Śledziowe historie

Ilustracja: Maciej Krawczyński

Opowiadanie wyróżnione w jesiennej edycji Stolika Literackiego w 2024 roku, organizowanego przez Trzy Wigry, kolektyw założony przez aktywistów literackich Natalię Soszyńską, Martę Pilarską i Fabiana Cieślika.

 

Jestem Roman Fląder. Pochodzę z rodziny rybackiej, która ciężką pracą zbudowała śledziowe imperium. Kuter – duma rodziny – od lat spoczywa na brzegu… Ale flota obejmuje też łódkę z jednym wiosłem, dmuchany ponton, wysłużoną kamizelkę ratunkową, którą przekazujemy sobie w spadku, oraz sieć rybacką od dekad łataną przez babcię. Naszym klejnotem rodowym jest spławik. I to nie byle jaki, bo wyposażony w czujnik wabiący ryby! A nie ukrywam, znam się na nich! Spojrzę i wiem, te do wędzenia, te do smażenia, a te do octu. Ale nie o mnie tu chodzi – opowiem wam historię o największej śledziowej wojnie w Trójmieście!

Zaczęło się niewinnie. Gdynia ogłosiła Festiwal Śledzia z taką pompą, jakby mieli celebrować otwarcie nowego nabrzeża. Kapitan Marian Łosoś, z czapką wielką jak jego ego i wąsem dumnie podkręconym jak fala Bałtyku, stanął na czele przedsięwzięcia.

– Śledź to nasze życie i duma! Od lat pielęgnujemy tę tradycję! – grzmiał do tłumu, a kiedy te słowa dotarły do Gdańska, wywołały wielkie oburzenie.

– Gdynianin nie będzie pluł nam w twarz! – oznajmili miejscy radni, bijąc w stół. – Śledź to kuchnia gdańska! Niech oni tam lepiej sobie jedzą sardynki z puszki! – dodawali, w pośpiechu organizując konkurencyjny festiwal, czyli Śledź Fest. Czasu było mało, ale duma i budżet z unijnych funduszy – ogromne.

Gdy nadszedł ten dzień, w Gdyni kapitan Łosoś przywitał ludzi zgromadzonych wokół długiego stołu, uginającego się pod beczkami i skrzyniami pełnymi ryb.

­– Bierzcie i jedzcie tego śledzia! Bez niego nasze miasto to port bez duszy! – wykrzykiwał, serwując wędzone, pieczone i smażone filety. Ich aromat mieszał się z zapachem morza, tworząc niepowtarzalny klimat, który dla mieszkańców był niczym luksusowe perfumy, a dla przyjezdnych – zapowiedzią prania ubrań.

Zapytacie: co działo się w tym czasie w Gdańsku? Otóż wydarzenie miało charakter „ot kłizin”, co w tłumaczeniu na ludzki brzmi: im mniej na talerzu, tym większy rachunek. Imprezę rozpoczęła profesor Elwira Sardela, ubrana w suknię tak błyszczącą, że rybacy mogliby na nią ustawiać kurs w czasie sztormu.

– Śledź w towarzystwie trufli i piany z szampana! – oznajmiła profesor Sardela, wskazując eleganckie stoły. A było co podziwiać! Na Długim Targu pojawiły się dania przypominające eksponaty z galerii sztuki nowoczesnej – absurdalnie drogie i tak małe, że można było je zgubić między widelcem a nożem.

– My nie jemy, my celebrujemy! – podkreślała Sardela, śmiejąc się w głos tak, że kilku jej towarzyszy zaczęło się rozglądać w poszukiwaniu walącej się kamienicy.

Informacje o przebiegu gdańskiego festiwalu szybko dotarły do kapitana Łososia, który zaczął węszyć podstęp.

– Nie pozwolimy, by zniszczyli nasze tradycje! – wykrzykiwał, a potem zawołał Kacpra, syna siostry po mężu Dorsz. Gdy młody przyszedł, Łosoś przedstawił mu plan: przebrany za beczkę śledzi miał przeniknąć do Gdańska, udając ekskluzywny produkt regionalny. Misja była jasna: dowiedzieć się, co knuje Sardela.

