Rozmowa z Tomaszem Słomczyńskim, autorem reportaży Kaszëbë (2021), Sopoty (2023) i Delta. Przez Żuławy (2025) – wszystkie ukazały się w wydawnictwie Czarne – otwierająca cykl rozmów „Lęk przed Niemcem”.
Jedna trzecia ziem, które dziś należą do Polski, ma niemieckie dziedzictwo. Różnie próbowano te ziemie określać. Za czasów Polski Ludowej nazywano je odzyskanymi albo północno-zachodnimi, ubierano w opowieść o Piastach i powrocie do macierzy. Tyle że w tej historii ciągle coś zgrzytało, nie pasowało, uwierało.
Teraz, w trzecim pokoleniu po drugiej wojnie światowej, znów próbujemy się z tym jakoś ułożyć. Szukamy języka i staramy się w nim te ziemie i tę historię okiełznać, zrozumieć. Ale ciągle napotykamy przeszkody. Niejednoznaczność nie chce dać się upchnąć w jakieś ramy. Nie chce się dookreślić.
Do tego wszystkiego dochodzi strach.
Niemieckie kojarzy się z wojną, Hitlerem, dziadkami z Wehrmachtu i okupacją. Niemieckie jest rewizjonistyczne i tylko czyha na to, by zniszczyć Polskę i Polaków. Tak przynajmniej przedstawiają to konserwatywni politycy.
Ale jednocześnie niemieckie nie daje o sobie zapomnieć. Wyłazi niemal z każdego kąta na (po)niemieckiej ziemi. Tu objawi się w napisie, tam wyjdzie z płyty nagrobnej, gdzieś indziej wypadnie z szafy i odsłoni faszystowską swastykę na starej fotografii czy babcinej porcelanie, a czasami będzie to zupełnie apolityczny pojemnik na ryż. I z jednej strony budzi niepokój, a z drugiej ciekawość, bo przecież jest jawnym dowodem na to, że ktoś tu był przed nami. I ten ktoś był inny.
Cykl „Lęk przed Niemcem” jest próbą zrozumienia, z czego wynika polski brak akceptacji niemieckiej historii dzisiejszych polskich ziem. Jest też próbą zmierzenia się z niemieckim dziedzictwem kulturowym i próbą wpisania go w naszą teraźniejszość. Próbą jego akceptacji.
Stasia Budzisz: Napisałeś trzy pomorskie książki reporterskie – o Kaszubach, Sopocie i Żuławach. W każdej z nich poruszasz temat, który nie wszystkim się podoba – niemieckiego dziedzictwa tych regionów. Jakoś tak się dzieje, że część ich mieszkańców i część polskich polityków chciałaby tę historię wymazać z pamięci, ale nie jest to możliwe. W takiej sytuacji najbardziej logiczną opcją byłoby po prostu zaakceptowanie niemieckiej spuścizny, ale i z tym mamy problem. Dlaczego Polacy – oczywiście w jakiejś części – nie są w stanie zaakceptować niemieckiej historii dzisiejszych polskich ziem?
Tomasz Słomczyński: Wydaje mi się, że wynika to z dwóch przyczyn: traumy i lęku. Mam tu na myśli wielką traumę, która przechodzi z pokolenia na pokolenie, spowodowaną drugą wojną światową i tym, co działo się po niej. Mój ojciec, rocznik 1935, doskonale pamięta okupację i przesiedlenie. Zmiana granic Polski i to, co się w związku z tym wydarzyło, to jeden z największych eksperymentów społecznych w nowożytnej Europie. Nie ulega wątpliwości, że to doświadczenie jest traumą przekazywaną z pokolenia na pokolenie. I my, potomkowie przesiedleńców, nosimy w sobie ten lęk. Jako społeczeństwo nigdy go nie przepracowaliśmy. Powiem więcej – pielęgnujemy go w sobie, bo to on nas konstytuuje jako tzw. prawdziwych Polaków. I to jest podawane w pakiecie z antyniemieckością. Ta więc wynika z lęku, a kiedy się ją odpowiednimi metodami podsyci, służy do tego, by zwierać nas w szeregi. Łatwo to wykorzystać do celów politycznych. Politycy chętnie do tego mechanizmu sięgają i wykorzystują go w sposób koniunkturalny, powiedziałbym nawet – makiaweliczny. Bo jeśli do lęku przed Niemcami dodamy rzeczywistą traumę i podlejemy to zabiegami socjotechnicznymi, to mamy, co mamy.
