Popkulturowy wstyd – ironicznie i postironicznie

Ilustracja: Julia Chomiaczewska

O tym, że społeczny przymus aktywności facebookowej, instagramowej czy tiktokowej przyczynił się do jakościowej transformacji międzyludzkich relacji, od lat trąbią wszystkie mniej lub bardziej opiniotwórcze media. Konieczność pielęgnowania online’owej tożsamości wywołała powszechne turbulencje psychofizyczne.  Mówi o tym każdy, kto szczyci się mianem eksperta od mentalnego dobrostanu. Tego, że internetowa codzienność w końcu całkowicie przykryje codzienność nieinternetową, domyślali się wszelkiej maści filozofowie oraz futuryści kilka dekad temu i dziś (jeśli wciąż są wśród nas) kwitują każdy kolejny dzień chóralnym „a nie mówiliśmy?”.

Jednocześnie dyskurs publiczny zdecydowanie za mało miejsca poświęca temu, w jaki sposób media społecznościowe nadały nowe znaczenie aktowi konsumpcji popkultury. Symptomem ich całkowicie już znaturalizowanej powszechności (nieposiadanie konta zdaje się osobliwością lub efektowną prowokacją) jest uniwersalny dualizm towarzyszący seansom czy lekturom: duma oraz wstyd. Obie twarze konsumpcji kultury nie istnieją więc od wczoraj. Natomiast od wczoraj, czyli od nadejścia ery hegemonii social mediów, rzeczone dwoiste oblicze stało się jeszcze wyraźniejsze.

Oczywiście przyjemność płynąca z publicznego wygłaszania opinii (nie tylko tych dotyczących tekstów kultury) nie zrodziła się dopiero z nadejściem epoki mediów społecznościowych. Ale dopiero Facebook czy Twitter przeobraziły dzielenie się własnym zdaniem na temat głośnej powieści czy ważnego filmu z niezobowiązującej aktywności nadprogramowej w cel sam w sobie. Permanentne uczestnictwo w dyskursie online’owym doprowadziło do absurdu na miarę XXI wieku: sytuacji, w której wybieramy się do kina czy księgarni po to, by mieć pretekst do przedstawienia swojego stanowiska.

Nową tendencję potwierdza szereg popularnych internetowych trendów. Na niemal wszystkich facebookowych tablicach króluje Spotify Wrapped. Ta zorganizowana przez streamingowego potentata zabawa zachęca do chwalenia się muzycznymi osiągnięciami – liczbą odsłuchów w ciągu roku ulubionych albumów ulubionych wykonawców. Jeszcze bardziej precyzyjnymi informacjami pomagają się dzielić kompatybilne z portalem Last.fm rozmaite generatory kolaży. Użytkownicy tej kultowej w pewnych kręgach strony mają możliwość udostępnienia całemu światu swoich tygodniowych, miesięcznych czy rocznych melomańskich nawyków. Co więcej, są one przedstawiane za pomocą efektownej kompilacji okładek najintensywniej odsłuchiwanych albumów. Literacką odmianę wspomnianych gier w statystyki proponuje portal Goodreads.com (podobnie działa Lubimy Czytać). Serwis pozwalający na recenzowanie książek oraz na ich numeryczne ocenianie umożliwia również podsumowanie dwunastomiesięcznej aktywności lekturowej. Nie dość, że wylicza przeczytane tytuły, to jeszcze sumuje „pożarte” strony.

Zdemokratyzowany dostęp do mediów społecznościowych jest w pewnym sensie lustrzanym odbiciem zdemokratyzowanego dostępu do kultury – i odwrotnie. Jedno wynika z drugiego, albowiem nieustające wygłaszanie opinii, które stało się największą pasją XXI wieku, odbija się niczym w zwierciadle w rzeczywistości, która te opinie prowokuje. A jest to rzeczywistość pełnokrwiście hiperrealna, tzn. zdefiniowana serialową fikcją na żądanie i pozbawionym ograniczeń, półdarmowym użytkowaniem muzyki.

Naszą współczesną codzienność tworzy więc nadrealny duet wytworu kultury i opinii na jego temat. Nic innego się nie liczy. Wszystko jest skazane na bytowanie w cieniu. Nawet dyskurs polityczny, w istocie również traktowany jak publiczna debata nad spektaklem, tzn. nad tym, co realistyczne, ale wcale nie realne.

Żeby przetrwać w realiach, które przedłużają żywotność Guy Deborda i Jeana Baudrillarda, człowiek samodzielnie wypracował dwa bardzo skuteczne mechanizmy obronne. Obie defensywne taktyki wydają się równie użyteczne, choć jest między nimi dość znaczna ideologiczna różnica. Różnica, która definiuje dzisiejszą konsumpcję kultury i wygłaszanie opinii na temat jej produktów jako problemy natury etycznej.

Pierwszy ze wspomnianych mechanizmów obronnych możemy nazwać strategią ironiczną. Taką, która z niesłychaną dumą wynosi ponad niebiosa główne założenie postmodernizmu, to jest śmierć Kanonu i/lub kanonów. Szczere poważanie jakiegoś autorytetu, na przykład znanego krytyka czy opiniotwórczego medium, może być katalizatorem poczucia kulturowego wstydu. Skoro naprawdę podoba mi się tytuł, którego wartość negują moi idole i mentorzy, to najpewniej z moim gustem jest coś nie tak – a zatem nie powinienem się publicznie przyznawać do swych literackich, muzycznych czy kinowych preferencji. Strategia ironiczna znajduje się na całkowicie przeciwnym biegunie. Podążając za nią, mam prawo dojść do wniosku, że dane dzieło rzeczywiście należy uznać za kiepskie, ale świadomość jego niskiej jakości wcale nie musi odbierać mi przyjemności płynącej z jego czytania, oglądania czy słuchania. Wręcz przeciwnie, może ją nawet spotęgować.

W tym wypadku ironia pozwala na dokonanie niemożliwego – na połączenie rozbieżnych koncepcji wstydu i dumy. Ironizowanie popkulturowej konsumpcji z jednej strony gwarantuje zachowanie swego rodzaju godności. Odbiorca, który potrafi namierzyć sztukę „w złym guście”, jawi się bowiem jako obeznany koneser. Z drugiej strony owa szyta grubymi nićmi zasłona autoironii rozgrzesza „grzeszną przyjemność”. Przyzwala na otwarte oddawanie się wstydliwej czynności, dzięki równoczesnemu legitymizowaniu i wykpiwaniu towarzyszącej jej stygmatyzacji.

Drugą strategię należałoby nazwać postironiczną. Jest ona równocześnie kontynuacją i zaprzeczeniem strategii ironicznej. Obie idee charakteryzuje świadomość rodzaju sztuki, z którą ma się przyjemność obcować. W obu wypadkach mamy do czynienia z odbiorcą zdającym sobie sprawę z tego, że rozkoszuje się przedsięwzięciem „klasy B”. W obu wypadkach odbiorca ten zupełnie się nie kryje ze swoimi wyborami, a wręcz celebruje niską (lub uznawaną za niską) wartość dzieła. To, co odróżnia postironię od ironii, da się wytłumaczyć bardzo prostą dychotomią zgrywy i powagi.

Ironiczne podejście znajduje usprawiedliwienie dla „grzechu złego smaku” w logice dowcipu. Bliźniaczy proces zaobserwujemy u stand-upera posługującego się czarnym humorem. Komik, który żartuje sobie z tragedii, wie, że opowiada dowcip, którego nie powinno się wygłaszać ani słuchać. Właśnie dzięki tej samoświadomości udaje mu się wyjść bez szwanku z tak trudnej sytuacji. Nie tyle naigrywa się z dramatycznych wydarzeń, ile z samego momentu skonfrontowania szokującego dowcipu z reakcją widowni.

Ironiczny konsument kiczu nie jawi się jako oddany fan kiepskiej twórczości. Sprawia raczej wrażenie kogoś, kogo stać na odważnie frywolne podejście do tego, co wypada, a czego nie wypada lubić. Tymczasem taktyka postironiczna zakłada pójście o krok dalej. Odbiorca postironiczny nie tylko nie dba o nazbyt pedantyczny dobór tekstów kultury. Stać go na coś znacznie bardziej brawurowego. Mianowicie na całkowite porzucenie zabezpieczającej zasłony dowcipu. W ironii chodzi o obśmianie własnego „złego gustu”. W postironii o coś znacznie bardziej radykalnego: zreinterpretowanie go, przeobrażenie „złego” w „dobry”.

To właśnie z tego pnia wyrasta między innymi poptymizm (opiniotwórcze portale muzyczne nagle zaczynają poważnie analizować dotychczas wykpiwany głównonurtowy pop) czy rapowa chłopomania (intelektualiści zakochują się na zabój w brutalnym, ulicznym hip-hopie). W przeciwieństwie do zdystansowanej, powściągliwej ironii postironia ma wielką ambicję redefiniowania, być może nawet kreowania (co jest zaskakująco antypostmodernistyczne) nowych kanonów – jak niegdyś legendarny portal Porcys, forsujący Papa Dance jako najważniejszy zespół w historii polskiej muzyki popularnej.

Znana czytelnikom anglojęzycznych mediów guilty pleasure nie jest więc zupełnie nowym wynalazkiem. Pod tą czy inną postacią funkcjonuje w naszej kolektywnej świadomości już od wielu dekad. Ale wraz z nadejściem ery Facebooka i Spotify owa grzeszna przyjemność szybko stała się pragnieniem uniwersalnym. Niezależnie od tego, czy potraktujemy ją ironicznie czy postironicznie, jedno jest pewne: w rzeczywistości zdefiniowanej walutą opinii jej siła rażenia będzie już tylko wzrastać.

Łukasz Krajnik

Łukasz Krajnik

Wykładowca, dziennikarz, konsument popkultury. Nauczyciel akademicki Uniwersytetu Gdańskiego. Regularnie publikuje na łamach czołowych polskich portali oraz czasopism kulturalnych. Bada popkulturowe mity, nie zważając na gatunkowe i estetyczne podziały. Prowadzi fanpage Kulturalny Sampling.

Julia Chomiaczewska

Julia Chomiaczewska

Absolwentka studiów I stopnia na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, gdzie kontynuuje naukę. Zajmuje się projektowaniem książek, plakatów, okładek płyt, a także ilustracją, litografią i wklęsłodrukiem.
Lubi posługiwać się technikami analogowymi (kolaż, ilustracja tuszem) i łączyć je z elementami cyfrowymi. W jej pracach najczęściej dominuje ekspresja i wyrazista forma.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Co kot naczytał… Co kot naczytał… Co kot naczytał…
Marta Pilarska

Co kot naczytał…

Mafijne cymelia Mafijne cymelia Mafijne cymelia
Czesław Romanowski

Mafijne cymelia