Wierny wychodzi z domu i nigdy nie wraca

Sławomir Płatek, 1988 (archiwum prywatne)
Sławomir Płatek, 1988 (archiwum prywatne)

Fragment obszernego wywiadu ze Sławomirem Płatkiem, poetą i animatorem kultury, autorem ośmiu książek poetyckich, z których najnowsza to opublikowany nakładem Fundacji Kultury „Afront” tom Obszar niejasny (Bukowno 2024).

Jacek Szafranowicz: Powiedziałeś kiedyś, że nie mogłeś czytać, to było ci zabronione. Wyjaśnisz, co się pod tym kryje?

Sławomir Płatek: Wyjaśnię. Ideałem w domu, w którym się wychowywałem – i w podobnych domach – było ograniczenie lektur wyłącznie do pism o tematyce religijnej i samej Biblii. Nie miało znaczenia, czy w jakiejś książce napisano coś złego czy nie, coś innego niż w Biblii. Chodziło o to, że to nie jest Biblia, że nie powinienem na przykład czytać Tetmajera, bo w tym czasie mógłbym czytać Księgę Psalmów.

JS: A jak wobec tego radziłeś sobie w szkole?

SP: Religia mojej matki stawiała sprawę w ten sposób, że jeżeli coś jest obowiązkowe, jeżeli państwo czegoś wymaga, to należy – poza nielicznymi wyjątkami – stulić uszy i się temu podporządkować. Ale właśnie – w minimalnym możliwym wymiarze. Musiałem zdać, co było do zdania, i nikt nie oczekiwał ode mnie więcej. Kiedy brałem udział w olimpiadach geograficznych (jednego razu miałem drugie miejsce w Gdańsku i siódme w województwie), to już niemal półlegalnie, bo według mojej matki byłoby lepiej, gdybym ślęczał nad „Strażnicą” i wkuwał jakieś prawdy religijne. Ukończyłem podstawówkę tylko dlatego, że taki był państwowy wymóg. Chyba nadal jest. (śmiech)

JS: A co by było, gdyby on wówczas nie istniał?

SP: W społeczności mojej matki prawdopodobnie zachęcano by, żeby rodzice uczyli swoje dzieci czytać i pisać w domu, a następnie wysyłali je do pracy do korporacji świadków Jehowy.

JS: Świadków Jehowy?

SP: Tak. Nie jest to coś, o czym lubię mówić, i mało kto o tym wie. Czasami pisałem o tym w wierszach, ale skrycie. Przed chwilą wspomniałem o „Strażnicy”. W jednym z wierszy opisałem, jak wynoszę z mieszkania po matce sto kilogramów tego czasopisma. Takie dawanie tropów. Ale dla ludzi, którym nazwa „Strażnica” nic nie mówi, ta warstwa utworu będzie niedostępna: nie wyczytają, że moja matka mocno siedziała w sekcie. A ja razem z nią.

JS: Od kiedy?

SP: Od siódmego roku życia.

JS: Ówczesne prawo cię uratowało, przynajmniej na etapie podstawówki. (śmiech)

SP: „Uratowało” to za duże słowo, ale… rozumiem, co chcesz powiedzieć. Zatem tak, poniekąd tak. Zresztą po szkole podstawowej należało jeszcze zdobyć jakiś zawód – tak mówiła nauka tej religii. Ale mi strzeliło do głowy, żeby pójść do technikum. I się dostałem. Jednak pod presją tych, którzy byli nauczycielami w zborze, przeniosłem się do zawodówki. Po trzech latach zostałem wykwalifikowanym hydraulikiem. Chęć kontynuowania nauki w liceum czy technikum była mocno podejrzana, a pomysł, żeby pójść na studia – wręcz potępiany.

JS: Bo tam, zdarza się, zachęcają do samodzielnego myślenia?

SP: Tak, a oprócz tego istnieje coś takiego jak życie studenckie: imprezy, alkohol, papierosy. Ale najmocniej ciążyło im to, że uczą tam filozofii i psychologii, czyli czegoś, co daleko wykracza poza podstawowe umiejętności czytania, pisania, nie mówiąc już o umiejętności przykręcenia jednej rury do drugiej. (śmiech) Z punktu widzenia tamtej społeczności zbieranie wiedzy – wiedzy negatywnej, która mogła spowodować moje zejście ze ścieżki wytyczonej przez religię – było po prostu potencjalnym zagrożeniem. Ucząc się, zagrażałem nie tylko samemu sobie, ale też im, bo mógłbym pobłądzić albo – i to byłoby już najgorsze – zorientować się, że w tej religii generalnie coś nie gra.