Ale to nie wszystko, bo Gdynia miała jeszcze jednego człowieka na terenie wroga – Zbyszka, który pracował w lokalnej restauracji na zmywaku, a po kryjomu z precyzją podbijał olejem śledzie w panierce, żeby były tłuste i niejadalne.

– Niech się dławią tym tłuszczem! – mawiał.

Wieści o knowaniach kapitana Łososia lotem błyskawicy dotarły do profesor Sardeli. Niektórzy twierdzą, że za sprawą tajnych służb, ale tak naprawdę to wygadał się Kazik, kelner z gdyńskiej restauracji i potajemny kochanek Sardeli. Ta od razu wysłała swojego asystenta Andrzeja, by udając turystę, pojawił się u wroga z asem w rękawie. A właściwie w torbie chłodniczej – z nieświeżymi rybami. Podrzucał je na straganach, dyskretnie mieszając z resztą towaru. Niczego nieświadomi sprzedawcy zaczęli obserwować gwałtowne reakcje klientów – od awantur po wymioty. Asystent o swoich sukcesach raportował przełożonej, która chichotała do telefonu.

I tak z dnia na dzień napięcie rosło, a żadne miasto nie chciało zakończyć imprezy, twierdząc, że jego festiwal będzie trwać, dopóki Bałtyk nie wyschnie. Wtedy pomyślałem: „Romek, ogarnij to! Zrób coś, bo te śledzie nas wykończą! Jesteś dziedzicem śledziowego imperium, kto jak nie ty może temu zaradzić?” I tak wpadłem na pomysł Festiwalu Pojednania w Sopocie. W wizji widziałem wspólny stół na molo, świece w muszlach, zespół grający szanty, a na koniec Gdańsk i Gdynia podają sobie ręce nad słojem moskalików! Sielanka! Ale rzeczywistość szybko sprowadziła mnie na ziemię…

– Sopot? Oni tam tylko plażę i kurort mają, co oni wiedzą o śledziach? – stwierdził Gdańsk, gdy tylko dotarła do niego moja propozycja.

– Sopot? Może najpierw niech spróbują zaparkować we własnym mieście, zanim będą organizować festiwale! – odparła Gdynia.

Nie poddałem się. Wysłałem oficjalne zaproszenia do obu miast, a one mimo jawnej niechęci i tak przyjechały ze swoimi popisowymi daniami. Nie oszukujmy się – jedno nie chciało popuścić drugiemu. Kolacja odbyła się w Grand Hotelu. Gdynia postawiła na tradycję – śledzie z cebulą, ziemniakami i solidną dawką soli. Gdańsk oczywiście przygotował coś, co wyglądało jak molekularna kompozycja na płatkach złota i kawioru.

Spotkanie, które miało być pokojowe, wymknęło się spod kontroli, gdy Łosoś po cichu zarządził wypuszczenie mew – wcześniej starannie szkolonych w Akademii Morskiej – a te z premedytacją zaatakowały potrawy konkurencji. Ptaki rzucały się na talerze, wyrywały kawałki śledzi, zjadały je i wypluwały, a jedna próbowała nawet ukraść truflę z zaplecza. Inna, niczym wyrafinowany krytyk kulinarny, postanowiła dodać potrawie akcent i załatwiła się na szampanową pianę.

– Zaraz się dowiedzą, z kim zadarli! – krzyczała profesor Sardela. Od początku przekonana, że gdyńska ekipa i tym razem nie zagra fair, przez ostatnie tygodnie współpracowała z zespołem biologów morskich z Uniwersytetu Gdańskiego. Specjaliści trenowali bałtyckie kraby do wykonania działań sabotażowych. Skorupiaki – karmione najlepszymi przysmakami i szkolone w kierunku „atakuj cel, omijaj sojusznika” – były gotowe do akcji.

