– Chcę, żeby przyśniło mi się coś miłego – powiedziałem do niej i od razu tego pożałowałem. Było w tym coś żałosnego. Wyszedł ze mnie ten infantylny dzieciak, który wszystkiego się bał. Ale było to też prawdziwe. Świat jest niemiły, a ja chciałem jakiegoś azylu, jakiejkolwiek drogi ucieczki do miejsca, które byłoby – po co używać wielkich słów – choć trochę miłe.
– Rozumiem – urzędniczka spojrzała na mnie chłodno, po czym zaczęła stukać w klawisze staroświeckiej klawiatury. Sygnały elektryczne wychodzące spod przycisków trafiały do państwowej bazy danych osobowych Narodowego Funduszu Snów, aby już nigdy stamtąd nie zniknąć. Pod palcami urzędniczki tworzyła się rzeczywistość. Ostateczna i nieodwołalna, stawała się częścią mojego losu. Klawisze dudniły jak gwoździe wbijane w drewnianą trumnę. Coś migało na ekranie starego kineskopu, coś przeskakiwało w mojej biografii, ale widziałem jedynie światła i cienie na twarzy urzędniczki. Po chwili spojrzała na mnie ze służbową miną nieznoszącą sprzeciwu. Z miną: „Wiem, co ci chodzi po głowie, zboczeńcu”. Z miną, która odebrała mi resztkę nadziei na miłe sny. – Proszę bardzo, oto pański zestaw.
Brzęczyk zadzwonił. Wyświetlił się kolejny numerek, a przed okienkiem pojawiła się kolejna istota ludzka ze swoim własnym wszechświatem problemów i trosk. Wyszedłem z urzędu. Spojrzałem na przydział snów na najbliższe pół roku. Zestaw erotyczny numer 31. Odszedłem spory kawałek, schowałem się w bocznej uliczce i wrzuciłem sny do śmietnika. Czemu tak zrobiłem? Czemu natychmiast nie rozerwałem, nie zdeptałem, nie rzuciłem pod pędzącą ciężarówkę przydziałowej dyskietki? Nie wiem. Pewnie nie chciałem, aby ktoś z urzędu zobaczył, że ich świetny produkt trafia do śmierdzącego kubła z betonu. Nie chciałem, żeby ktoś poczuł się niemiło. Nie chciałem, żeby ktoś poczuł się jak ja.
No i chyba nie brałem pod uwagę faktu, że wszyscy mają w dupie mnie, moje problemy i moje sny. W ostatecznym rozrachunku liczyło się tylko to, że co miesiąc płaciłem składkę na ubezpieczenie oniryczne, którą ze smakiem pożerał potwór państwowej biurokracji.
Obiektywnie nie miałem żadnych problemów, dlatego byłem traktowany jak wariat, zboczeniec lub hipochondryk. Z innymi było łatwiej. Głodnym przydzielano sny o pełnej lodówce, o szwedzkich stołach i wczasach all inclusive, bezrobotnym o pięknej, uwznioślającej pracy, która stawała się ich całym życiem, biednym o wielkich bogactwach i luksusach, w których mogli się pławić, słabym i zniedołężniałym o smukłej sylwetce i potężnych mięśniach pozwalających na osiąganie sukcesów sportowych, samotnym i porzuconym o wielkiej miłości i przyjaźniach do grobowej deski, starym o witalnej, szalonej młodości, głupim o wielkiej elokwencji i mądrości, którą zadziwiali świat… Ja nie potrzebowałem żadnej z tych rzeczy. W zasadzie wszystko to miałem. A przynajmniej w zadowalającym stopniu. Byłem więc antysystemowy. Byłem aberracją w narodowym programie wdrażania snów. Ale czemu było tak źle, skoro było tak dobrze? Nie wiem. Chciałem być szczęśliwy, a nie byłem.
Po nowy przydział snów osobistych miałem prawo zgłosić się dopiero za sześć miesięcy. Nie mogłem tyle czekać. Zresztą kiełkowało we mnie przekonanie, że państwowa opieka oniryczna nie będzie w stanie mi pomóc. Postanowiłem więc sprawdzić ofertę snów z sektora prywatnego.
– Sny o szczęściu? Ależ oczywiście, robi się! Zaraz znajdziemy coś dla pana. Piękne sny, idealnie odpowiadające pana potrzebom – mówił elegancki mężczyzna, patrząc w ankietę, którą wypełniłem. Na przeszklonym biurku leżały liczne foldery reklamowe z chwytliwymi hasłami: „Czuwamy, gdy Ty przycinasz komara” lub „Dla nas cenny jest klient senny” oraz prospekty edukacyjne, takie jak „ABC onirologii” czy „Leczenie snem”. Obsługujący mnie mężczyzna był wyjątkowo przejęty moją wizytą i odpowiedziami zaznaczonymi w ankiecie, ale wyczuwałem w tym pewną sztuczność, która wraz z upływem czasu zaczynała mnie coraz bardziej drażnić. Nie mówił jak zwykły człowiek, tylko jak aktor. Nie posługiwał się słowami układającymi się w naturalne zdania, tylko rozpisanymi wcześniej dialogami, które miksował odpowiednio do sytuacji. Widać było jak na dłoni, że miał procent od każdego sprzedanego zestawu. Zdemaskowanie tej korporacyjnej iluzji oraz świadomość uczestniczenia w tanim i źle wyreżyserowanym teatrze były nie do wytrzymania.
– Tak, tak, szanowny panie, mam tu coś, co może się nadać. Powiedzmy, że coś takiego… – zawiesił głos i wcisnął wirtualny przycisk umieszczony gdzieś w powietrzu. Na biurku wyskoczył hologram przedstawiający wizualizacje wybranego snu. Mężczyzna kontynuował: – Jest pan szefem wielkiej firmy, sekretarka przynosi kawę i gazety, wszyscy pana pytają o zdanie, a pan, niech sam pan pomyśli, nogi na stole, pełen luz i wydawanie poleceń, pouczanie, no, powiem wprost, nawet pomiatanie niektórymi, jeśli oczywiście pan zechce. Mam też wersję alternatywną, ze zwolnieniem, będzie pan mógł wyrzucić kilka osób na, że tak powiem, zbity pysk – dokończył rozpromieniony. Zdaje się był to ulubiony sen pracowników z działu obsługi klienta, takich jak on. Nic nie powiedziałem, ale chyba zobaczył moją niewyraźną minę, bo dorzucił jeszcze, wskazując na wirtualny obraz: – Ma pan tutaj tak olbrzymią intelektualną przewagę nad podwładnymi jak profesor nad przedszkolakiem.
– Przepraszam, ale to nie to – powiedziałem z bólem, bo przecież widziałem, jak facet się starał, jak bardzo chciał zarobić ten procencik, jak na mnie liczył: że się zachwycę, że uwiedzie mnie swoimi topornymi sloganami, które z takim zapałem ćwiczył na ostatnim szkoleniu, że wpadnę po uszy w tę nieporadną zasadzkę i z radością oddam mu całą swoją gotówkę. – Wie pan, ja pracuję na uniwersytecie, na dobrym stanowisku, więc szukam jednak czegoś innego…
– Ach, no tak, więc bycie szefem nie pasuje? To nic. Zaraz, już szukamy, już szukamy… Mamy tu sny dla każdego, więc także dla pana! – Patrzył na wirtualny ekran i zerkał co chwilę na lewitujący w powietrzu holograficzny druczek, który wypełniłem przed chwilą. – Aha, tak, tak, myślę, że mamy to. Napisał pan, że chodzi o „coś miłego”, coś w stylu „szczęście”. Do diaska! Przecież ten zestaw powinien się tak właśnie nazywać. Muszę to przekazać do działu kreacji. Bo co innego może być miłym szczęściem, jeśli nie to! – Rytuał się powtórzył: teatralna pauza, kliknięcie w powietrzny przycisk, wyskakujący hologram i ponowna deklamacja: – Chatka w górach, uważa pan, whisky w szklance, ogień w kominku, no i owce pasące się na stokach. Czy to nie piękny sen? Wspaniały sen? Najlepszy sen? – Patrzył na mnie z nadzieją, było widać, że bardzo, ale to bardzo na mnie liczył. – Możemy oczywiście dodać jakieś towarzystwo, kogoś, powiedzmy, z rodziny, jakichś znajomych. Albo wręcz przeciwnie… pastereczkę… – ostatnie słowo wymówił szeptem, jakby zdradzał mi recepturę kamienia filozoficznego. Miałem dość.
– Tak, oczywiście, pastereczka… To jest właśnie to, czego szukałem.
Opuściłem oszklony budynek firmy Morfeusz i Spółka. Nad wielkimi drzwiami wejściowymi świecił neon: „Przestań spać – zacznij śnić”. Według mnie bardziej trafne byłoby hasło: „Masz zjebane życie? Oddaj nam cały swój szmal”. Odszedłem na bezpieczną odległość i wyrzuciłem zakupiony zestaw do kosza. Zamknąłem oczy. Ujrzałem cały kubeł wypełniony moimi snami. Wysypisko marnych, urzędniczych i komercyjnych snów. Gnijące truchła porzuconych sennych marzeń. Spychacze wjeżdżają i mielą te rozkładające się w smrodzie hałdy, które trafiają ostatecznie do spalarni. Smród i popiół moich nieprześnionych snów przykrywa miasto czarnym smogiem.
*
Znajomy doradził mi, że warto spróbować snów z czarnego rynku. Podobno są one dużo bardziej błyskotliwe i odważne niż legalne sny. Te ostatnie operują banałami i schematami narzuconymi przez dość konserwatywną ustawę o snach. Drugi obieg senny jest ponoć nieskażony legislacyjnym bezwładem i sztampą. Prawdziwa feeria kolorów i możliwości, oniryczna oaza na pustyni bezsensownych snów. Inna dobrze poinformowana osoba zdradziła mi, że na Stogach można przebierać w tej niezwykłej ofercie jak na targu rybnym w Tokio. Streetdream w najlepszym wydaniu. Zachwycony tą myślą odnalazłem wskazane miejsce i zacząłem szukać tych niezwykłych, owianych tajemnicą handlarzy.
Dilerzy snów. Kryli się przed wzrokiem policji i straży miejskiej, ale było ich całe mnóstwo, a każdy kolejny bardziej odstręczający od poprzedniego. Podobnie jak sny, które oferowali. Szukałem szczęścia, a wpadłem w otchłań plugawych koszmarów: sny o gwałtach, morderstwach i zbrodniach wszelkiego rodzaju, najróżniejsze bestialstwa, zboczenia i obrzydliwości, każdy rodzaj przemocy i dewiacji, wszelkie możliwe upokorzenia, odchylenia, cierpienia i fiksacje, przy których sny o samczości, chamstwie i mobbingu wydawały się czymś dziecinnie niewinnym. Wyszedłem z tego doświadczenia zbrukany, pełen obrzydzenia do ludzkiej wyobraźni i do samego siebie. Coś miłego? Coś naprawdę miłego? Coś takiego nie mogło istnieć. Mój stan psychiczny pogorszył się znacznie, w nic już nie wierzyłem.
*
Po pewnym czasie okazało się, że to moje orfickie zejście do podziemnej krainy zbrodni i gwałtu nie poszło całkowicie na marne. Któryś z handlarzy, nie wiem, czy w przypływie litości, czy po prostu zwęszył okazję na nowego klienta, wcisnął mi do ręki wizytówkę. Przypomniałem sobie o niej dopiero po kilku dniach, kiedy zacząłem otrząsać się z traumy streetdreamu i postanowiłem wreszcie wyjść z domu. Leżała w kieszeni płaszcza, wymięta i poszarpana przez moje znerwicowane dłonie. Przyjrzałem się jej z ciekawością. Doktor Ferdynard Austus. Uzdrowiciel-onejromanta. Numer telefonu oraz dziwaczny ręczny dopisek: „dzwonić trzy razy po sześć sygnałów”.
Zadzwoniłem. Po kilkunastu sekundach w słuchawce odezwał się nieco dziwny i niemiły głos. Zaskoczony – oczekiwałem raczej miękkiego kobiecego altu – zacząłem nieskładnie tłumaczyć powód, dla którego dzwonię, a mój rozmówca rozłączył się, zanim dokończyłem pierwsze zdanie. Byłem bardzo zdziwiony, ale również zaintrygowany. Zadzwoniłem ponownie, jednak tym razem nikt nie odebrał. Co miałem robić w tej sytuacji? Zlekceważyć to wszystko i iść na spacer. To byłaby najrozsądniejsza decyzja.
Przeczytałem jeszcze raz słowa zapisane na wizytówce. Wykręciłem numer, odczekałem sześć sygnałów i rozłączyłem się. Nic się nie wydarzyło. Bo co mogło się wydarzyć? Mimo to powtórzyłem tę procedurę jeszcze dwa razy i zrezygnowany usiadłem na kanapie. Już nie miałem ochoty na żadne wyjście. Postanowiłem przykryć się kocem i własnymi cierpieniami, użalać się nad sobą długo i intensywnie, aż w końcu ktoś zareaguje. Wtedy zadzwonił telefon.
– Słucham.
– Klinika doktora Ferdynarda Austusa – poinformował miękki kobiecy alt. – Otrzymaliśmy pana zgłoszenie. Czy to się zgadza?
– Tak, ale… proszę mi powiedzieć… w zasadzie to czym się zajmuje doktor Austus?
Dowiedziałem się, że Austusa nie interesuje rozwiązywanie życiowych problemów, niespełnionych ambicji i chorych namiętności, ale właśnie leczenie takiego poczucia bezsensu, które mnie trawiło. Od razu umówiłem się na wizytę. Przyjmował jedynie we wczesnych godzinach porannych, w zasadzie jeszcze nocą, tuż przed wchodem słońca.
Ucieszyło mnie to, ponieważ bardzo źle sypiałem. Zazwyczaj otwierałem oczy około trzeciej trzydzieści nad ranem i jedyne, co miał mi w tym czasie do zaoferowania cały otaczający świat, to wpatrywanie się w ciemny sufit, który z każdą minutą rozjaśniającego się nieboskłonu coraz wyraźniej odsłaniał szpecącą go plamę niewiadomego pochodzenia. Po przebudzeniu byłem niewyspany i zmęczony, ale dojmujące uczucie pustki nie pozwalało mi zasnąć. Czułem się przy tym jak jakiś rozbitek lub kosmonauta, który na skutek awarii został wybudzony z hibernacji – jedyny spośród milionów współpasażerów. Tylko ja i wszechświat pogrążony w letargu. Bezsensowne istnienie zanurzone w nieskończoności.
Nadanie sensu tym pustym godzinom miało dla mnie charakter terapeutycznej interwencji. Czyżby Austus obejmował swoich pacjentów opieką już od momentu telefonicznej rejestracji? Nie byłem pewien, ale nie dało się przecież tego wykluczyć. Jednocześnie nie mogłem się pozbyć wrażenia, że Austus działa na granicy prawa. Miałem jednak nadzieję, że godziny przyjęć były celowym zabiegiem, a nie zasłoną dymną dla jakichś nielegalnych przedsięwzięć.
Austus przyjmował w jednej z tych kamienic, które z niewiadomych przyczyn oparły się wszelkim planom miejskich renowacji. Zazwyczaj nie zwracamy na nie uwagi, gdyż ich fasady gasną w obliczu festynowego blasku całych szpalerów odnowionych budynków. Takich kamienic jest coraz mniej, z niektórych kwartałów poznikały całkowicie, dlatego z każdym rokiem coraz trudniej je odnaleźć. A jednak istnieją. Niedobitki kryjące się w cieniu przed bezdusznymi urbanistami. Dla bystrego obserwatora mają one w sobie pewien niewątpliwy urok – romantyczną namiastkę zapuszczonego zamczyska, intrygujący powab starych piwnicy i zakurzonych strychów, ale też skryte, ledwo uchwytne przeczucie grozy czającej się w środku.
Ucieszyłem się, że doktor Ferdynard Austus przyjmuje właśnie tutaj, a nie w nowoczesnych, przeszklonych biurach należących do korporacji zajmujących się masową produkcją recept na powszechną szczęśliwość. Jednak kiedy byłem już pod samą kamienicą, znalazłem się w dość krępującej sytuacji, ponieważ nigdzie nie mogłem znaleźć drzwi wejściowych. Z początku myślałem, że powodem mojej konfuzji jest półmrok panujący na tym odcinku ulicy. Najbliższa latarnia była zepsuta, a światło pozostałych, dość rzadko rozstawionych, docierało do miejsca, w którym się znajdowałem, w formie mdłej pomarańczowej poświaty. Chodziłem więc wzdłuż starego omszałego budynku, którego adres podano mi przez telefon, zaglądałem przez szczelnie zasłonięte okna parteru i zakratowane, obrośnięte chwastami lufciki sutereny, wpatrywałem się w każdą obdrapaną cegłę na ścianie, szukając sam nie wiem czego – chyba jakiegoś śladu drzwi, takiego jak dzwonek czy klamka, bądź jakichś wskazówek, które skierują mnie do wejścia. Jak się okazało, fasada kamienicy była ich całkowicie pozbawiona i widocznie nikt nie zwracał na tę dziwaczną okoliczność najmniejszej uwagi.
Nieco skołowany ruszyłem ulicą wzdłuż rzędu kamienic, aby obejść budynek dookoła. Pierzeja ciągnęła się przez kilkaset metrów, ale wreszcie odnalazłem bramę, przez którą dostałem się na długie i dość wąskie podwórko, szczelnie zamknięte równoległym rzędem kamienic. Przez chwilę obawiałem się, że nie odnajdę w tym mrocznym zaułku interesującej mnie kamienicy. Jednak kiedy ją zobaczyłem, nie miałem wątpliwości, że trafiłem pod dobry adres. Tylna elewacja okazała się jeszcze bardziej upiorna od frontowej, co współgrało z przygnebiającym stanem podwórka, które było ciemne, śmierdzące, brudne i zarośnięte jakimiś monstrualnymi chwastami. Najważniejsze jednak, że odnalazłem wejście – prowadziło, co prawda, pod ziemię, do sutereny, ale miałem nadzieję, że tam wreszcie się czegoś dowiem.
Na domofonie nie dostrzegłem żadnej informacji o gabinecie lekarskim. Zresztą, jak się okazało, urządzenie nie działało. Nacisnąłem więc klamkę – drzwi były otwarte, a ich zawiasy skrzypiały tak mocno, jakby równocześnie pełniły funkcję alarmu. I rzeczywiście, po chwili gdzieś w górze dało się słyszeć jakiś przeraźliwy hałas i przekleństwa. Wpatrywałem się w ciemną otchłań klatki schodowej, z której dobiegł dźwięk, oczekując jakiegoś stróża czy może gospodarza, ale w tym momencie ponad sobą usłyszałem ostry i nieprzyjemny głos.
– Do kroćset diabłów, kogo tu niesie?
Serce mi zamarło. Trzy metry ode mnie, na schodach, stał potwór – poskręcany, nienaturalnie skurczony, z jedną krwawiącą dziurą pośrodku czoła, emanującą jakimś złym światłem. Monstrum podniosło rękę do ściany i włączyło światło.
Odetchnąłem z ulgą. Był to najzwyczajniejszy stróż, co prawda rzeczywiście dość odstręczający, ale najprawdziwszy człowiek z krwi i kości. W dłoni trzymał laskę, gdyż miał spore problemy z poruszaniem. Utykał, zataczał się lekko na boki, jedną, krótszą nogą wręcz powłóczył po ziemi. Mocno przygarbiony, sprawiał wrażenie jakby skurczonego. Miał długie, popielate i przerzedzone włosy, zaczesane do tyłu, oraz pomarszczoną i zniszczoną twarz, która nie wyrażała niczego poza złością. To, co wziąłem za krwawy otwór w czole, okazało się latarką czołówką, świecącą lekkim czerwonym światłem. Mężczyzna szedł powoli w moim kierunku i nie spuszczał ze mnie oczu. Lustrował mnie równie dokładnie jak ja jego i w końcu powtórzył swoje pytanie, jeszcze bardziej nieprzyjemnym tonem. Wziąłem głęboki oddech, przedstawiłem się uprzejmie i miałem zamiar wyjawić powód swojego najścia, kiedy przerwał mi w pół słowa.
– Przyszedł pan za wcześnie. Ale nie szkodzi. Proszę iść na samą górę. Mistrz jest w swojej pracowni – ostatnie zdanie wypowiedział z nieukrywanym zupełnie szyderstwem.
– Doktor Austus, tak?
Mężczyzna zaśmiał się nieprzyjemnie, kiwnął głową i ruszył w swoją stronę.
Zgodnie z poleceniem wspiąłem się na samą górę i wreszcie stanąłem przed właściwymi drzwiami – widniał na nich napis „dr F. Austus”. Zapukałem, jednak nic się nie wydarzyło. Zacząłem się zastanawiać, czy nie zapukać sześć razy, ale po dłuższej chwili po prostu wszedłem do środka.
Gabinet doktora był zaprzeczeniem zarówno urzędowych korytarzy pokrytych prehistoryczną olejną lamperią, jak i wychuchanych salonów sprzedażowych, do których byłem przyzwyczajony. Przypominał raczej bibliotekę połączoną z laboratorium. Ferdynard Austus był w trakcie jakiejś niezwykle pilnej pracy, studiował z napięciem jedną z ksiąg, zerkając niecierpliwie na retorty, w których coś parowało. Jego biurko przywodziło na myśl stół do sekcji i miałem dziwne wrażenie, że w istocie pod ceratą, na której zalegała sterta ksiąg i instrumentów medycznych niewiadomego przeznaczenia, dostrzegam kontur ludzkiego ciała. W tym momencie Austus zdał sobie sprawę z mojej obecności. Natychmiast porzucił swoje pilne przedsięwzięcie, jednym ruchem przysłonił całe biurko grubą białą zasłoną i powitał mnie niezwykle serdecznie, po czym przeprosił za swojego stróża i wszelkie niedogodności, których z pewnością musiałem doświadczyć. Doktor okazał się osobą tak niezwykle empatyczną, wprost emanującą dobrodusznością, zza której przeświecał rzetelny profesjonalizm, iż wszystkie moje dotychczasowe przykre wrażenia ulotniły się w jednej chwili.
Następnie, bez zbędnej zwłoki, doktor zaczął wypytywać mnie o moją przypadłość. Ucieszyło mnie, z jaką uwagą słuchał, choć zdawałem sobie sprawę, że przybyłem za wcześnie i najwyraźniej przerwałem mu jakąś niezwykle ważną pracę. Zresztą przepraszałem kilkukrotnie za to swoje wtargnięcie przed czasem, a on za każdym razem odpowiadał:
– Ależ to głupstwo, szanowny panie, proszę kontynuować.
Miałem wrażenie, jakby rozumiał mnie w całej rozciągłości, jakby rzeczywiście zaglądał w najgłębsze zakamarki mojej duszy. Rozmawialiśmy długo, rozkładając na najmniejsze elementy całą mą nędzną egzystencję. Pod koniec rozmowy Austus wydawał się czymś wyraźnie usatysfakcjonowany, co spuentował krótką i nieznoszącą sprzeciwu diagnozą.
– Stan pana wydaje się beznadziejny i na to może zaradzić tylko jeden rodzaj snu – powiedział, wręczając mi małą różową ampułkę. Nie chciał też żadnego wynagrodzenia, choć nalegałem, stojąc z otwartym portfelem i pieniędzmi w ręku. Poprosił mnie jedynie o podpisanie jakiegoś dokumentu o poufności, co oczywiście zrobiłem, popełniając przy okazji kolejne głupstwo. Podekscytowany całą sytuacją, tak nieporadnie chwyciłem podane mi pióro, że zaciąłem się lekko w palec i zakrwawiłem podstawiony formularz.
– Przepraszam pana najmocniej, nie wiem, jak to się stało… poplamiłem to panu, weźmy najlepiej nowy arkusz, a ten wyrzućmy do kosza.
– Ooo, niech pan się tym nie przejmuje, nic nie szkodzi. Niestety, nie mam więcej arkuszy, ale to nic, przecież to tylko formalność – mówił niezwykle serdecznym i rozbawionym tonem, jakby udawał, że cieszy się z tego, że zapaćkałem mu pół biurka krwią. Byłem lekko zdziwiony, ale też bardzo wdzięczny za życzliwość i wyrozumiałość, gdyż miałem olbrzymie wyrzuty sumienia z powodu mojego niezgulstwa.
Wróciłem do domu niezwykle zadowolony, jakby wręcz nowo narodzony. Właśnie wstawało słońce, a ja miałem wrażenie, że wszystkie moje dotychczasowe troski i boleści były zwykłym głupstwem. Spędziłem świetny dzień ze swoją rodziną. Zjedliśmy wspólnie obiad, przygotowany przez moją kochaną żonę, zbudowaliśmy z synem wielkie miasto z klocków, poprzecinane liniami kolejowymi, przeczytałem córce książkę o małych niesfornych snach, które brykały wesoło po krainie gąbczastych poduszek, czesząc przy okazji jej długie, nieco splątane rudawe włosy. Wieczorem, kiedy położyłem dzieci do łóżek i ucałowałem je na dobranoc, wypiliśmy z żoną po lampce wina, przytulając się i rozmawiając. Obiecałem jej, że teraz będzie już tak zawsze, że znów będę szczęśliwy i wreszcie wrócę do żywych.
A kiedy już wszyscy zasnęli i śnili swoje przypadkowe, chaotyczne sny, odnalazłem różową ampułkę. Zdawało mi się, że zaczęła działać, zanim ją połknąłem – byłem naprawdę szczęśliwy. Zażyłem ją tym chętniej i położyłem się do łóżka. Poczułem, jak – zgodnie z obietnicą – wszystkie moje problemy na zawsze znikają. W końcu zasnąłem.
Śniło mi się, że jestem bezpiecznie ukryty pod ciepłą i miłą w dotyku ceratą doktora Austusa. Słyszałem kojące odgłosy bulgoczących retort, w których coś się przelewało leniwie i cichutko syczało. Czułem lekko słodki, eteryczny zapach substancji chemicznych i odczynników. Wrażenie bezpieczeństwa i ukrycia potęgował ciężar spoczywających na mnie przedmiotów i narzędzi. Nareszcie śniło mi się coś miłego! Doznawałem powolnego rozmywania, zatracania się w tym ciasnym, przytulnym schronieniu, które osłaniało mnie przed wszelkimi koszmarami… Nagle wstrząsnął mną gwałtowny niepokój, jakbym wyrwał się ze snu, gdyż usłyszałem ostry i nieprzyjemny rechot stróża. Szybko zagłuszył go basowy, usypiający pomruk doktora Austusa, w którym schroniłem się jak w bezpiecznej przystani. Od pewnego czasu jednak coraz częściej widzę nad sobą odrażającą postać stróża, poskręcanego mężczyzny z krwawiącą dziurą pośrodku czoła, i nie mogę pozbyć się wrażenia, że to właśnie on… że to właśnie on jest…