JS: Twoja matka była tak zażarta religijnie czy też ktoś nią manipulował?

SP: Była, ale to zostało wzmocnione przez silne sterowanie. Myślę, że bardzo ważna rzecz, o której trzeba powiedzieć, to to, że tam się po prostu przechodzi pranie mózgu. Gdyby nawet pojawiła się we mnie wściekłość, tak jak mogłaby się pojawić w każdym normalnym człowieku, któremu zabraniają robić to, co lubi, nic by to nie zmieniło – właśnie dlatego, że byłem już po grubym praniu mózgu.

JS: A jak pranie mózgu przekłada się na życie?

SP: Na przykład tak, że dostaję się z najlepszymi ocenami na egzaminie wstępnym do technikum, które po miesiącu porzucam, i kieruję się do zawodówki, ponieważ po zawodówce będę mógł o dwa lata szybciej zająć się całkowicie i na wyłączność nawracaniem innych ludzi. I ja to robię dobrowolnie. Ktoś, kto nie doświadczył prania mózgu, nie zrobiłby czegoś takiego. I to jest różnica między człowiekiem, który przeszedł przez sektę, a kimś, kto zwyczajnie trafił na niesprzyjające okoliczności rodzinne.

JS: Robiłeś to powodowany lękiem, że cię odrzucą, czy bardziej dlatego, że myślałeś: „Może oni wiedzą lepiej ode mnie”?

SP: Oba pytania są sformułowane zdroworozsądkowo, a pranie mózgu jest poza zdrowym rozsądkiem. Pranie mózgu polega na programowaniu. Opiera się na tym, że człowiek podejmuje decyzje w sprzeczności z sobą samym. W normalnych warunkach przeżywa się rozdarcie pomiędzy tym, czego się chce, a tym, co się musi, a w tym wypadku człowiek stale znajduje się w impasie i przez to cierpi… Z jednej strony fascynowałem się Depeche Mode, a z drugiej – tygodniami zadręczałem się, że przesłuchałem którąś płytę. Tak działa programowanie.

JS: Ale to programowanie odbywało się w twoim domu, z matką i ojcem? Czy może regularnie bywałeś w miejscach, w których inni ludzie wjeżdżali ci na łeb?

SP: Ojciec siedział już w więzieniu. Kiedy miałem sześć lat, posadzili go za znęcanie się nad rodziną oraz szereg innych przestępstw. Bił matkę, bił do nieprzytomności. Jak interweniowali sąsiedzi, bił sąsiadów, jak przyjeżdżała milicja – bił milicjantów… Był regularnym alkoholikiem. Pamiętam maratony, kiedy całymi dniami leżał zaszczany i obsrany w przedpokoju. Często nie można było przejść do łazienki, a jak się budził, od razu brał się za lanie matki. Biegał z siekierą. Obserwowałem to wszystko schowany pod stołem.

JS: Dostawało ci się odłamkami?

SP: Dostawałem, ale od matki. I nie odłamkami, tylko… artylerią, tak bym to nazwał. Mściła się na mnie za ojca. Moja matka to jest długi, osobny temat, ale dla kontekstu: była bardzo piękną kobietą, lubiła się pieprzyć z tymi wszystkimi, którzy za nią latali, a latali za nią wszyscy. I kiedy okazało się, że w wieku czterdziestu lat zaszła w ciążę – a była przekonana, że jest bezpłodna – i aborcja się nie powiodła, i pojawiłem się ja, to było to wydarzenie, które bardzo się jej nie spodobało.

JS: Popsułeś jej zabawę.

SP: Bezpowrotnie. Z biegiem czasu stawałem się też coraz podobniejszy z wyglądu do ojca, więc ona potrafiła wziąć pas i lać mnie ze wszystkich sił, gdzie popadnie, póki nie zmęczyła się do tego stopnia, że musiała usiąść. Więc wsiąkłem w sektę, bo tam mogłem dostać coś innego.

JS: Tam cię nie bito.