Na rozkaz Sardeli z ukrytej na zapleczu skrzyni wypełzło kilkanaście krabich wojowników. Jeden z nich chwycił kleszczami kawałek śledzia i z ogromnym zamachem (jak na kraba przystało) zrzucił go ze stołu prosto pod nogi uczestników, którzy rozdeptali tuszkę. Inny z chirurgiczną precyzją przewrócił miskę z sałatką śledziową, co spotkało się z histeryczną reakcją starszej pani, autorki tego dania. Największy z krabów wdrapał się na piętrową paterę pełną wędzonych śledzików i potrząsał szczypcami, w których trzymał pukle włosów wyrwanych jakiemuś gdynianinowi. Najgorsze piekło rozpętało się jednak dopiero wtedy, gdy przez przypadek wlałem rozpuszczoną czekoladę do beczki ze śledziami.

– To ich robota! Tylko Gdańsk mógł wymyślić coś takiego jak śledzie w czekoladzie! Może jeszcze karp w polewie z bitą śmietaną? – oburzał się kapitan Łosoś, czerwony na twarzy.

– My? To wy! Pewnie znowu coś przesoliliście i chcieliście to zakryć czekoladą! Skandal! – odpierała Sardela, gestykulując wściekle.

„Romek, zrób coś! Zrób coś, do cholery!”, powtarzałem w duchu, wierząc, że jeszcze nie wszystko stracone. I wtedy przypomniałem sobie o beczce ze starymi, dobrymi, solonymi tuszkami śledzia, których nie zdążyłem przytargać na festiwal. „Dobra, Roman. Może konkurs? Kto zje więcej, ten wygra, co?”, pomyślałem i poleciałem do domu.

Gdy wróciłem z baryłką na plecach, wszyscy patrzyli na mnie, jakbym im wciskał do żarcia tilapię. Powiedziałem o konkursie. Kapitan Łosoś od razu chwycił widelec i oblizał wargi, patrząc z wściekłością na profesor Sardelę, która podwinęła rękawy i rozciągała palce, jakby zamierzała jeść rękoma. Zgłosiło się jeszcze kilku śmiałków, jednak nikt nie zwracał na nich uwagi.

Rywalizacja ruszyła. Łosoś z furią wgryzał się w ryby jak drapieżnik. Sardela, delikatnie trzymając tuszki, odginała paluszek i powoli nadgryzała mięso, niczym najwytworniejsze danie. Z każdym kolejnym śledziem oboje robili się zieloni na twarzy. Mimo to, ignorując dziwne uczucie w żołądku, nie przerywali – wciąż jedli, bekali, cofało im się, ale nadal wciskali w siebie kolejne kęsy, nie chcąc oddać zwycięstwa drugiemu. W miarę jak ich zaangażowanie słabło, na prowadzenie wysuwał się nieznany gość. Wchłaniał śledzie w ciszy, bez wahania, bez cienia zmęczenia – czego zazdrościła mu reszta uczestników. Jadł spokojnie, jakby miał do tego powołanie. I to on został zwycięzcą – Rolf Wurst, niemiecki turysta.

– Myślałem, że przyjechałem na Oktoberfest! – powiedział zaskoczony, gdy nazwano go Królem Śledzi. – To była tylko przystawka przed piciem, tak?! – dopytywał ze zdziwieniem. – Dajcie spokój, dajcie mi piwa!

Prestiż Gdyni i Gdańska legł w gruzach. Sardela i Łosoś leżeli na podłodze, próbując powstrzymać mdłości. Po wydarzeniach skazano ich na wielomiesięczny staż na kutrze, co transmitowano w programie „Rybacy na dnie”. Widzowie głosowali na wyzwania tygodnia. I tak: oboje musieli patroszyć gołymi rękami; grabić na czas wodorosty z plaży; walczyć z mewami o resztki jedzenia na plaży czy rozpoznawać złowione gatunki – kiedy jedno z nich odgadło, drugie dostawało w twarz odgadniętą makrelą, dorszem czy trocią.

Wiecie, co jest najśmieszniejsze w tej historii? Kilka dni po wydarzeniach Marta Morska, reporterka śledcza, ujawniła, że wszystkie śledzie uważane za nasze lokalne specjały pochodziły z… norweskiej fabryki! A co z trójmiejskimi rybami? Poszły na eksport do Warszawy w plastikowych wiaderkach, na których dumnie napisano „à la matjas”. Kulinarne dziedzictwo Trójmiasta trafiało do tanich opakowań. Jednak najbardziej bolało to, że produkt zyskiwał na popularności. Zwłaszcza po słowach Karola Węgorza, warszawskiego guru, który wyznaczał trendy kulinarne.

– No, muszę przyznać, te wiaderkowe śledzie to prawdziwa nowość! Istny hit! Prosto z Trójmiasta, ale… trzeba zaznaczyć… z odrobiną wykwintności warszawskiej kuchni! Bo my lubimy, jak jedzenie ma charakterek, a te ryby… Cóż, smakują tradycyjnie, ale nie są pozbawione nowoczesnego sznytu. Orgazm w ustach! Kto by pomyślał, że w wiaderku może się kryć takie arcydzieło!

***

7 grudnia 2023 roku w wydawnictwie Marpress został powołany projekt Trzy Wigry. To kolektyw skupiający troje aktywistów literackich z Gdańska: Natalię Soszyńską (założycielkę Gdańskiego Klubu Książki, copywriterkę, księgarkę), Martę Pilarską (blogerkę, księgarkę, wydawczynię, redaktorkę poezji) i Fabiana Cieślika (redaktora naczelnego wydawnictwa Marpress).

Stolik Literacki to pomysł kolektywu na wsparcie debiutantów na ich pisarskiej drodze.

Pierwsze spotkanie z cyklu zorganizowali 13 grudnia 2023 roku w ramach obchodów Dnia Księgarń Kameralnych w Gdańsku. Zapraszając młodych pisarzy i pisarki na indywidualne konsultacje dotyczące ich twórczości, omawiali przesłane wcześniej teksty (do 30 stron), przedstawiali typowy proces wydawniczy i specyfikę polskiego rynku wydawniczego. Po spotkaniu osoby uczestniczące w wydarzeniu otrzymywały informację, co należy w tekście poprawić, indywidualnie dobraną listę lektur, które mogą pomóc w doszlifowaniu tekstu wraz z ewentualnym wskazaniem wydawnictwa, do którego dany tekst pasuje profilowo.
Dzięki dofinansowaniu ze środków miasta Gdańska w programie Gdańsk Miasto Literatury 2024 spotkania były kontynuowane przez cały 2024 rok.

W marcu 2025 roku wydawnictwo Marpress dostało grant dla organizacji pozarządowych w ramach zadań wspierających literaturę. Oznacza to, że odbędzie się druga edycja Stolika Literackiego.

Szymon Kamiński

Szymon Kamiński

Dębiniak i gdańszczanin. Gdy ktoś pyta, dlaczego znowu leży i czyta, odpowiada, że jest literaturoznawcą i właśnie przeprowadza badania. Jako dziennikarz pisze – o jedzeniu, kulturze, sztuce i wszystkim, co się rusza, a ludzie nawet chcą to czytać. Wydał Zeszyt czasów żałoby, więc debiut ma za sobą, ale wciąż liczy na literacki przełom. Dlatego ciągle ćwiczy prozę, niezmiennie skupiając się na motywie przewodnim – śmierci, bo w końcu ktoś musi porządnie zająć się tym tematem. Lubi jeść, spać i oglądać horrory, a kiedy tego nie robi, zastanawia się, czy zmiany klimatyczne zrobiły już postęp i czy zwierzęta zaczęły być w końcu ludzkie. Eksperymentuje w kuchni, ale prawdziwą miłością darzy tabliczkę czekolady.

Maciej Krawczyński

Maciej Krawczyński

Roztrzepany grafik, ilustrator, audiowizualny składacz. Miłośnik teorii kina, mediów, polityki i gier. Lubi tarzać się w popkulturze jak i w pretensjonalnych akademickich wywodach. Tworzy muzykę, głównie szufladową, ale wciąż poszukuje jakiejś chętnej niszy.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Sarcelloza Sarcelloza Sarcelloza
Aleksandra Woźniak-Marchewka

Sarcelloza

Niech Gdańsk do nas mówi Niech Gdańsk do nas mówi Niech Gdańsk do nas mówi
Czesław Romanowski

Niech Gdańsk do nas mówi