Rozmowa z Dorotą Karaś i Markiem Sterlingowem, dziennikarzami, autorami biografii Anny Walentynowicz (Walentynowicz. Anna szuka raju, Znak, Kraków 2020) i Jerzego Ubrana (Urban. Biografia, Znak, Kraków 2023), którzy za tę ostatnią książkę otrzymali w 2024 roku Pomorską Nagrodę Literacką „Wiatr od morza” w kategorii literacka książka roku.
Czesław Romanowski: Doroto, napisałaś wydaną w 2016 roku biografię Zbyszka Cybulskiego. Czy wiedząc już, jak się pracuje w duecie z Markiem, wolałabyś pisać z nim tamtą biografię?
Dorota Karaś: Dzisiaj w ogóle sobie nie wyobrażam, że miałabym napisać jakąś większą rzecz sama – zbyt dobrze wiem, jakiego nakładu pracy to wymaga. Nie ma znaczenia, czy to jest biografia, czy jakaś duża książka non-fiction. Cybulskiego napisałam sama i do tej pory nie mam pojęcia, jak mi się to udało w tak krótkim czasie. Ale też praca nad kolejnymi książkami, już wspólna, rzeczywiście nie była prosta – i to nie dlatego, że pracowaliśmy we dwójkę, tylko dlatego, że przyjęliśmy zupełnie inną metodę pracy. No i tematy były trudniejsze, i nasi bohaterowie żyli dłużej. Zamiast bohatera, który zmarł w wieku czterdziestu lat, mieliśmy bohaterkę, która żyła ponad osiemdziesiąt lat, i kolejnego, który żył lat dziewięćdziesiąt kilka. Oboje byli znaczącymi postaciami dla historii Polski, musieliśmy więc przy okazji opisywania ich życia przybliżać też ówczesną sytuację w Polsce. Praca we dwójkę zaczęła nam się świetnie sprawdzać przy Walentynowicz i dlatego razem napisaliśmy Urbana.
Marek Sterlingow: Jeżeli mogę coś powiedzieć na ten temat – postrzegam wspólne pisanie jako drogę. Celem jest książka, ale proces jej powstawania to cała długa droga: rozmawiamy z ludźmi, jeździmy gdzieś, dyskutujemy, poznajemy historię albo ją odkrywamy, czy wręcz się jej domyślamy, jest po prostu fajne. Robienie tego samemu – samotne przechodzenie tej drogi – jest dużo nudniejsze niż we dwójkę, dużo ciekawiej jest pracować z kimś. Czy to polepsza efekt końcowy w postaci książki? Nie jestem pewien. Na pewno, wbrew pozorom, nie jesteśmy bardziej efektywni. Przeciwnie, moim zdaniem pracujemy wolniej, czego dowodem jest chociażby książka, którą Dorota napisała w kilka miesięcy sama, a każda następna to lata naszej wspólnej pracy – dzieje się tak dlatego, że po prostu długo pracujemy nad tematem, ale też dlatego, że fajnie jest nad czymś pracować. To zupełnie nieekonomiczne, nie opłaca się, nie przekłada na taki oto efekt, że wspólna praca daje produkt w postaci lepiej napisanej książki.
DK: Po prostu dużo ciekawiej pracuje się razem. Dodam jeszcze, że jednak wnosimy do pracy zupełnie inny kapitał. Ja mam swoją perspektywę, swoje doświadczenia, swój punkt patrzenia na różne rzeczy, a Marek ma swój. Przy Cybulskim byłam w zasadzie skazana na jedną perspektywę, choć znalazłam osobę – Mariolę Pryzwan – która od lat zajmowała się Cybulskim. I to ona była trochę moją przewodniczką po tym świecie, po ludziach, z nią konsultowałam różne rzeczy, rozmawiałam – ale ona mieszkała w Warszawie, miała swoje zajęcia, swoje książki i tak dalej. W wypadku naszego wspólnego pisania z Markiem oboje jesteśmy na miejscu, co wspomaga proces pisania, który jest przecież ciągły. Codziennie omawiamy to, co robimy, wszędzie jeździmy razem, w drodze do bohaterów rozmawiamy, z bohaterami rozmawiamy, wracając rozmawiamy, czyli cały ten proces jest również bardzo…
CzR: Kompleksowy?