SB: Zacznijmy od twojej pierwszej książki, Kaszëbë. Nie da się o Kaszubach opowiedzieć bez Niemców. Żyli zdecydowanie dłużej niż z Polakami. Oni też myślą o Niemcach w kategoriach lęku?
TS: Moim zdaniem Kaszubi się Niemców nie boją. To oczywiście intuicyjna odpowiedź, bo nie znam żadnych badań na ten temat. Niemniej niemieckość na Kaszubach jest czymś bardziej naturalnym niż w innych częściach Polski. Dziadkowie i pradziadkowie Kaszubów chodzili do niemieckich szkół, bo wychowywali się w Prusach albo w państwie niemieckim i niemiecką administrację wspominali jako stan naturalny. Co więcej, często wspominali ją lepiej niż polską. W języku kaszubskim jest wiele germanizmów, najstarsi Kaszubi często znają niemiecki, bo uczyli się go samorzutnie. Dla Kaszubów czy Kociewiaków kultura niemiecka jest czymś oczywistym, bo to grupy etniczne, które na Pomorzu są od wieków. Nie pojawili się tu w 1945 roku. Z tego wynika ich odmienne spojrzenie na niemieckie dziedzictwo. Pomorzanie, którzy swoją historię na tych ziemiach zaczęli wraz z końcem drugiej wojny światowej, patrzą na niemieckość zupełnie inaczej. I nie ma znaczenia, czy ktoś z nich znalazł się tu dobrowolnie czy pod przymusem. W każdym z tych wypadków zmiana miejsca zamieszkania nie wiązała się z przyjemnością, dlatego jest doświadczeniem traumatycznym. Emigranci z lat czterdziestych czy pięćdziesiątych zajęli mienie poniemieckie i przez kolejne lata żyli w niepokoju związanym z potencjalnym powrotem właścicieli. Żyli z lękiem możliwej utraty wszystkiego po raz kolejny. Poza tym musieli jakoś oswoić teren, na który się przenieśli, zidentyfikować się z zupełnie inną przestrzenią kulturową, z inną materialną rzeczywistością. Czekały na nich inne domy, inne sprzęty, inny krajobraz. To było obce, niebezpieczne, zagrażające ich bytowi. Kaszubi nie musieli tej pracy wykonać, dlatego w znakomitej większości ani oni nie czują przed Niemcami lęku, ani w nich nie wyczuwa się antyniemieckości. Niemieckość mają oswojoną.
SB: Kaszuby trawi inny lęk – lęk przed Rosją. I to jest lęk, który tu przekazuje się z pokolenia na pokolenie, wysysa z mlekiem matki. Sama go odczuwam. I nie jestem w stanie nad nim zapanować mimo wielkich starań, które włożyłam w proces własnego „oswajania Ruskiego”. Mam wrażenie, że tego lęku nie podzielają z nami ludzie, którzy pojawiali się na Pomorzu po zmianie granic. Jak to widzisz?
TS: Wydaje mi się, że dzisiejsze pokolenie Pomorzan nie do końca zdaje sobie sprawę z rozmiarów traumy, jaka dotknęła mieszkających tu ludzi wiosną 1945 roku. Nie ma znaczenia, czy tych, którzy byli narodowości niemieckiej, czy byli Kaszubami. Chodzi mi oczywiście o terror, jak siała wkraczająca na te tereny Armia Czerwona – gwałty, morderstwa, rabunki. To był temat tabu z kilku powodów. Po pierwsze – czysto psychologicznych i kulturowych. Mówię o wyparciu, szczególnie aktów przemocy seksualnej na Kaszubkach. Po drugie – ze względów politycznych. O „wyzwolicielach” nie można było mówić źle. Jednak lęk wyparty nie przestaje oddziaływać, on nie znika. On trawi nas od środka.
Pracuję teraz nad nowym tematem na Warmii, tuż przy granicy z obwodem kaliningradzkim. W miejscowości Nowa Pasłęka, ostatniej przed granicą z Rosją, ludzie nie boją się Rosjan. I mnie, Pomorzanina, to dziwi i zaskakuje. Bo jak sobie pomyślę o młodych mężczyznach, którzy w dżinsach i bluzach w soboty przyjeżdżają do Biedronki na zakupy, to jednocześnie podskórnie czuję, że od poniedziałku do piątku noszą na sobie mundury armii Federacji Rosyjskiej – i automatycznie pojawia się we mnie lęk i brak zaufania. Przez wiele lat mieszkańcy obwodu byli u nas codziennymi gośćmi i przez niektórych są wspominani z rozrzewnieniem. Pewien właściciel pensjonatu, u którego się zatrzymywali, opowiadał mi, jak pijał z nimi wódkę. Dobrze to wspominał. Przedstawiał jako wręcz sielankową atmosferę. Ja tego nie rozumiem. Przecież nie da się wykluczyć, że któryś z jego gości kilka dni wcześniej nie wrócił z Ukrainy. Owszem, po wybuchu pełnoskalowej wojny podejście do Rosjan trochę się tam zmieniło, ale ta zmiana wynika z kwestii moralnych, a nie z lęku przed nimi. Oni ich sobie oswoili.
SB: Wróćmy jednak do Niemców, tym razem w Sopocie. Jaka jest recepcja poniemieckości w twoim rodzinnym mieście?
TS: Przede wszystkim Sopot był inteligencki i z racji tego niemieckie dziedzictwo jest tu dziś przyjmowane dużo inaczej niż choćby na Żuławach. Stało się oczywistym faktem i w zasadzie nikt się go nie wypiera. Nie powiem jednak, że dzieje się to zupełnie bezproblemowo. Zgrzyty są. Ostatnio na przykład pojawiły się protesty części radnych i mieszkańców przeciwko postawieniu pomnika Paula Puchmüllera, zasłużonego dla Sopotu architekta, który zmarł w 1942 roku, więc pracował w okresie, kiedy Sopotem rządzili naziści. Sam nazistą nie był. Budował domy, nikogo nie eksterminował. Ale był Niemcem, więc zdaniem co prawda niewielkiej, lecz dosyć głośnej grupy sopocian na pomnik nie zasługuje. Niemniej sopocianie w zdecydowanej większości nie mają kłopotów z niemieckim dziedzictwem.
SB: A ty jak sobie z poniemieckością Sopotu radziłeś? Od zawsze byłeś taki otwarty?
TS: Nie. Rosłem w absolutnie polskim Sopocie i muszę przyznać, że byłem antyniemiecki do granic możliwości. Wychowałem się w sosie narodowo-patriotycznym. Rodzina matki przyjechała spod Wilna, ojca spod Warszawy, więc kolebek państwa polskiego. Jako dziecko marzyłem o tym, żeby zabić jak najwięcej Niemców, jak Janek Kos z Czterech pancernych albo kapitan Kloss.
SB: To jak twoja antyniemiecka rodzina poukładała sobie w głowie, że mieszka w poniemieckim mieście i w poniemieckim domu? W Delcie używasz sfomułowania „domy z szabru” – można iść dalej z tą metaforą i uznać, że jedna trzecia ziem, które stały się Polską po drugiej wojnie światowej, też pochodzi z szabru.
TS: Nie. To sprawiedliwość dziejowa! Tak się przynajmniej o tym mówiło, a gdzieniegdzie nadal mówi.
SB: Ale parkiety jednak niemieckie.
TS: W moim rodzinnym domu były książki o polskich powstaniach narodowych, na ścianach wisiały obrazy z polskimi pejzażami, więc cała ta przestrzeń została spolszczona. Kiedy miałem siedem lat, przenieśliśmy się z gierkowskiego bloku do mieszkania w poniemieckiej kamienicy. Pamiętam, że byłem tym straszliwie zalękniony. To była całkowicie obca przestrzeń, jakaś taka ogromna, niepokojąca. Wysokie sufity, duże pokoje, inny zapach. Wszystko było obce. Nie mogłem tam spać. No i jeszcze babcia, która się zżymała, że musi mieszkać w szwabskim domu. Dla niej to był realny problem. Potem jakoś mi się udało oswoić tę przestrzeń i te emocje minęły. Na ścianie powiesiłem plakat Bon Jovi i przestałem się nad tym zastanawiać. A jeszcze później zacząłem w tych sopockich kamienicach dostrzegać piękno. Kiedy miałem jakieś dwadzieścia lat, nawet napisałem wiersz o tym, że Sopot kryje się w faszystowskich wnętrzach. Nie chcę wydać się patetyczny, ale naprawdę byłem – i nadal jestem – zachwycony architekturą Sopotu. W jakimś momencie przestałem na nią patrzeć jak na coś złego, czyli poniemieckiego. Myślę, że przestrzeń tego miasta jakoś mnie ukształtowała.
SB: A jak się z nią ułożyli twoi rodzice?
TS: Badania socjologiczne mówią, że pierwsze pokolenie, które doświadczyło traumy przesiedlenia, musi po prostu przetrwać. Nie ma czasu zastanawiać się nad tym, czy coś jest poniemieckie czy jakieś inne. Musi przeżyć. Drugie pokolenie zaczyna przestrzeń wokół siebie oswajać, jakoś układać pod siebie: wiesza obrazy na ścianach, ustawia polskie książki itp. A trzecie pokolenie może już zacząć ją rozkminiać. Zastanawiać się nad swoją tożsamością i tożsamością miejsca, w którym mieszka. Mimo przekazywanych traum może nawet oswoić, dowartościować i odzapomnieć niemieckość. Mój ojciec jest przedstawicielem drugiego pokolenia, które przerabiało tę przestrzeń na polską modłę, adaptowało pod siebie. Mnie, w trzecim, udało się dowartościować niemiecką przeszłość, która dla moich rodziców nie przedstawiała żadnej wartości.
SB: A jak recepcja poniemieckości wygląda na Żuławach?
TS: Żuławy po prostu były niemieckie i to nie ulega żadnej wątpliwości. W latach trzydziestych XX wieku Żuławiacy gremialnie głosowali na NSDAP. Dziś tożsamość w tym miejscu się dopiero buduje. Są ludzie, którzy chcą mówić o sobie „ja, Żuławiak” i wyciągają z przeszłości elementy, które mogłyby tę żuławskość jakoś określić. Tyle że wtedy na wierzch wyłazi niemieckość. I z nią jest problem. Ludzie na Żuławach skupiają się na menonickiej tradycji, ale przecież menonici byli kompletnie zniemczeni i sami siebie określali Niemcami. Historia polskich Żuław zaczyna się w 1945 roku i z tą niemieckością trzeba sobie poradzić. Jakoś ją wpleść we współczesną żuławskość. Niemieckość jednak nie spotyka się z aprobatą społeczną. Poza ludźmi, którzy chcieliby żuławskość budować, uwzględniając historię tej ziemi, istnieją jeszcze ci, którzy do żuławskiej przeszłości mają stosunek oscylujący pomiędzy obojętnością a niechęcią.
SB: A może winna jest po prostu polityka i spolaryzowane przez nią społeczeństwo, nie zaś historia sama w sobie?
TS: Jedno nie wyklucza drugiego. Niechęć ma na pewno korzenie w historii i ciężko naszym dziadkom zarzucać, że są wobec niemieckości nieufni. Przecież przeżyli to, co przeżyli. Nie ma też sporów co do tego, że trauma międzypokoleniowa istnieje, więc ją w sobie niesiemy. Być może minęło już tyle czasu, że można by zacząć ją w społecznym wymiarze przepracowywać i wygaszać, ale tutaj pojawia się przekaz podprogowy ludzi, którym zależy, żeby ją pielęgnować. Zależy im, żeby ona trwała. Trudno mi powiedzieć, co jest przyczyną, ale polityczne antagonizowanie społeczeństwa pada na podatny grunt.
SB: Dużo miejsca poświęcasz w Delcie obozowi w Stutthof. Jak się do niego odnoszą Żuławiacy? To chyba nie jest ich genius loci.
TS: Mnie ten temat zajmował długie lat, ale Żuławiaków – nie do końca. Dla nich to nie było takie ważne. Wielu rzeczy dowiedzieli się na przykład dopiero z mojej książki. Sporo sobie uświadomili. Dla nich genius loci to wiatr, wierzby, błoto i żyzna ziemia. Otwarta przestrzeń. I to jakoś sobie oswajają.
SB: Architektura, domy podcieniowe, cmentarze… Tylko że to wszystko tchnie duchem niemieckości.
TS: Tak. Domy podcieniowe to prawdziwe perełki architektoniczne. To tak zwane „chłopskie pałace”, bo budowali je żuławscy gospodarze, formalnie rzecz biorąc – chłopi, ale było ich stać na wznoszenie sporych dworków. Kiedy wchodzisz do takiego odrestaurowanego domu, czujesz, jakbyś przemieszczała się nie tylko w czasie, ale i w przestrzeni. To wszystko jest piękne, zachwycające i zupełnie niepolskie, jeśli przyjąć, że polska wiejska chata wygląda tak jak w skansenie wsi mazowieckiej, podkarpackiej czy małopolskiej. W ogóle oryginalna żuławska architektura jest absolutnie wyjątkowa. Jak dla mnie – kompletny sztos. Ale nie da się tego docenić, przelatując z punktu A do punktu B, jak się z reguły mija Żuławy. Tam się trzeba zatrzymać. Tam trzeba skupienia i uważności. Wtedy ta przestrzeń zapiera dech w piersi.
SB: A potem przyszła Polska i…
TS: Pokaleczyła tę przestrzeń. Piękna przestrzeń stała się obca, nieprzystępna i brzydka. Nie pomogły też PGR-y i dzisiejsza moda na tuje i domki, które są o niczym.
SB: Masz taki fragment w Delcie, który pozwolę sobie zacytować:
Tu była cegła solidnie wypalona, dachówka ceramiczna, płot kuty, stół dębowy, talerz porcelanowy i łyżka, być może nawet, o zgrozo, posrebrzana. Za bogato na balladę. No i ten język. Niemiecki. On wszystko psuje. Nie nadaje się do polskich pieśni. I nawet jeśli Łemkowie tu przyjdą, niekoniecznie z własnej woli, to niczego nie zmieni. Dalej to wszystko będzie poniemieckie. Solidne, ale w gruncie rzeczy gorsze.
Nadal jest gorsze?
TS: Teraz znów z wolna zaczyna być solidne, tyle że trzeba to odkopać z gruzów. Postawić na nowo z popiołów. Gdyby budować to wszystko w żuławskim klimacie, to ta przestrzeń mogłaby wiele zyskać.
SB: Jest jeszcze jedna kwestia, mianowicie cmentarzy ewangelickich. Nie umiem sobie wytłumaczyć, dlaczego ludzie w tak prosty sposób byli w stanie je poniszczyć – sprzedać żeliwne krzyże na złom, pokraść płyty nagrobne i zbudować z nich schody, blaty kuchenne czy umocnienia brzegowe. To jest coś, co nie mieści się w głowie.
TS: Na Żuławach mówi się, że one są menonickie, bo istnieje turystyczny szlak menonicki. Kłopot polega na tym, że jak postawi się przy cmentarzu tablicę informacyjną, to szybko zostanie rozbita. W ogóle cmentarze ewangelickie to ciekawy temat na całym Pomorzu. Widać na nich proces germanizacji tego terenu. Rewitalizacja pokazuje, że na nagrobkach, prócz oczywiście niemieckich, są też polskobrzmiące nazwiska: Malynowsky, Czernawsky. Dla mnie to dowód na to, że ludzie zapisywali je w swoim języku urzędowym, a tym był niemiecki. W tym języku też byli alfabetyzowani, bo przecież chodzili do niemieckich szkół. Nie powinno się więc mówić, że to są poniemieckie cmentarze, tylko ewangelickie. Powinniśmy je rozróżniać po konfesji, nie po narodowości. Owszem, nie wiemy i pewnie nie jesteśmy w stanie zweryfikować, w jakim języku mówili wspomniani Malynowsky czy Czernawsky, ale nie możemy przecież założyć, że nie znali polskiego. Mogli też być na przykład Kaszubami, którzy, owszem, znali niemiecki, bo w tym kraju żyli, ale czuć się Niemcami nie musieli. Nad tym, czy ich nagrobek będzie opisany po niemiecku, zapewne nawet się nie zastanawiali, bo w jakim innym miałby być, jeśli nie w oficjalnym? Byli obywatelami Niemiec, tak jak mieszkańcy Wołynia byli obywatelami Polski, choć przecież mogli być Ukraińcami. Być może łatwiej byłoby zaakceptować te cmentarze, jeśli przyjmiemy, że są ewangelickie, a nie niemieckie? Być może droga do oswojenia poniemieckości wiedzie przez cmentarze?