Cisza, czyli poszukiwanie

Dworzec kolejowy w Świdrze (domena publiczna, źródło: Polona)
Dworzec kolejowy w Świdrze (domena publiczna, źródło: Polona)

Gdzie w mieście poszukiwać można domów cichych? To pytanie zadaje felietonista najpoczytniejszego dziennika drugiej połowy XIX wieku – „Kuriera Warszawskiego”:

Uskarżamy się wszyscy, że w domach warszawskich trudno spokojnie pracować, gdyż nieustanny zgiełk i hałas przeszkadza zebrać myśli nawet.

A jednak są wyjątki – są domy, w których nie bębnią fortepiany, w których nikt nie uczy się śpiewać ani grać na skrzypcach. Na podwórko nie wejdzie tam handlarz, węglarz, kościarka, dziad z denerwującą pieśnią ani też plaga ludzkości, katarynka, nie wygrywa tam swoich zabijających symfonii.

Tam tak cicho, spokojnie, spokojniej nawet niż na wsi – bo i „kur” nie zapieje, i pies nie zaszczeka…

Gdzież są, zapytacie, te oazy spokojności i ciszy? Są w różnych punktach miasta stare rudery przeznaczone na rozbiórkę, w których nikt nie mieszka… (Ciche domy, „Kurier Warszawski” 1883, 12 (24) sierpnia, nr 217b, s. 8)

W tym krótkim tekście czytelnicy i czytelniczki „Kuriera” bez wątpienia rozpoznawali obecne w przestrzeni publicznej dźwiękowe zjawiska, które dziś mogą się wydawać nieczytelne (a może się mylę, i felieton z lat osiemdziesiątych XIX wieku jest nam bliższy, niż się wydaje), a zatem wymagają stosownego komentarza na temat kontekstu historycznego i społecznego.

Zgodnie z retoryką prasy drugiej połowy XIX wieku dźwięki (hałas) są największym wrogiem ludzi pracujących (przez owych ludzi pracujących rozumie się pracujących umysłowo mężczyzn i określenie to nie ma w tym dyskursie związku z robotnicami i robotnikami fabrycznymi czy rzemieślnikami i rzemieślniczkami). Hałasy słychać „nieustannie” („od rana do nocy”, „bezprzestannie”). W domowej (tj. kamienicy czynszowej) audiosferze najuciążliwsze są fortepiany (na instrumencie tym, czy tego chce czy nie, gra dziewczyna każdej aspirującej drobnomieszczańskiej, średniomieszczańskiej i wysokomieszczańskiej rodziny, w końcu to symbol statusu społecznego); pojawiający się w powyższym cytacie handlarz, węglarz, kościarka i dziad to wędrujące osoby sprzedające i świadczące usługi (na przykład reparacja potłuczonych garnków), które anonsowały wejście na podwórze kamienicy śpiewnym (tudzież „piskliwym” lub „wrzaskliwym”) zawołaniem; wreszcie w cytacie wymieniana jest katarynka, tak powszechna w europejskich miastach i miasteczkach, że aż trudno podsumować jej obecność w jednym zdaniu. Tym wszystkim (i jeszcze kilku innym) zjawiskom oraz zdarzeniom dźwiękowym poświęciłam książkę Dźwięki, ludzie i nasłuchiwanie miasta tu prezentuję fragment, który zaprasza do zastanowienia się, gdzie i jak szukano ciszy w nasyconej dźwiękami miejskiej fonosferze.

Cisi mieszczanie

Czy poszukiwanie ciszy w mieście jest w istocie poszukiwaniem ciszy, czy raczej ucieczką przed hałasem? Pierwsza strategia zakładałaby, że cisza w metropolii końca XIX wieku jest w ogóle możliwa. Ironicznie odnosi się do tego cytowana notka z „Kuriera”: ciszy poszukujcie wyłącznie w ruderach i domach przeznaczonych na rozbiórkę, w których i tak nikt nie mieszka, a co za tym idzie – nikt nie generuje hałasów. Głównym, a może nawet jedynym źródłem niechcianego dźwięku są zatem ludzie oraz ich aktywności – dopiero ich brak będzie oznaczać miejsce dla ciszy. Krótka notka zbiera bolączki współczesnego jej autorowi miasta: problem hałasu to problem grających fortepianów, kataryniarzy, nawołujących sprzedawców, śpiewających dziadów. Pozbycie się tych elementów z fonosfery przyniosłoby upragnione ciszę i spokój, porównywane w źródle do sielankowej wizji ciszy wiejskiej.