DK: Tak, tak. Ale też komplementarny – w tym sensie, że oboje wnosimy do niego coś więcej.
CzR: Często się kłócicie?
MS: Prawie w ogóle. Zdarzają się sytuacje, jak w każdym zespole, że ktoś jest poddenerwowany, niezadowolony z powodu oczekiwań, ale zasadniczo mam wrażenie, że oboje lubimy zbierać materiał, zbierać wiedzę.
DK: To jest przygoda.
MS: Tak, to jest przygoda.
CzR: W sumie zbieranie materiałów to najlepsza część pracy, bo spisywanie tego wszystkiego to już jest masakra.
MS: Tak, tak, pisanie jest oczywiście mordęgą, zwłaszcza kiedy powstaje długi utwór i wiąże się z długą pracą. Jesteśmy dziennikarzami, a bycie dziennikarzem bywa o tyle łatwiejsze od pracy nad książką, że dziś wysiłek i dzisiaj nagroda: w postaci pieniędzy, satysfakcji, uznania innych ludzi. W pracy dziennikarskiej to wszystko dzieje się szybciej, nawet jeśli piszesz reportaż, nad którym pracujesz trzy tygodnie. Książka to ładowanie się w coś bardzo rozciągniętego w czasie.
DK: Efekt masz po trzech latach.
MS: Dlatego jeśli sobie nie znajdziesz tej dodatkowej funkcji pisania, czyli przyjemności w postaci zbierania materiałów i przeżywania przygód, poznawania ludzi, to się nie da pracować.
CzR: Chciałbym, żeby nasz wywiad był takim quasi-przewodnikiem dla ludzi, którzy chcieliby pisać reportaże albo nawet jakieś większe formy, a nie wiedzą, co ich czeka.
DK: Krew, pot i łzy.
CzR: Z własnego doświadczenia wiem, że praca reportera to trudna sprawa, ale co jest w niej najtrudniejsze waszym zdaniem? Mówicie o jasnych stronach: o nagrodzie, o rozmowach i tak dalej, ale przecież nie wszyscy ludzie chcą gadać. Czy jesteście takimi osobami, które wyrzucone drzwiami, wracają oknem?
DK: To też jest część przygody. I taka nieustępliwość bardzo się sprawdza przy pisaniu książek, kiedy okres powstawania tekstu jest o wiele dłuższy niż w wypadku materiału dziennikarskiego. Zwłaszcza przy Walentynowicz mieliśmy takich bohaterów, których namawialiśmy na rozmowy całymi miesiącami. Ale nie jest tak, że wyrzuceni drzwiami, wchodzimy oknem. Stosujemy trochę bardziej przemyślane, subtelniejsze metody, czyli podtrzymywanie kontaktu, prośby o spotkanie nie w temacie książki, ale wokół…
MS: Chodzi głównie o zdobycie zaufania. Bo dlaczego ludzie nie chcą mówić?
CzR: Bo was nie znają, bo nie wiedzą, jak potraktujecie to, co od nich usłyszeliście…
MS: Albo kojarzą nas z miejscem pracy – czy to jest nazwa gazety, czy tygodnika – i ono stanowi dla nich problem. Media w ogóle nie cieszą się teraz zaufaniem. Nie wiem, czy kiedykolwiek się cieszyły, ale za mojego życia to zaufanie na pewno bardzo zmalało. Zaufanie i prestiż wykonywania zawodu dziennikarza. Czas pozwala więc na spokojne, rozsądne komunikowanie tego, że mamy dobre chęci, niczego nie knujemy, chcemy po prostu porozmawiać, a jeżeli zejdziemy na kwestie trudne dla rozmówcy, to będziemy go traktować z uważnością i szacunkiem. Po jakimś czasie udaje się przekonać prawie wszystkich. Tak było na przykład z synem Anny Walentynowicz, który przecież jak usłyszał „Gazeta Wyborcza”, to się siedem razy przeżegnał i raz splunął przez lewe ramię, żeby zły urok odegnać. Ale po jakimś czasie, po kilku kontaktach z nami, otworzył się, chciał mówić – i bardzo dobrze, to była właściwa perspektywa, przecież pisaliśmy o jego matce. Nam rozmowa z nim była niezwykle potrzebna, żebyśmy zyskali pełny obraz.
