„Faktycznie, trzeba coś z tym zrobić, zanim sprawy przybiorą zły obrót” – pomyślał inspektor Pawełke, dopijając czarną kawę w lobby hotelu Heweliusz. Z miejsca, które wybrał na punkt obserwacyjny, wyraźnie było widać regularne przypływy i odpływy gości: sprężysty krok kobiet i mężczyzn na służbowych delegacjach oraz wolniejszy, zrelaksowany stęp turystów i turystek w różnym wieku. Miękka wykładzina tłumiła rytmiczny stuk, ale wprawne oko inspektora dostrzegało kumulowanie się w hotelowym holu energii, od której strzelisty trzon Heweliusza nagrzewał się i promieniował na całą okolicę niczym szacht ogromnego pieca.
Wcześniej Pawełke dokonał już odpowiednich pomiarów wokół hotelu oraz drugiego obiektu, o którym wspomniano w zgłoszeniu przesłanym do inspektoratu – sterczącego niemal naprzeciwko biurowca zwanego Proremem. Inspektor, zarówno z racji wykształcenia kierunkowego, jak i wielu odbytych szkoleń, znał bez mała kilkadziesiąt czasowników pozwalających opisać stateczną interakcję architektury z otoczeniem, lecz w tym wypadku nie zastanawiał się długo nad treścią notatki sporządzanej na użytek służbowego raportu: Prorem po prostu sterczał. Widok jego ponurej, liszajowatej fasady, odsłaniającej tu i ówdzie gołe pustaki ścian, robił szczególnie ponure wrażenie z perspektywy ulicy Heweliusza. Pawełke czekał już tylko na zapadnięcie zmroku, żeby ostatecznie potwierdzić zasadność zgłoszenia.
Na razie wszystko wskazywało na to, że nie obędzie się bez kolejnej interwencji inspektoratu. To było do przewidzenia: na terenie Nowego Starego Miasta nie wystarczy raz na zawsze wyliczyć i rozpisać językiem geometrii wymiarów i kształtów nowych, moszczących się na zgliszczach budynków w taki sposób, żeby nie rozpychały się łokciami, stojąc w jednym szeregu z niedobitkami starej zabudowy. Nie wystarczy też spoić tego architektonicznego kolażu za pomocą odpowiednich detali, zrównać gzymsów czy pokryć nowych elewacji sproszkowaną cegłą rozbiórkową, żeby nowo powstała tkanka miejska nie budziła oporu codziennych użytkowników. Otóż nie – myślał inspektor z przekąsem – potem trzeba jeszcze monitorować na bieżąco poziomy wewnętrznych napięć, kontrolować przepływ energii, wektory emanacji, panować nad erozją zastosowań. Właśnie tym zajmował się inspektorat, którego Pawełke był dumnym funkcjonariuszem.
Kiedy niebo ostatecznie pociemniało, a nadzór nad ulicami przejęły cyklopie oczy miejskich latarni, inspektor wyszedł z hotelu, skręcił w prawo i przeszedł na drugą stronę ulicy Łagiewniki, którą następnie ruszył w lewo, postanowił bowiem przyjrzeć się sytuacji z możliwie najszerszej perspektywy. Kiedy dotarł na wysokość zaułka Świętego Bartłomieja i spojrzał na wąski przesmyk, nie miał już wątpliwości, że przeczucie sprzed chwili nie myliło go ani trochę: rozświetlona, jasna fasada hotelu i pociemniała ponuro wieża biurowca górowały z dwóch stron nad skromnymi kamienicami zaułka niczym ubrany w drogie ciuchy łobuz z dobrego domu i uliczny opryszek, którzy do spółki sieją postrach w okolicy.
Inspektorzy co do zasady nie interweniowali w przypadku drobnych, chwilowych tarć czy konfliktów, szczególne tych oficjalnie usankcjonowanych ze względu na potrzeby urbanistyczne lub wartość turystyczną czy też, co zdarzało się bodaj najczęściej, na tak zwaną niską szkodliwość zgrzytu. Jednak teraz Pawełke aż zadrżał – na widok dwóch skromnych budynków mieszkalnych kulących się z przestrachem w ciemnym kącie, gdzie za jedyne źródło światła służyły tlące się naprzeciwko kościelne witraże. Lepiej nie myśleć, co się tam dzieje, kiedy nikt nie patrzy. Inspektor ruszył szybkim krokiem, przecinając ulicę – służbowa legitymacja upoważniała go do tego w każdych okolicznościach – żeby z bliska wykonać jeszcze kilka roboczych rysunków z komentarzami. To wszystko, co mógł teraz zrobić. Resztą zajmie się inspektorat.
Po nakreśleniu sytuacji w notesie nadstawił ucha, próbując wychwycić wplecione w osnowę miejskiego szumu wątki chóralnego śpiewu dochodzące z kościoła Świętego Bartłomieja, po czym dwa razy kliknął długopisem Zenith, co nieodwołalnie oznaczało dla niego koniec dnia pracy. Wreszcie zadał sobie to samo pytanie co zwykle: z którego przystanku SKM ruszyć do domu. Niepisany kodeks inspektorów nakazywał pomijać najbliższy punkt komunikacyjny i zawsze wybierać coś dalej, zatem Dworzec Główny odpadał. Po chwili wahania ruszył Łagiewnikami w kierunku stacji Gdańsk-Stocznia, która z jakiegoś powodu domagała się dziś jego uwagi. Wsunąwszy ręce w kieszenie popielatego prochowca, zaczął obmyślać kolejne zdania raportu, który miał trafić następnego dnia na biurko jego zwierzchnika w inspektoracie Nowego Starego Miasta. Pawełke nie miał wątpliwości: sprawa będzie procedowana.