Chodzi też tutaj przede wszystkim o ciszę i spokój w domu; wymienione hałasy dzieją się poza nim, a jednak doń przenikają. Otwiera to rozważania o semantyce domu jako przestrzeni schronienia, od której pewne klasy społeczne oczekiwały (a przynajmniej wyrażały takie oczekiwanie) cichej fonosfery, będącej warunkiem odpoczynku. Tworzy to dźwiękową opozycję do tego, co jest poza domem, a więc – ulicy, podwórka, miejskich przestrzeni publicznych.

Ideę ogniska domowego, czyli prywatnej przestrzeń rodziny jako fenomenu XIX wieku, i to w wielu krajach europejskich, omawia Aleksander Łupienko (Kamienice czynszowe Warszawy 1864–1914, Instytut Historii PAN, Warszawa 2015, s. 231–234). Po pierwsze, fenomen ów wynika z przejmowania przez rodzinę funkcji konsumpcyjnych w miejsce wcześniejszych funkcji produkcyjnych, co prowadziło do oddzielania miejsca pracy od miejsca zamieszkania. Po drugie, umacniająca się w swej społecznej roli burżuazja przestawała traktować małżeństwo wyłącznie jako transakcję gospodarczą, społeczny sukces dzieci nie zależał zaś już wyłącznie od ich pochodzenia, ale od pielęgnowanych i rozwijanych w procesie wychowawczym cech charakteru. Musiał zaistnieć pewien, jak pisze Łupienko, wewnętrzny porządek, który chroniłby dzieci, lecz także, jak sądzę, całą rodzinę, przed pauperyzacją. Za utrzymywanie tego porządku odpowiedzialna stała się kobieta, która – w idealnym wariancie – nie musiałaby pracować fizycznie dzięki zarobkom męża, w przeciwieństwie do kobiet wiejskich czy robotnic. Jednak w istocie kobiety w domu wykonywały ogromną pracę opiekuńczą i organizacyjną oraz emocjonalną. Postępowało „symboliczne «zamykanie się» domostw warstw posiadających i odgradzanie od przestrzeni publicznej”, które wyrażało się między innymi w zupełnie materialnych zasłonach i roletach, coraz szczelniej zasłaniających mieszczańskie okna. Wiele zależało oczywiście od finansów rodziny – przede wszystkim możliwości nabywania mebli i sprzętów, które miały utrzymywać ideał ogniska domowego kreślony w prasie (ibidem, s. 234–243).

W podobnym tonie pisał Richard Sennett:

Rodzinę mieszczańską idealizowano jako sferę życia, gdzie nic nie podważa porządku i autorytetu, bezpieczeństwu bytu materialnego towarzyszy prawdziwa miłość małżeńska, a transakcje między członkami rodziny nie tolerują żadnej kontroli z zewnątrz. (Upadek człowieka publicznego, przeł. Hanna Jankowska, Muza, Warszawa 2009, s. 39–40)

Sennett dodaje do tego problem niepokoju życia w epoce dziewiętnastowiecznego kapitalizmu:

Z powodu traumatycznych przemian, jakie niósł ze sobą dziewiętnastowieczny kapitalizm, ci, których było na to stać, próbowali osłonić się na wszelkie możliwe sposoby przed wstrząsami powodowanymi przez porządek gospodarczy, niezrozumiały ani dla zwycięzców, ani dla ofiar. Słabła stopniowo wola kontrolowania i kształtowania porządku publicznego, ludzie większą wagę przywiązywali do chronienia się przed nim. (ibidem, s. 39)

Przyjmijmy roboczo hipotezę, że przestrzenią poszukiwania ciszy w życiu codziennym dziewiętnastowiecznego miasta jest właśnie mieszczański dom. Innymi słowy, jeśli przyjmiemy, że klasy średnie budowały swoją dystynkcję klasową na ciszy, mieszkanie byłoby jej przyczółkiem. Cisza jako element dystynkcji klasowej objawia się zaś przede wszystkim w przemianie obyczajów, której konsekwencją jest z jednej strony dyskurs potępiający określone dźwięki miasta, z drugiej zaś fizyczne i materialne strategie „wyciszania” mieszkania. Sophia Rosenfeld w panoramicznym skrócie pokazuje historię uciszania siebie jako coś, co pozwalało odseparować się od klas niższych, właśnie w odpowiedzi na to, że nowe, mechaniczne czy przemysłowe dźwięki zaczęły się wdzierać do miejskich domów, podważając przekonanie o domu jako sanktuarium oddzielonym od świata zewnętrznego. Bronią przed dźwiękowymi intruzami stało się nazywanie ich „hałasem” oraz wyciszanie siebie i swoich przestrzeni prywatnych w kontrze do kakofonii przestrzeni publicznej. Cisza okazała się „towarem, formą luksusu dostępnego tylko za odpowiednią cenę” (Sophia Rosenfeld, On Being Heard. A Case for Paying Attention to the Historical Ear, „The American History Review” 2011, Vol. 116, No. 2, s. 323). „Dźwiękowa dyskrecja” – kontrolowanie emocji oraz odgłosów ciała, „uprzejmość” jako istotna cecha zachowania – „została zespolona ze społeczną dystynkcją. Ciche zachowywanie stało się przejawem dobrych manier” (ibidem, s. 322).