CzR: Czy po wydaniu książki mieliście odzew z jego strony? Podobało mu się, nie podobało?
MS: Tak, mieliśmy z nim kontakt i bardzo mu się podobało.
DK: Wtedy pracował jeszcze na dźwigu w stoczni – i powiedział, że jak skończył czytać książkę, to miał łzy w oczach. I że czuł się tak, jakbyśmy chodzili za jego mamą.
MS: W każdym razie to też było intrygujące: siedząc tak wysoko, czytał o swojej matce suwnicowej i pewnie wiele myślał także o swoim życiu.
DK: Kiedy patrzę z perspektywy czasu na tych bohaterów, których bardzo długo namawialiśmy na rozmowę, to widzę, że z przekonania kogoś, kto początkowo był niechętny lub wręcz wrogo nastawiony, nie tylko jest największa satysfakcja, ale też wychodzą z tego najciekawsze rzeczy. W wypadku Urbana mieliśmy takiego oficera SB, który z nami rozmawiał tak długo, że rozmawia w zasadzie do dzisiaj. I okazał się naprawdę nieocenionym źródłem informacji.
MS: Gdy masz czas, gdy rzeczywiście nie masz złych intencji, to z reguły daje się ludzi przekonać.
CzR: Było tak, że odpuszczaliście? Nie chcą gadać – trudno.
DK: Tak, odpuściliśmy. W wypadku Urbana odpuściliśmy rozmowy z trzema osobami, które bardzo zdecydowanie nam odmówiły. To była Elżbieta Kępińska, żona Mieczysława Rakowskiego, Adam Michnik i Hanna Krall. Krall namawialiśmy jeszcze dosyć długo, ale kiedy zmarł jej mąż, uznaliśmy, że już nie wypada, że to nie jest dobry czas na rozmowy. W ogóle w pewnym momencie stwierdziliśmy, że gdyby odmówił nam Urban, źródło bardzo dla nas istotne, to wówczas byłby to kłopot, ale w przypadku wypowiedzi innych osób chodzi o uzyskanie w książce pewnej sumy, która pozwoli zbudować całościowy obraz.
MS: Brak jednej osoby niczego nie zmienia. Liczba ludzi i źródeł, do których sięgamy, jest tak duża, że to naprawdę wystarcza… Czasami brak jednego elementu nie przeszkadza w realizacji całości. Tak mi się wydaje. Aczkolwiek można by uzyskać lepsze rezultaty, gdyby dojść do wszystkiego.
DK: Bardzo długo namawialiśmy Mariana Turskiego, obawiając się, że ostatecznie zabraknie nam czasu, ale się udało – i Marian Turski z nami porozmawiał, i coś wniósł do książki. Drobinkę jakąś, ale wniósł. Czasami rozmówca nie tyle opowie ci interesującą anegdotę czy też przypomni sobie coś przełomowego, ile powie coś ważnego, opowiadając o swoim nastawieniu do postaci, na przykład do Urbana właśnie. Nas bardzo zdziwiło to, że on, Turski, Urbana niezwykle szanował jako dziennikarza i był wiernym czytelnikiem „Nie”.
CzR: Wybraliście bohaterów swoich książek czy narzuciło ich wydawnictwo?
DK: Wybraliśmy.
MS: I to my narzuciliśmy ich wydawnictwu.
DK: Przy wyborze bohatera czy tematu musisz być przekonany, że chcesz to robić, bo wiesz, że będziesz się tym zajmować przez długi czas. Jeżeli to jest coś, co cię w ogóle nie interesuje, coś jakby spoza twojego świata, to nie ma sensu nawet zaczynać. W moim wypadku pod pewnymi względami tak było z Cybulskim: on nie za bardzo należał do mojego świata. Ale z drugiej strony coś go łączyło z Gdańskiem, z kulturą studencką, którą się interesowałam, z Sopotem – i to było ciekawe, to było wyzwanie. Jeśli chodzi o Walentynowicz i Urbana, to myśmy bardzo długo przekonywali wydawnictwo, żeby najpierw napisać o niej, a potem o nim.
CzR: A dlaczego właśnie o nich?