SP: Tak.

JS: Zastanawiam się, kiedy zdałeś sobie sprawę z tego, że – przez sam fakt bycia w tej sekcie – jesteś poniekąd z innego świata.

SP: Z pierwszego okresu dzieciństwa wyszedłem bardzo ciężko uszkodzony, a przez to podatny na przeróżne rzeczy. Już wtedy, mając sześć–siedem lat, byłem dziwny, źle sformatowany. Widziałem, że innym dzieciakom wolno więcej, mają większą swobodę, nie czułem, że przynależę. Ale kiedy matka zaczęła mnie ciągać na zebrania zboru, to coś się zmieniło, bo o ile w szkole uchodziłem za dziwaka, o tyle tam zachwycali się, że mam dobrą pamięć, że umiem się wysławiać…

JS: Był z ciebie potencjalnie dobry materiał…

SP: Jestem jedynakiem. Życie z matką i doświadczanie jej miłości to były rzeczy ze sobą sprzeczne. Natomiast od pewnego momentu przebywania w tym środowisku poczułem, że dostaję jakąś dawkę miłości. Cierpiałem straszny głód uczucia i uwagi, a tu ktoś się mną interesuje. W dodatku religia świadków Jehowy była w Polsce objęta zakazem prawnym, co spychało ją do podziemia, dosłownie. Nie istniał żaden kościół, ludzie konspirowali po prywatnych mieszkaniach. Ten zestaw miał w sobie posmak sensacyjności, co mi, wtedy już dzieciakowi dziesięcioletniemu, dawało pewną frajdę. Na przykład: między dziesiątym a trzynastym rokiem życia byłem trzy razy zgarniany przez milicję. Przesłuchiwano mnie na komisariacie, siedziałem w tak zwanej lodówie.

JS: Za co?

SP: Za posiadanie i rozpowszechnianie nielegalnych czasopism świadków Jehowy. Złapali mnie na gorącym uczynku. (śmiech) Ale wspominam o tym, żeby pokazać ci, że już wtedy byłem naprawdę urobiony, znaczy – święcie przekonany, że spełniam wolę Boga i jestem prześladowany przez złych ludzi, a konsekwencje tej konspiracji: uciekanie przed milicją, aresztowania, to wszystko miało dla mnie taki gówniarski posmak przygody. Jak gdybym był w filmie.

JS: Brzmi jak skuteczna manipulacja.

SP: Taki mieli na mnie sposób. Wtedy, w okresie dorastania, gdy jako młody chłopak najbardziej potrzebujesz autorytetów, wzorców, wskazówek, jakiegoś życiowego kompasu, ja byłem izolowany od reszty świata, zgodnie z doktryną świadków Jehowy – i dopóki działałem tak, jak chcieli, byłem w porządku.

JS: Jak ci się właściwie udało z tym zerwać? Zrobiłeś to raz a porządnie, jak cięciem brzytwą, czy odcinałeś się stopniowo?

SP: Odchodziłem stopniowo, etapami. Nie da się tego zrobić za jednym zamachem, bo to po prostu jest za trudne. Wyjście z takiej sytuacji zabiera lata. Ich świat jest czarno-biały: posłuszeństwo albo wykluczenie. W tej organizacji żyje się w dużym napięciu – dopiero gdy spojrzysz na nią z zewnątrz, orientujesz się, jaka to była nerwówka. Nie zazdroszczę ludziom, którzy z dnia na dzień – z jakiegoś powodu – zostali wykluczeni. Dla wielu z nich to jak zostać wyrzuconym z dziesiątego piętra. Mówię zupełnie serio.

JS: Widzisz dziś jakieś korzyści z tamtego życia?

SP: Widzę. Zanim zacząłem się zajmować kulturą: organizowaniem spotkań autorskich, warsztatów i festiwali literackich, realizowałem się w sekcie. Byłem świetnym prelegentem, znałem bardzo dobrze Biblię. Moje zaangażowanie w te sprawy wynikało z mojej natury – a to braciom starszym bardzo się podobało, sprawiło, że w pewnym momencie stałem się w społeczności kimś w rodzaju gwiazdy. Kiedy miałem wykład – to było wydarzenie. Zobaczyłem wówczas, że jestem zwierzęciem scenicznym, że lubię publiczność. Odkrycie literatury pozwoliło mi później rozwinąć te cechy w znacznie bardziej konstruktywny sposób. Współtworzenie z ludźmi wydarzeń literackich – bo każdy, zarówno organizator, jak i odbiorca, który bierze w nich udział, automatycznie staje się animatorem kultury – to już od paru dekad jedna z rzeczy, które dają mi najwięcej radości i satysfakcji.

JS: Jakie były pierwsze lektury, które zrobiły na tobie silne wrażenie? Wspomniałeś o Biblii. Jak ważny był dla ciebie ten utwór literacki?

SP: Cieszę się, że mówisz o Biblii jak o utworze literackim, bo uważam, że właśnie tak należy ją traktować. (śmiech) Dla mnie sama próba podejścia do literatury była z początku trudna, bo w ogóle nie miałem z nią kontaktu. Świat, w którym żyłem, był światem bardzo ciasnego języka, przy tym światem niemal aliterackim. Więc Biblia okazała się pewnego rodzaju furtką do wolności, zresztą na wielu poziomach. Wrócę na moment do życia. W Trójmieście znałem ludzi ze zborów. Może to nie były orły, ale trzymali jakiś poziom – można było z nimi rozmawiać. Gdy zerwałem kontakt z matką i przeprowadziłem się do Rumii, z początku – tak kazał instynkt – szukałem ludzi z organizacji.

JS: Jak w fabule, gdzie bohater wychodzi z więzienia i od razu szuka swoich. (śmiech)

SP: Spod celi, tak. (śmiech) Ale w Rumii trafiłem już na taki beton, że zacząłem się martwić. Nigdy nie doświadczyłem zderzenia z takim prymitywem – to był autentyczny wstrząs. Nawet o Biblii nie mogłem z nimi porozmawiać. Wyobraź sobie, świadkowie Jehowy lubią myśleć o sobie, że są świetnymi specjalistami od Biblii. Ja poznałem jednak sytuację od zaplecza i zobaczyłem, że większość z nich w ogóle nie zna się na Biblii, nawet jej nie przeczytali, mają jako tako opanowane jakieś fragmenty – które zresztą przedtem ktoś im wytłumaczył. Podczas gdy ja przeczytałem Biblię cztery razy, w czterech różnych przekładach…

JS: Serio? Cztery razy?

SP: Serio. Więc możesz sobie wyobrazić, jak bardzo brakowało mi drugiego człowieka do dyskusji na jej temat. Chciałem otworzyć, dajmy na to, Księgę Habakuka i porozmawiać o tym, na czym polegają jej wartości, jak jest skonstruowana i jak się ma do innych tekstów biblijnych. To była autentyczna potrzeba – jak jeść albo pić. I z tego wydarzyło się coś bardzo ważnego: widząc, że nie mogę zaspokoić tej potrzeby, poczułem chęć poznania ludzi spoza organizacji, przestałem szukać powierników w tych, którzy też odeszli. Większość z tych, którzy żegnają się z tą religią, pozostaje w stanie strasznego zżółknięcia. Wielu do końca życia pragnie się zemścić. Rozumiem, że zostali skrzywdzeni, domagają się sprawiedliwości, rekompensaty za stracone lata. Ja tego imperatywu nie mam, ja chcę żyć do przodu, a nie do tyłu. W dużym stopniu dzięki literaturze i ludziom, z którymi mogłem o niej rozmawiać.

Jacek Szafranowicz

Jacek Szafranowicz

Debiutował w 2005 roku blokiem wierszy na łamach Migotań. Potem publikował między innymi wAutografie,Kinie,Przekroju,Blizie orazCzasie Literatury”, a ostatnio na łamachZupełnie Innej Opowieściobszerny artykuł Człowiek za murem, poświęcony pisarzowi Wojciechowi Guni. Dla Noir sur Blanc przełożył dziennik Charlesa Bukowskiego Gdy kota nie ma, myszy harcują.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Festiwal poezji Fala Poprzeczna – edycja 2022 Festiwal poezji Fala Poprzeczna – edycja 2022 Festiwal poezji Fala Poprzeczna – edycja 2022
Festiwal poezji Fala Poprzeczna – edycja 2022

Festiwal poezji Fala Poprzeczna – edycja 2022

Sługa Sługa Sługa
Maja Demska

Sługa