Hałasie, wróć!

Gdyby jednak usunąć owe niechciane dźwięki dobiegające do mieszkania z zewnątrz, moglibyśmy zapytać wzorem Sophie Arkette: co wówczas stałoby się z miastem? (Sounds like City, w: Sound Studies. Critical Concepts in Media and Cultural Studies, ed. Michael Bull, Vol. 3: Sound Spaces, Places, Cultures and Technologies, Routledge, London – New York 2013, s. 159–168). Maria Dąbrowska właśnie w wielości odgłosów podwórza widziała dowód wielkomiejskości Warszawy (Warszawa mojej młodości, w: Warszawa naszej młodości, red. Helena Boguszewska et al., Iskry, Warszawa 1954, s. 48–49); tam było prawdziwe miasto, nieznane zamkniętym w swych głowach intelektualistom z pism Wiktora Gomulickiego (Warszawa wczorajsza, tekst zebrał i opracował Juliusz W. Gomulicki, Czytelnik, Warszawa 1961, s. 106). Doskonałej odpowiedzi na pytanie o dźwiękową tożsamość miasta udziela felieton tudzież fragment literacki z „Kuriera” o warszawiaku na wsi, zatytułowany W kalejdoskopie życia („Kurier Warszawski” 1901, 25 maja (7 czerwca), nr 155, dodatek poranny, s. 3). Ukazuje on, jak cisza wsi przegrywa z przyzwyczajeniem do wielowarstwowej fonosfery miasta. W pewnym sensie tekst pokazuje także, że cisza nie mieści się w ramach wielkomiejskiej tożsamości.

A zatem: rodzina owego bezimiennego warszawiaka – żona, dzieci oraz służąca Anka – wyjechała przed paroma dniami na wilegiaturę, co pozostawiło narratora w przykrym poczuciu osamotnienia. Z przyzwyczajenia zawołał na służącą, by przyniosła mu pantofle, z przyzwyczajenia strofował dzieci – nikt jednak nie odpowiadał. Dojmująca pustka w domu i tęsknota za bliskimi zaowocowały stanowczą decyzją o dołączeniu do rodziny – pół godziny później mężczyzna siedział już w dorożce, dając czytelnikom gęsty, wielowarstwowy opis wielkomiejskiej fonosfery:

Turkot dorożki był jeszcze niczym w porównaniu z innymi turkotami, hałasami, trąbieniami, dzwonieniami i nawoływaniami z każdej strony oddzielnie i ze wszystkich stron razem.

Wielkie miasto nurzało się literalnie w odmętach łoskotu i dźwięków chaotycznych.

Tramwaje dzwoniły, pogotowie z trąbizupką zaimprowizowało duet, woźnice nawoływali lub przeklinali bez względu, czy przekleństwa miały się kiedykolwiek spełnić lub nie, panowie mknący samochodami ze swoich piłek alarmowych wydobywali ryki zwierząt apokaliptycznych, cykliści niemniej czynili wszystko, co od nich zależało, aby kakofonia była zupełniejszą. Na domiar tego wszystkiego, pędziło do pożaru pięć oddziałów straży, przy zbiegu ulic spadło koło u wozu naładowanego naczyniami blaszanymi, które upadając, spowodowały brzęk nadzwyczajny.

Obecna tu pewna akumulacja dźwięków może chyba zostać uznana za licentia poetica felietonu – rzeczywisty mieszkaniec miasta musiałby mieć wyjątkowego pecha, żeby w czasie jazdy z domu na dworzec kolejowy faktycznie doświadczyć tych wszystkich dźwięków nieomal naraz. Jednocześnie wszystkie one są charakterystyczne dla warszawskiej fonosfery, a więc nie absurdalne – czytelnik i czytelniczka z pewnością znali je z własnego doświadczenia. Jest to dźwiękowa siatka, którą charakteryzuje gęstość, wielość i dosadność elementów; miasto zostało dosłownie zredukowane do dźwięków. Na dworcu kolejowym narratora „powitało pięć najgłośniej gwiżdżących lokomotyw, a przy tym woźny stacyjny tłukł w dzwon z całej siły. Następnie pociąg ruszył, ściany i koła wagonu wydawały łoskot, a szyby dźwięk. W końcu wszystko ucichło”.