MS: Tu nasza motywacja może się różnić. Gdy byłem dzieckiem, Walentynowicz mieszkała przy tej samej ulicy co ja – siłą rzeczy byłem świadkiem tego, jak w czasie strajku sierpniowego powstawała Solidarność. Miałem szesnaście lat i na moich oczach działa się historia. Pamiętam, że nawet zastanawiałem się nad tym, czy to, co się dzieje – te strajkujące tłumy – to jest historia, i wcale nie byłem tego pewien. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że tak – to była ta wielka historia. I Walentynowicz, zwyczajna kobieta z naszej ulicy, też w tej historii uczestniczyła. Dla mnie jako dziennikarza, czyli kogoś, kto jest swoistym kronikarzem, Solidarność i jej narodziny, Gdańsk i klimat tamtego czasu to była najważniejsza historia, której – przynajmniej częściowo – byłem świadkiem. Uznałem więc, że jeżeli to opiszę czy będę w opisaniu tego uczestniczył, to będę miał satysfakcję jako dziennikarz i spełnię się w byciu kronikarzem czegoś naprawdę istotnego. W dużej mierze jedna i druga książka są swego rodzaju kadrami fotograficznymi tamtych czasów, tamtego momentu w historii, uchwyconymi z tej, a nie innej perspektywy.
I po napisaniu Walentynowicz – jeśli mogę za jednym ciągiem wyjaśnić motywacje związane z Urbanem – zrozumiałem, że to jest tylko ta jedna perspektywa: perspektywa z Gdańska, perspektywa osób niezwiązanych z władzą, perspektywa ludzi, którzy byli zawsze zbuntowani albo czuli się niezbyt dobrze w tamtym czasie. Gdy w naszych rozważaniach zaczęła się pojawiać postać Urbana, to pomyślałem, że to zupełnie inny człowiek, inny punkt widzenia. Napisanie jego biografii to uchwycenie kadru ukazującego mniej więcej tę samą przestrzeń i ten sam okres, ale z zupełnie innej perspektywy. Początkowo nie wiedziałem, że będzie ona miała aż tak różnicujący wpływ na to kolejne zdjęcie – okazało się jednak, że inne oświetlenie, inne barwy, inne postacie i nawet, jakby to powiedzieć, przedstawiane racje układają się w coś nowego. Jako dziennikarz opisałem wydarzenia towarzyszące mi od szesnastego roku życia do teraz – jedno zdjęcie bez drugiego nie dawałoby mi tej szczególnej perspektywy na świat, w którym żyję. I to tyle.
DK: Walentynowicz to też historia Solidarności. Jestem gdańszczanką, która przybyła tu ze Szczecina, i historia Solidarności oraz stocznia jakoś zawsze bardzo, bardzo mnie wzruszały. Uważałam, że to jedyne polskie powstanie, które się udało, przynajmniej do pewnego momentu; długo sądziłam, że tam nie ma żadnych momentów pęknięć i rys. Ale to wszystko nie zdecydowałoby jednak o tym, że rozważałabym Walentynowicz jako bohaterkę własnej książki, bo wiedziałam, że to trudna postać. Zafascynowały mnie informacje, które wyciągnął z niebytu profesor Igor Hałagida z Uniwersytetu Gdańskiego – o ukraińskim pochodzeniu Walentynowicz. Nikt temu nie dowierzał, a niektórzy historycy, chociażby Sławomir Cenckiewicz, wręcz zaprzeczali, choć informacje Hałagidy zostały bardzo dobrze udokumentowane i opisane ze szczegółami. Pomyślałam, co to musi być za historia – przez całe życie ukrywać swoje pochodzenie i swoją rodzinę i nie wiedzieć, co się z nią dzieje przez pięćdziesiąt lat, i odnaleźć ją po tych pięćdziesięciu latach; być postacią publiczną i stworzyć sobie jakąś zupełnie inną historię rodziny, stworzyć zupełnie inny życiorys. To było dla mnie fascynujące. Stwierdziłam, że w tej postaci jest jakaś tajemnica, jakaś głębia – i to przeważyło.
A w wypadku Urbana, kiedy pojawił się między nami jako pomysł na temat książki, stwierdziłam, podobnie jak Marek, że to będzie uzupełnienie historii Walentynowicz. Mamy bohatera innej płci, innego pochodzenia, innej klasy, a w dodatku z obozu władzy i walczącego z Solidarnością. Poza tym bohatera, którego nazwisko znał prawie każdy w Polsce i który – mówiąc po dziennikarsku – po prostu grzeje. I żył, i chciał się z nami spotykać. No, to już więcej nie trzeba do szczęścia.
CzR: Ciekawi mnie, czy zdarzyło się w jakimś momencie, że pomyśleliście: źle wybraliśmy bohaterów, już nie chce nam się nad tym pracować, żyjemy od dwóch lat ich życiem i mamy dosyć, po prostu nie kończymy tej książki.
MS: To jest jak z hazardzistą, który siedzi przy stole i w puli są wszystkie pieniądze, jakie miał, a on jeszcze pożycza, żeby grać, żeby sprawdzić i może odzyskać pieniądze, a nawet wygrać więcej. Praca nad książką to w którymś momencie już tak duża inwestycja, że po prostu nie możesz zawrócić. Choć wiem, że wiele osób zawraca. Są ludzie, którzy pracują nad czymś całymi latami i nie kończą. I ja to rozumiem. Z drugiej strony – trochę szkoda.
DK: W ogóle nie było takiego momentu, kiedy byśmy stwierdzili, że to nie ma sensu i że nie chcemy już robić jednej czy drugiej książki. Byliśmy za bardzo zaangażowani, za bardzo wciągnięci. Poza tym dopóki nie usiądziesz do pisania i nie poczujesz tego bólu, że, kurczę, nie wiesz, jak masz to napisać, to przede wszystkim dostrzegasz historię, jej potencjał, masz mnóstwo informacji na temat bohatera książki i nikt na całym świecie nie wie o tej osobie więcej od ciebie. Ból się pojawia, kiedy musisz to wszystko ogarnąć i napisać.
CzR: Wspieraliście się nawzajem?
MS: Raz jedna osoba ma dość, raz druga. To oczywiste. Natomiast jeśli chodzi o organizację, to Dorota jest jej mistrzynią, co bardzo mi pomaga, bo ja jestem mistrzem dezorganizacji.
DK: Co, jak uważam, też ma swoje dobre strony, ale w pracy w pojedynkę się nie sprawdza, bo – jak można się łatwo domyśleć – bez organizacji niczego się nie skończy.
CzR: Czy zmieniliście – na początku pracy mając powszechną, niepogłębioną wiedzę o Walentynowicz i o Urbanie – postrzeganie tych postaci w miarę zbierania informacji? Czy coś zmieniło wasz do nich stosunek?
DK: Łatwiej na to pytanie odpowiedzieć, jeżeli chodzi o Urbana. Bo rzeczywiście, postrzegaliśmy go jako wcielenie zła, uosobienie tępego propagandysty, taki podnóżek Jaruzelskiego – jak to powiedział Łazarewicz w rozmowie z nami. Ale gdy poznaliśmy samego człowieka i jego historię, to się okazało, że w sumie mieliśmy do czynienia z najbardziej inteligentnym w moim życiu dziennikarskim bohaterem. I to takim, który niekoniecznie zawsze wykorzystywał swoją inteligencję do robienia złych rzeczy. Przeciwnie, przez większość życia był niezwykle zdolnym dziennikarzem, redaktorem i bardzo pozytywną postacią.
MS: Byłem zadziwiony, jak wielką rolę odegrał w historii Polski. Nawet nie jestem pewien, czy byliśmy w stanie to wystarczająco dobrze dostrzec i opisać. Wydaje mi się, że to był proces odpoznawania Urbana jako postaci dość nikczemnej do postaci niezwykle interesującej i niezrozumiałej w naszych kręgach. Mówiąc o naszych kręgach, mam na myśli kręgi gdańskie, solidarnościowe. Patrząc z tego miejsca – z perspektywy bohaterki naszej pierwszej książki – Urban był tym najgorszym ze wszystkich.
CzR: Tym złym.
DK: Zresztą na początku książka miała nosić tytuł „Zły”.
MS: Może miało to być trochę przekorne, ale tak był przez większość swojego życia postrzegany, nie było co do tego wątpliwości, zwłaszcza tu, w miejscu narodzin Solidarności. Co było bardzo krzywdzące w stosunku do niego.
