Chlebem i wódką

Spotkanie autorskie z Wiktorią Bieżuńską (Najlepsza Księgarnia, Warszawa. Prowadzenie Olga Wróbel)
Spotkanie autorskie z Wiktorią Bieżuńską (Najlepsza Księgarnia, Warszawa. Prowadzenie Olga Wróbel)

Recenzja książki Wiktorii Bieżuńskiej Przechodząc przez próg, zagwiżdżę (Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2022).

Dziecko to przedmiot. Walizka. Najlepiej mieć taką piękną, nieodrapaną, żeby się pokazać z walizką na mieście, żeby udowodnić, że jest się kimś, światowcem. Najlepiej, żeby walizka miała kłódeczkę albo zamek na szyfr, żeby można było w środku upychać wszystko, co się chce – frustrację, niespełnienie, zmęczenie, niemoc… A gdy w środku będzie już wszystkiego za dużo, to się uklepie – nogą czy pasem, bez znaczenia. Walizka ma też inną ogromną zaletę – tego, co się włoży do środka, nie widać na zewnątrz. Chyba że się uderzy walizką za mocno i zostanie ślad. Ale zawsze można wtedy powiedzieć, że to nie my, tylko celnik na granicy.

Gdybyśmy grali w skojarzenia, to pewnie z walizką od razu skojarzyłoby się słowo „podróż”. Ale zaraz po nim – „bagaż”. Bo, och, jaki to ciężki bagaż! Jakie brzemię! Czasem lepiej kopnąć walizkę pod stół i w ogóle zapomnieć, że się ją ma. Tylko głęboko, żeby nie wystawała i nie przypominała o swoim istnieniu. Ta walizka. To dziecko.

Pamiętam jedną z moich pierwszych wizyt na warszawskiej Pradze. Przyjaciółka, która mieszkała tam już jakiś czas, wyciągnęła mnie wieczorem na piwo. Ciepły, wiosenny, prawie już letni dzień. Siedziałyśmy w ogródku jednej z knajp, w bramie. Miałyśmy stolik tuż obok praskiej kapliczki. Piłyśmy piwo, śmiałyśmy się, rozmawiałyśmy, ona paliła papierosa, a dym unosił się i wpadał w nozdrza kamiennej Maryi. Maryjek jest w tej dzielnicy Warszawy multum. Mieszkańcy opiekują się nimi, odnawiają je, czyszczą, składają kwiaty, zapalają świecie. A one patrzą na dobro i zło, niewzruszone – cokolwiek by się działo.

Obraz tego praskiego „z Maryjką piwa” przyszedł mi do głowy od razu, gdy zaczęłam czytać Przechodząc przez próg, zagwiżdżę Wiktorii Bieżuńskiej. Pierwsza Matka Boska pojawia się już na samym początku: „stoi na lodówce, plecami oparta o paterę na klucze i gumki recepturki” (s. 5). Dużo będzie jeszcze tych Maryj, Jezusków, Józefów. Upstrzona nimi ta powieść, patrzą spomiędzy stron – i jak te praskie, kamienne, tak i one są nieme i ślepe.

W powieści wita nas babka głównej bohaterki. Jak przystało na Polkę, katoliczkę, wita nas chlebem. „Babcia Natalia napoczyna chleb. Wkłada sobie bochenek pod pachę, drugą ręką chwyta nóż. […] Mamrocząc zaklęcie, przesuwa ostrzem po chlebowym podbrzuszu. Robi znak krzyża” (s. 5). Myślimy, że w takim domu nie spotka nas nic złego. Ale już kilka linijek dalej główna bohaterka dostaje od babci lanie. Lekko przecież – broniłaby się babcia Natalia. I zasłużenie! – dodałaby zapewne po chwili namysłu. Ale już wiadomo, że to nie będzie ciepły dom. Że w tym domu raczej nie będziemy chcieli zostać na dłużej. Zaraz potwierdzają się obawy. Babcia zabiera wnuczkę na targ, żeby „przywitała się z tatem”. Węszymy w tej historii, zbieramy dowody i okazuje się, że tata nie mieszka ze swoją córką, że jest skłócony z jej mamą, a mama nie chce go widzieć na oczy. Za chwilę już wiadomo, co jest problemem. Tata powoli znów wkupuje się w łaski mamy, coraz więcej go w babcinym domu – najpierw pranie, przynoszone co jakiś czas, zostawanie na obiad, rysowanie córeczce psa… I alkohol. Dużo alkoholu. I przemoc.

Przemoc jest na każdej stronie tej książki. Czasem cichutka, niemal niesłyszalna, a czasem głośna, siarczysta i obezwładniająca. Jak wtedy, gdy pijany ojciec wrzeszczy: „no i chuj!”. Jak wtedy, gdy zezłoszczona matka uderza córkę, która zgubiła kartkę z warunkami dobrej spowiedzi (sic!), i krzyczy: „Gdybyś była posłuszna, nie musiałabym cię bić!”.

Bardzo szybko okazuje się, że ta rodzina to nowi Dulscy. Nowi, bo opisani ponad sto lat później. Dulscy, bo nic się nie zmieniło – najważniejsze są pozory, a brudy pierze się we własnym domu. W tym domu nieraz śmierdzi odchodami i wymiocinami. Nieprzytomny mężczyzna, wypróżniający się pod siebie, i mama, która wyrzuca do śmieci zabrudzone spodnie. I babcia, której żal dobrych dżinsów. Każdemu może się przecież zdarzyć zesrać po pijaku, prawda? Babcia, która mówi: „u nas czegoś takiego w rodzinie nie było. Takie coś to… no nie do pomyślenia nawet jest” (s. 49). I nie ma na myśli przemocy domowej, nie ma na myśli upijania się do nieprzytomności. Ma na myśli rozwód – rozwiązanie, które usłużnie podsuwa sześcioletnia bohaterka książki. Usłyszała o tym w telewizji. „Skąd ty takie słowa znasz?” – pada zaraz oburzone pytanie. Front przeciwko najmłodszej ustawia się w tym domu bardzo szybko.

Dzieci nikt nie słucha. Nikt nie chce ich rad. Nieszczęście dorastania w latach dziewięćdziesiątych polegało na tym, że nikt nie uznawał dzieci za ludzi. Dlatego po latach piszemy książki-rozliczenia. Nawet jeśli to nie są indywidualne biografie, to biografie pokolenia. Musimy się z tego wypisać, przejść przez tę terapię, żeby móc zamknąć za sobą drzwi tamtych lat, odpuścić winy sobie i swoim rodzicom.

Książka Bieżuńskiej polepiona jest z obrazów. Patrzymy oczami dziecka na to, co ono widzi. Bohaterka wielu rzeczy nie rozumie, ale jest doskonałą obserwatorką. Niewiele jej umyka. Widzi zasinione oko taty w szparze drzwi pokoju babci. Widzi odchyloną do tyłu głowę ojca i wlewający się do gardła płyn – na placu zabaw, w upalny dzień. Widzi w końcu mamę, przytulającą się do taty, uśmiechniętą, ale jakimś dziwnym, zniekształconym uśmiechem. Przemoc jest jak wirus – bardzo łatwo przenosi się z jednej osoby na drugą. W tej powieści każdy szuka sobie kogoś słabszego, żeby na nim się wyżyć, oddać mu swój własny ból, postawić siebie samego choćby ciut wyżej.

To także typowa sztafeta pokoleń – teksty powtarzane od lat, przechodzące z ust babek do ust matek, a potem mielone przez języki córek. „Nic z ciebie nie będzie!” – to kwintesencja. Rodzice, sami nienauczeni miłości, nie potrafią kochać swoich dzieci. Za to świetnie stwarzają pozory. Główna bohaterka jest posyłana na lekcję fortepianu, mama szyje jej sukienkę na komunię u krawcowej – z prawdziwej koronki! – lecz to tylko gesty. Miłości nikt tu nie umie. Wszyscy są ofiarami.

Matka Boska przewija się przez tę powieść od okładki do okładki, ale zamyka oczy, gdy nadchodzi złe. Wszystkie modlitwy przestają wtedy działać. Mała dziewczynka powtarza pacierz tak, jak nauczyła ją babcia, choć nic z niego nie rozumie. Na końcu tkwi zniekształcone do „amentu” słowo „amen”. Czy dlatego nie zostaje wysłuchana? Bo nie mówi czarodziejskiego „niech się stanie”? I staje się, ale nie to, na co liczy. Nie zdrowy, bezpieczny, rodzinny dom, tylko kolejny ślad po sprzączce paska. I kolejna porcja strachu nie do przełknięcia. A gdyby odezwała się choć jedna Maryjka… Gdyby zdarzył się cud i któraś z nich przemówiła, zawstydzając babcię, mamę, tatę… Bieżuńska doskonale pokazuje fasadowość polskiej religijności. To kolejny element, którego można użyć w kabarecie o typowym Polaku – kocha Matkę Boską bardziej niż własne dziecko.

Na czwartej stronie okładki czytamy: „Bo to jest powieść o zdumieniu światem” i o tym, jak narratorka odzyskuje swoją podmiotowość dzięki opowiadaniu tej historii. Wcale nie uważam, żeby odzyskała ją choć na chwilę. Marzenia w jej wykonaniu to przymus. Nie ma innego wyjścia – jeśli nie będzie marzyć, nie przetrwa. Nie przetrwa tego domu, tej rodziny, nie dotrze do momentu, gdy będzie mogła sama o sobie decydować – i gdy zdecyduje, że chce wyjść na zewnątrz.

Tę książkę czyta się bardzo szybko, ale nie łatwo. Zdecydowanie nie przyjemnie. Nad głowami bohaterów wiszą wciąż czarne chmury. Uderzy piorun – to pewne. Ale nie wiadomo w kogo. Spoiler alert: będzie bolało!

Gdzieś teraz na kuli ziemskiej dzieje się dokładnie taka historia, jak ta opisana w Przechodząc przez próg, zagwiżdżę. Myślę, że tych miejsc są tysiące. Czy warto więc o tym jeszcze pisać? Przelewać na papier zło, przemoc, strach? Najpierw myślałam, że to bez sensu. Nawet jeśli ma się tak doskonałe pióro jak Bieżuńska. Pisze świetnie, mocnymi, pięknymi zdaniami, używa nietuzinkowych skojarzeń, pozwala nam się zjednoczyć z sześcio-, siedmioletnią dziewczynką i czuć to, co ona. Ale to nihil novi w literaturze. Dysfunkcyjna rodzina, mit syna bohatera, podporządkowująca się kobieta, polskość w krzywym zwierciadle. To ograne motywy. Jednak po namyśle stwierdzam, że chyba tak. Że chyba nigdy dość o tym. Bo może jacyś Dulscy, widząc siebie w książce, zawstydzą się i za sprawą literatury zostanie ocalone chociaż jedno dziecko?

Marta Pilarska

Marta Pilarska

Nauczyła się czytać na szyldach reklamowych, oglądanych przez szybę autobusu w drodze do przedszkola. Miłośniczka poezji i literatury dla dzieci. Propagatorka komiksów. Hucznie świętowała przyznanie Oldze Tokarczuk literackiego Nobla. Blogerka i bookstagramerka. Nawet w hasztagach używa polskich znaków diakrytycznych. Szuka miejsc, gdzie pała dzięcielina, i nie omija opisów przyrody w powieściach. Na co dzień można ją znaleźć w księgarni i wydawnictwie Marpress. Lubi wegańskie jedzenie i biwaki w miejscach bez dostępu do prądu.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Marc<i>ja</i>nna Marc<i>ja</i>nna Marc<i>ja</i>nna
Helena Hejman

Marcjanna

Powtórka z patrzenia – wersja kaszubska Powtórka z patrzenia – wersja kaszubska Powtórka z patrzenia – wersja kaszubska
Helena Hejman

Powtórka z patrzenia – wersja kaszubska