Drastyczne przejście z fonosfery skrajnie hałaśliwej do skrajnie cichej, na wsi, okazało się doświadczeniem wyjątkowo trudnym. Wiejska cisza, gdy nawet kroki na piaszczystej drodze nie wydają żadnego odgłosu, postrzegana jest przez narratora jako obezwładniająca i przygnębiająca; w tej przejmującej ciszy ustaje wszelki wiatr i nie brzęczą nawet muchy, a narrator kojarzy to z zatrważającą ciszą na morzu:

Cisza ta, mnie, nieprzyzwyczajonego, wprawiała w stan niesłychanego zdenerwowania. Dla wszczęcia jakiegokolwiek hałasu zacząłem wygwizdywać walca z „Wesołej pary”, lecz mój własny głos przeraził mnie wśród tej pustki.

Zupełnie strwożony mężczyzna zaczął biec, aż dotarł do rodzinnego mieszkania letniskowego. Na widok męża żona poczęła uciszać dzieci, na co rozemocjonowany mężczyzna zareagował odwróceniem wszelkich dźwiękowych porządków domowej fonosfery:

Piętnaście lat żyję z tobą w związkach małżeńskich i przez cały ten czas starałem się szanować twoje stanowisko. Wiedz jednak, że jeżeli tu, na tej wsi, ośmielisz się nadal dzieci moje nakłaniać do ciszy, zapomnę o względach należnych tobie jako żonie, matce i pani domu. Przeciwnie, ze stanowiska głowy i patriarchy rodziny żądam i nakazuję, abyście mnie otoczyli wrzawą i hałasem. Usiądź i zagraj mi na pianinie, Anka niechaj niezwłocznie przystąpi do kłótni z niańką, Jerzuś niech bije warząchwią w pokrywę od rondla, Mania puści w ruch grzechotkę, Tadzio drażni i ciągnie za ogon psa, Michaś siądzie na mają laskę jak na konia i tupie z całej siły.

Tekst kończy się wyznaniem:

Jestem nerwowym, wrażliwym mieszkańcem miasta i nikt, a zwłaszcza moi spadkobiercy nie mają prawa pozbawiać mnie wrzawy, krzyku, pisku i w ogóle rejwachu, które stały się już składnikami potrzeb mego istnienia.

Żądam, aby wrzawliwe zachowywanie się wasze przypominało mi tu, na tej wsi stworzonej dla użytku chłopów, krów i zniewieściałych letników – moją ukochaną Warszawę.

W przytoczonym felietonowym obrazie warszawiaka na wsi istotną rolę odgrywa przyzwyczajenie, i to przyzwyczajenie wzmocnione emocjonalnie – narrator zdaje się bowiem żywić pozytywne uczucia do miasta. Zawieszając na moment problem domniemanej ironii tego tekstu prasowego, można skonkludować, że w skondensowany sposób ukazuje on tożsamościową kwestię osadzenia w pewnej codziennej fonosferze oraz kwestię dźwiękowej zmiany, dotykającej integralności tak mieszkańca, jak miasta. Jako typowy mieszkaniec „wrażliwy” oraz „nerwowy” bohater reaguje gwałtowniej na drastyczną zmianę fonosfery z głośnej na cichą niż na samą obecność miejskiej wrzawy. Hałas, który staje się cechą konstytutywną miasta (w odróżnieniu do wsi), okazuje się także cechą konstytutywną mieszkańca – wieś i jej cisza są bowiem dla „chłopów, krów i zniewieściałych letników”.

 

Powyższy, skrócony i przeredagowany fragment pochodzi z rozdziału „Cisza, czyli poszukiwanie” z książki Dźwięki, ludzie i nasłuchiwanie miasta. Wybrane elementy fonosfery Warszawy na przełomie XIX i XX wieku., Wydawnictwo UMK, Toruń 2024 (seria „Monografie Fundacji na rzecz Nauki Polskiej). Opowieść o warszawiaku uciekającym z miasta do wsi i z powrotem została zaprezentowana podczas spotkania „Mównica L – Audiosfery”.

Marta Michalska

Marta Michalska

Bada dźwięki w przeszłości, pisze, tłumaczy, czasem śpiewa. Interesuje się historią społeczną i kulturową, metodologią badania przeszłości, filozofią i psychologią. Obecnie pracuje w Centrum Archiwistyki Społecznej, gdzie komunikuje i promuje działania oddolnych inicjatyw zorientowanych na zapisywanie przeszłości. Jest członkinią międzynarodowej sieci badawczej Song Studies Network. Jest także laureatką nagrody Fundacji na rzecz Nauki Polskiej MONOGRAFIE FNP i stypendium Thomas Edison Fellowship w British Library.
Na początku 2024 roku ukazała się jej książka pt. „Dźwięki, ludzie i nasłuchiwanie miasta. Wybrane elementy fonosfery Warszawy na przełomie XIX i XX wieku”.
Nie ma swojego ulubionego dźwięku, ale lubi, kiedy inni odkrywają swoje własne.

udostępnij: