciem wysoce abstrakcyjnym. Tak, nie nauczył – bo takie rzeczy wynosi się z domu, jak przekonania i frazy o pieniądzach (pamiętaj, synku, dorabiają się tylko chamy i złodzieje). Nie mówię tu – od razu zaznaczę – o nieszczęściu globalnym: doświadczeniu wojny, traumy, przemocy, krwi, rzeczach, których się indywidualnie nie wybiera, na które nie ma się wpływu, a i tak się zdarzają. Mówię o stosunku do tego wszystkiego i codziennej warstwie życia, w której także kontaktujemy się z okrucieństwem, nie ma ono jednak wymiaru totalnego i można tu zmienić własną postawę i podejście.

Z czegóż jednak się cieszyć, gdy wokół ciemno i brudno, rozpad, mży deszcz, śnieg pada i obladza drogi, a do pierwszego przydałoby się jeszcze napełnić konto – wiadomo. Wiedza o szczęściu jest dla większości osób niedostępna – chyba automatycznie skupiamy się raczej na złych sprawach. Historia obeszła się z narodem bezwzględnie, system nie wspiera, bycia w dobrych relacjach nikt nie pokazał – no, co tu z zachwytem opiewać? Ewentualnie da się to opisać, zresztą całkiem szybko, bo ciężkie emocje wylewają się prędzej i mocniej, nad dobrymi trzeba się nabiedzić (sprawdziłam raz, poeksperymentowałam, spróbowałam napisać wiersz o miłości uniwersalnej, która przepełnia wszechświat i kumuluje się w każdej tkance ciała – i po czterech dniach prób oraz przemyśleń, w nerwowym pośpiechu, wyplułam tekst o nienawiści: napisany w sześć minut, długi, ciągiem).

Można powiedzieć, że ambitna literatura – jako poważna i trudna – jest więc w jakimś sensie tylko dla cierpiących: pokazuje zagadnienia społeczne, wskazuje na braki, staje po stronie słabych i nękanych (jak Janosik albo – jeśli obca – jak Robin Hood), uosabia lęki i fobie, wyraża wściekłość, daje upust frustracji, spełnia prognozy, o których nie sposób pomyśleć bez przerażenia. To są tematy, z którymi większość czytelników i czytelniczek czuje ogromną więź od razu, zna na co dzień, w zero przecinek trzy setne sekundy potrafi wejść w klimat, czy na tapecie będzie apokalipsa, inwazja czy depresja. Nie ma nadwesołych intelektualistów oraz intelektualistek, są tylko cynicy i miłośniczki sarkazmu. Nikt poważny nie śmieje się głęboko, z przepony (Wisława Szymborska się śmiała, powiecie… Tak, ale choć dobrodusznie, to jednak w dużej mierze ironicznie, poza tym też pamiętajmy, że piła „dla osłody życia” wódeczkę).

Gdyby literatura wysoka była tylko dla cierpiących, to czytaliby ją wszyscy. Cierpimy przecież bez wyjątku, ci bardziej weseli i wesołe też. Tak jest skonstruowany najlepszy ze światów, że trochę nie ma jakby wyjścia z zaproponowanego koła losu, sprawy się toczą z serdecznym i skutecznym na koniec uziemieniem każdej z biorących udział w tym spektaklu istot. Po drodze jest do załatwienia wiele nieprzyjemnych punktów w kalendarzu – a ludzie i tak się do tej fuchy pchają, nie wiadomo, z jakiego straszliwego powodu, nawet nie mam odwagi porządnie się nad tym tutaj zastanowić.

I czy w takim razie te książki – bajki – o szczęściu są banalne, czy raczej nasz odbiór świata tak spaczono, że nie dajemy rady nabrać do nich dystansu? Może nie trzeba jednak używać szyderczych przymiotników, gdyż to są publikacje z dobrymi słowami, których mózg zaszczuty złem nie potrafi prawidłowo odczytać – i się tym odkodowaniem cieszyć.
Codziennie robię sobie trening – wieczorem (albo nad ranem, różnie z tym jest, noce pisarskie bywają długie, jedyne godziny ciszy biorę zachłannie na wykorzystanie) notuję dobre rzeczy, które się zdarzyły. Ciepło w mieszkaniu, gorący posiłek, miłe w dotyku stopy kapcie. Śnieg albo kwitnące pąki śliwowiśni, sałatę na talerzu – ktoś wyhodował, podlał, przyniósł. Ktoś uratował kota. Inny psa. Byłam w mieście, widziałam, jak płynie woda, czułam zapach metalu ze starej klamki, co objawiła mi orientalne zdobienia. Mam zmysły, mogę zauważać – dziękuję. Jestem pobłogosławiona pięknem, błogo mi. Tak to w skrócie działa, wywyższa dobry nastrój w wielu jego przejawach.

Postanowiłam, że nie chcę, żeby okropność świata zewnętrznego miała wpływ na samopoczucie, karmiła lęk, podsycała ból jeszcze bardziej, niż proponują to media czy same wydarzenia, bezwzględne w ciemnej urodzie. Ale wybieranie pomyślnych rozwiązań i wzmacnianie łagodności to jest robota na cały etat, mozolny trening przez dni, miesiące, lata, codziennie, bez wyjątków, świąt, wakacji, aż do śmierci, w okolicznościach informacyjnej (i czasem także dosłownej) wojny, w świecie, który najczęściej drwi z twojej pracy. Potwierdzanie jaśniejszej wizji rzeczywistości wymaga wielkiego wysiłku, owo zwracanie w każdej minucie uwagi na mniej istotne literacko rzeczy, które może i byłyby ciekawym tłem opisu, ale same w sobie często są pomijane w bezmyślnym biegu ulicą. I zastanawianie się – nieustanne – dlaczego duch człowieka potrzebuje bardziej mrocznego pożywienia, by istnieć i skutecznie działać.

Nie wiem, jak pisać dobre teksty o szczęściu, takie, żeby potem mówili: o, Nobel i Pulitzer razem miks dla tego lub tej, co pokazali taki ładny kraj. Może to w ogóle nie podlega definicji ani wytycznym. Trochę mi się natomiast wydaje, że to białe widać tylko przy czarnym. I tutaj pozdrowienia z międzygalaktycznego centrum banału: mamy to, idę robić herbatę albo nalać wódeczki – jak sobie wybieracie.

Barbara Piórkowska

Barbara Piórkowska

Pisarka, poetka. Autorka powieści Szklanka na pająki (2010/2018), prozy Utkanki (2014), powieści Kraboszki (2020), czterech tomów poetyckich, w tym ostatniego pt. Syberia (2016), współtwórczyni spektakli poetyckich i teatralnych. Trenerka warsztatów twórczego pisania. Od kilku lat prowadzi spacery zielarsko- i roślinno-literackie oraz z twórczym pisaniem. Obecnie redaguje powieść Gaja i pisze zielony przewodnik literacki po Gdańsku. Według prozy z jej Kraboszek Teatr Gdynia Główna wraz z Akademią Głosów Tradycji wystawiły sztukę Rodzanice (2022).

udostępnij: