Uczestniczyłem w wielu spotkaniach autorskich. Mogło ich być kilkaset, może nawet ponad tysiąc. Większość z nich była dla dzieci lub młodzieży, a ja nie byłem już wtedy ani dzieckiem, ani młodzieńcem. Byłem w pracy. Pracowałem w bibliotece i jeździłem z zaproszonymi autorami i autorkami po województwie pomorskim do mniejszych i większych bibliotek. Pilnowałem, żebyśmy dotarli we właściwe miejsce na czas (co nie zawsze się udawało), a po spotkaniu sprzedawałem książki. Pisarki, poeci, ilustratorki przyjeżdżali zwykle na kilka dni i mieli po kilka spotkań dziennie, bardzo do siebie podobnych, więc słuchałem tego, co mają do powiedzenia za pierwszym razem, a potem miałem czas, żeby przejść się po wsi lub mieście, kupić w lokalnym sklepie drożdżówkę albo loda, a przede wszystkim pogapić się na nieznane miejsca i ludzi. Właśnie to w jeżdżeniu na spotkania autorskie najbardziej lubiłem wtedy i dzisiaj, jako autor, też to lubię.
Lubię jeździć na spotkania autorskie. Po to piszę. Nie tylko po to, ale również po to. Im dalej jadę, tym lepiej, a już najlepiej pociągiem i z noclegiem, bo wtedy mam czas, żeby następnego dnia rano, przed wyruszeniem w drogę powrotną, przejść się po mieście, w którym zwykle jestem pierwszy raz, pójść na obiad lub kawę i jak na prozaika przystało, kupić na pamiątkę prozaiczny magnes na lodówkę.
Czy warto jechać na drugi koniec Polski, żeby przez godzinę porozmawiać z czytelnikami? Według mnie warto. Warto jechać, żeby nakarmić się niecodziennymi widokami, dźwiękami i zapachami. Warto jechać, żeby poczuć się pisarzem.
Autorki i autorzy książek dla dzieci i młodzieży mają lepiej, bo jednego dnia mogą mieć kilka spotkań z czytelnikami i czytelniczkami. Zwykle organizuje się je od rana do wczesnego popołudnia, w czasie nauki szkolnej, żeby biblioteki mogły zaprosić klasy z zaprzyjaźnionych szkół. W takiej sytuacji nikt – ani zapraszający, ani goszczeni twórcy – nie musi się martwić o frekwencję. Spotkania dla dorosłych czytelników to zupełnie inna sprawa. Zazwyczaj są organizowane wieczorem, kiedy większość ludzi jest po pracy i może wziąć udział w wydarzeniu kulturalnym. Może, ale nie musi.
Zdecydowanie bardziej przejmowałem się tym jako organizator. Sprawdzałem prognozę pogody i program telewizyjny, żeby ustalić optymalny termin, a w razie niepowodzenia móc usprawiedliwić niską frekwencję zaproszonemu gościowi i samemu sobie deszczem, meczem piłkarskim czy inną imprezą, która odbywała się w tym samym czasie. Jako autor przejmuję się tym mniej, bo już wiem, że bywa różnie, i nadal nie mam pojęcia, od czego zależy to, ile osób na spotkanie autorskie przyjdzie.
Mimo że w Trójmieście spotkania autorskie organizowane są wieczorem, kiedy jestem po pracy, więc mógłbym na większość pójść, na większość nie chodzę. Dlatego nie powinienem mieć pretensji o to, że ktoś nie przyszedł na spotkanie ze mną. Zdarzyło mi się już takie, na którym była wyłącznie moja rodzina, na inne przyszła tylko dziewczyna prowadzącego, a na jednym nie było nikogo. Wprawdzie przed rozpoczęciem na widowni siedziały dwie osoby, ale kiedy pojawiliśmy się z prowadzącym na sali, publiczność wstała i wyszła. Pobiegła za nią kierowniczka biblioteki i próbowała namówić do powrotu, usłyszała jednak, że te osoby uczestniczyły już kiedyś w spotkaniu autorskim, na którym oprócz nich nie było nikogo innego, i źle to wspominają. Ja tamto spotkanie wspominam dobrze, bo mimo wszystko się odbyło.
Dlaczego miałoby się nie odbyć, skoro wszystko było przygotowane, a co najważniejsze – przygotowana była osoba prowadząca? O ile organizatorzy mogli sobie zarzucać, że nie zapewnili spotkaniu odpowiedniej promocji, a i ja również mogłem czuć się winny, bo to moje nazwisko i twarz znalazły się na plakatach, o tyle prowadzący dostał zlecenie, solidnie się przygotował, więc niesprawiedliwie byłoby odmówić mu możliwości wykonania pracy. I zapewniam, że poprowadził rozmowę znakomicie.
Znakomity prowadzący lub prowadząca to najlepsze, co może się na spotkaniu autorskim przydarzyć. I akurat tego twórczynie i twórcy książek dla niepełnoletnich mogą piszącym dla dorosłych pozazdrościć. Roksana Jędrzejewska-Wróbel na promocji swojej książki 12 dni. Patchwork rodzinny (na której byłem, bo od czasu do czasu jednak wychodzę z domu) powiedziała, że pierwszy raz ktoś na spotkaniu autorskim zadaje jej pytania. Chociaż napisała wiele książek dla dzieci i młodzieży i od wielu lat jeździ na spotkania z młodymi czytelnikami po całej Polsce, to na osobę prowadzącą zasłużyła dopiero, kiedy napisała książkę dla dorosłych. Do tej pory wszystko musiała robić sama.
Spotkania dla dzieci i młodzieży to z reguły zaplanowane i wielokrotnie przećwiczone wystąpienia artystyczne, czasami wręcz spektakle jednego aktora. Żeby zainteresować młodych czytelników sobą, swoimi książkami czy nawet samym czytaniem, trzeba się namęczyć. Każdy autor ma na to swój własny sposób. Na spotkaniach, na których byłem, niektórzy twórcy się przebierali. Andrzej Perepeczko wkładał marynarski mundur, a Ewa Chotomska kolorową spódnicę i kapelusz, wcielając się w postać Ciotki Klotki z „Tik-Taka” (jeśli ktoś nie zna tego programu telewizyjnego, to niech zapyta kogoś starszego, niekoniecznie mądrzejszego). Pamiętam, że Paweł Beręsewicz woził ze sobą filiżanki, żeby rozmawiać z czytelnikami i czytelniczkami przy wyobrażonej herbatce. Natomiast wspomniana wcześniej Roksana Jędrzejewska-Wróbel nie występuje na spotkaniach z dziećmi całkiem sama, bo zwykle ma ze sobą Florkę, czyli bohaterkę swoich książek, w postaci maskotki. Ilustratorzy rysują, autorki książek o muzyce grają na instrumentach lub śpiewają razem z publicznością, większość czyta fragmenty swoich utworów i wszyscy muszą być doskonale przygotowani.
Ja nie muszę, bo spotkania dla dorosłych czytelników zwykle ktoś prowadzi. Nawet jeśli prowadząca lub prowadzący kontaktuje się ze mną wcześniej i proponuje, że przyśle mi pytania, odmawiam. Nie chcę ich znać, bo wówczas nie byłbym ich ciekawy, a ciekawość z obu stron jest według mnie niezbędna, żeby rozmowa była interesująca. Jest to teoria naciągana, ale bardzo wygodna. Zakładam, że na każdym spotkaniu autorskim ze mną rozmowa będzie dotyczyła moich książek, a ich czytać nie lubię. Wystarczy, że je napisałem, niech czytają inni.
Niech czytają je osoby prowadzące spotkania autorskie, bo oprócz tego, że są czymś (a raczej zdecydowanie kimś) najlepszym, co może się autorowi przytrafić, to mogą również stać się powracającym w snach koszmarem, jeśli przed spotkaniem nie przeczytały książki. Nie napiszę tutaj, że i mnie się to jako autorowi przydarzyło, ale mam uzasadnione podejrzenia. Nie mogę być tego pewien, bo nie spytałem, bo nie wypada. Wiem, bo kiedyś spytałem.
Nie byłem wtedy pisarzem, tylko bibliotekarzem, zajmującym się organizacją spotkań. Pojechałem do jednej z filii z nagłośnieniem, aparatem fotograficznym i umowami do podpisu, a kiedy wszystko zostało już przygotowane, siedziałem z osobą prowadzącą na zapleczu, czekając na autorkę. Była herbata i ciastka, ale jakoś nie było o czym rozmawiać. I wtedy zapytałem: „Czy przeczytała pani książkę?”. Kiedy usłyszałem własne słowa, natychmiast zrozumiałem, że popełniłem błąd. Mogłem zapytać: „Czy książka się pani podobała?” lub „Jak się pani tę książkę czytało?”, ale nie miałem prawa wątpić w to, że prowadząca się przygotowała. I nie zdziwiło mnie, że zostałem zbesztany przez słusznie oburzoną rozmówczynię. Zdaję sobie sprawę, że mogła mnie znienawidzić, więc o ile pamięta moje nazwisko, to jeśli dostanie kiedyś propozycję poprowadzenia spotkania autorskiego ze mną, z pewnością odmówi. Chyba że postanowi się zemścić: zgodzi się, a potem z premedytacją nie przeczyta mojej książki. Tak, to byłaby zemsta najsmaczniejsza.
Teraz, kiedy wyznałem grzech, jakiego dopuściłem się wobec osób prowadzących spotkania autorskie, chciałbym zapewnić, że bardzo cenię sobie ludzi wykonujących tę pracę. Zdarzyło mi się robić to kilka razy i więcej nie chcę, bo nie jest to łatwe. Przygotowanie zajmuje dużo czasu, trzeba przeczytać książkę, a czasami kilka – i to krytycznie – wyszukując tematy do rozmowy i robiąc notatki. Podczas spotkania trzeba słuchać uważnie, pamiętać, co zostało już powiedziane, zachowywać się elastycznie i naprowadzać rozmówcę, nie zawsze błyskotliwego, na jak najciekawsze wątki. Jest to praca stresująca, bo obarczona odpowiedzialnością za to, czy spotkanie wyjdzie dobrze, czy też nie.
Jednocześnie (przynajmniej było tak w czasach, kiedy widywałem kwoty na umowach z piszącymi oraz prowadzącymi) osoba prowadząca spotkanie zarabia mniej. Można to oczywiście tłumaczyć tym, że to nazwisko pisarki/pisarza, poety/poetki przyciąga czytelniczki i czytelników, którzy chcą zobaczyć, posłuchać, zadać pytanie i wziąć autograf od autorki/autora ulubionych książek. Jednak ja sprawdzam, kto spotkanie poprowadzi, i ma to dla mnie znaczenie przy podejmowaniu decyzji, czy się na nie wybiorę.
I nie, nie chodzi mi tylko o najbardziej znanych w literackiej bańce krytyków i krytyczki z Warszawy i Krakowa, którzy prowadzą obecnie cykle spotkań na Długiej 35. Nie ma w tym niczego złego, bo w „mieście literatury” literatura powinna być obecna niezależnie od jej pochodzenia. W Trójmieście również mamy osoby prowadzące, które dają organizatorom i autorom pewność, że na spotkanie przyjdzie sporo ludzi, a to się liczy. Statystyki liczą się w branży kulturalnej przynajmniej tak samo jak pieniądze.
Dlatego w czasach, kiedy o godziwe pieniądze upominają się pisarki i pisarze, tłumacze i tłumaczki, wydawczynie i wydawcy, dorzucam na koniec tego felietonu jeszcze jeden kij do literackiego mrowiska i apeluję o równie godziwe wynagradzanie osób prowadzących spotkania autorskie. Ale tylko tych, które zawsze czytają książki autorek i autorów, z którymi prowadzą rozmowy. A tych, którzy tego nie robią, niech tego lata pogryzą jadowicie czerwone mrówki. Zwłaszcza od dupy strony.