DK: Jeżeli chodzi o Walentynowicz, to zaczęłam ją postrzegać jako postać tragiczną, osobę, która była wykorzystywana przez różne siły, różnych ludzi i różne systemy, najpierw przez ukraińskich panów, potem przez komunizm, w końcu też w jakimś stopniu przez Solidarność. Bo przecież niedługo po strajkach znalazła się na zupełnym poboczu związku. Potem przychodzi transformacja i legendarna suwnicowa wymienia pisma z ZUS-em, żeby naliczając jej emeryturę, zapłacili za lata, kiedy siedziała w więzieniu. Stała się biedną emerytką, która dobija się o pieniądze na lekarstwa. Więc jej obraz się pogłębił – długo widziałem postać jednowymiarową, a zaczęłam dostrzegać wielowymiarową.
CzR: Czy biograf powinien lubić swojego bohatera?
DK: Powinien podchodzić do niego bez uprzedzeń. Po prostu być ciekawy tej osoby.
MS: Ja zawsze mam jakieś emocje w stosunku do osób, o których piszę. Ale to jest bardziej złożone, dlatego że można kogoś lubić za jakiś okres i nie lubić za inny.
CzR: Urban jest tu świetnym przykładem…
DK: Można też lubić Urbana prywatnie, a nie lubić wizerunku, który budował.
MS: Jego światopoglądu można nie lubić. Można nie dzielić jego systemu wartości. Walentynowicz z kolei dużo łatwiej lubić w momencie, gdy była w opozycji do PRL-u, do partii i dawała im popalić, niż wtedy, gdy pod koniec życia działała, wywołując chaos i mając pretensje, czasami nieuzasadnione, wobec innych ludzi; gdy wierzyła we wszystkie spiskowe teorie świata. To zresztą dziś dość powszechne – teorie spiskowe wydają się dopiero rozpoczynać swoją wielką karierę. Więc oczywiście emocje trzeba mieć, ale przede wszystkim trzeba starać się być uczciwym w stosunku do swojego bohatera – uczciwym wedle własnego, takiego czy innego systemu. Ale podejrzewam, że im mniej reguł, tym lepiej. Może można i nie lubić? Może nielubienie też jest emocją, która kogoś pcha naprzód?
DK: Mieliśmy dwie różne sytuacje, bo Walentynowicz już nie żyła, a Urban żył i z nim rozmawialiśmy. Jeżeli przychodzisz do człowieka, chcesz opisać całe jego życie, to nie możesz przyjść i wytykać mu palcem, co zrobił źle. Trzeba przyjmować to, co mówi, i spróbować coś istotnego z niego wyciągnąć, a nie usiąść naprzeciwko i powiedzieć: a pan to pisał o księdzu Popiełuszce, że seanse nienawiści. No, to wiemy, dobrze, ale dlaczego pan to pisał?
MS: Staraliśmy się w jednej czy drugiej książce skupić na tym, co dana osoba zrobiła, myślała i mówiła w danym momencie, a nie na ocenianiu tego, ocenę i wnioski pozostawiając czytelnikom. Jednemu się może podobać, że ktoś jest ateistą, a dla drugiego taki nihilista to po prostu zakała świata. Jednemu może się nie podobać, że Anna Walentynowicz przemilczała ważne fakty swojej biografii, inny może uznać to za zrozumiałe postępowanie zaszczutej osoby, być może pokazujące, jakimi ludźmi ona nas, Polaków, widziała – czyli takimi, którzy będą źle traktować Ukrainkę. Z każdego elementu biografii można wyciągnąć jakieś wnioski. Tu muszę wspomnieć o teatralnych adaptacjach naszych książek. To rzeczywiście satysfakcjonujące, że na podstawie tego, co zrobiliśmy, powstało nowe odczytanie, nowy utwór. Gdybyśmy mówili – tu Walentynowicz była dobra, a tam zła, tu kłamała i to źle, że kłamała, i należy ją za to potępić, to wówczas nasza praca nie miałoby tego dalszego ciągu. Tak jak teraz, gdy powstała sztuka o Urbanie, z której nie byliśmy może za bardzo zadowoleni… Chociaż, słuchaj, to trudno ocenić – fajnie, że powstała. Teraz zaczęliśmy pracę nad scenariuszem do serialu.
CzR: O Urbanie właśnie?
MS: Tak, o Urbanie. Podoba nam się też to, że w jakimś większym zespole. Wydaje mi się, że to pozwoli na dalsze życie tego, co zrobiliśmy w tej sprawie.
CzR: Chciałem was spytać również o Akademię Reportażu, którą prowadzicie w Europejskim Centrum Solidarności. Jak można nauczyć reportażu czy pisania chociażby biografii? Jakimi metodami można to osiągnąć? Co przekazujecie ludziom uczestniczącym w waszych kursach?
MS: To jest nasz drugi sezon. W pierwszym rzeczywiście próbowaliśmy nauczyć – zaraz powiem, w jaki sposób – pisania reportaży czy czegokolwiek. Recepta polegała na tym, co powiedzieliśmy na pierwszej lekcji: żeby napisać reportaż, trzeba zacząć pisać i pisać. Nie można nie pisać i myśleć o tym; nie można myśleć, nie można sobie tego planować, trzeba napisać i skończyć. Na potrzeby tamtego sezonu stworzyliśmy redakcję gazety, a ludzie, którzy uczestniczyli w warsztatach, musieli napisać tekst. Nie wszystkim się to udało. Z zaplanowanych dwudziestu kilku powstało osiem. A potem wyszła „Gazeta Tymczasowa”. Chodziło o to, by pokazać, że to jest jakiś proces, który można przejść – wymyślić sobie temat, napisać tekst, opublikować go. Teraz chcemy pójść krok dalej i poszukać motywacji do trudniejszego zadania. Ale też mam wrażenie, że uczestniczy tej edycji będą dużo bardziej przygotowani do pracy, bo gros z nich już ma za sobą napisanie tekstu i publikację. Jednak, jak rozumiem, nikt nie przekroczył kolejnej bariery w postaci napisania i opublikowania długiego utworu, który wymaga tego, o czym już dzisiaj mówiliśmy – dużej inwestycji, umiejętności czerpania radości z procesu, dostrzegania nagrody w tym, co się aktualnie przeżywa: zbiera materiał, myśli o tym, co się napisze, organizuje sobie pracę do końca. My – i nasi goście – spróbujemy im to know-how przekazać i pokazać, że to jest możliwe, motywować. Chcemy też, żeby ta grupa ludzi umiała się trzymać razem, stanowić dla siebie wsparcie.
DK: U podstaw koncepcji pierwszego sezonu było stwierdzenie, że może warto stworzyć coś na kształt środowiska dziennikarskiego, jakie kiedyś istniały w redakcjach. Dzisiaj redakcje funkcjonują zupełnie inaczej, większość ludzi pracuje zdalnie i się ze sobą nie zna. Dziennikarze robią szybko dużo rzeczy, nie ma czasu na popracowanie nad dużym tematem, nie ma takiego życia redakcyjnego, jakie było kiedyś. No więc myśmy sobie taką redakcję stworzyli w tamtym sezonie. Spotykaliśmy się co drugi weekend, w soboty i niedziele, ale też po godzinach, w jakichś sytuacjach towarzyskich – wydaje mi się, że do pewnego stopnia nasz plan się powiódł, bo sporo osób z tamtej edycji przyszło na drugi rok. Nikogo nie nauczymy pisać od A do Z, ale jako starzy stażem dziennikarze możemy podpowiedzieć, jakie są metody, techniki, wytrychy, jak rozmawiać z bohaterami, jak docierać, skąd czerpać informacje, jak zaczynać tekst, jak go konstruować, czy można stworzyć dialog na podstawie, nie wiem, notatki w archiwum… To są bardzo konkretne, praktyczne umiejętności i możemy się nimi podzielić, ale za nikogo nie napiszemy ani reportażu, ani pierwszego rozdziału książki. I to, co uczestnicy warsztatów będą musieli sami zrobić, to znaleźć własną motywację do tej pracy, do pisania.
MS: Na pewno jesteśmy też w stanie – jako cała grupa właśnie – zastanowić się nad tematami, które wybrali. Czy one są dobre dla nich, dla celu, który sobie stawiają.
DK: Bardzo ważne było to, żebyśmy się spotykali i rozmawiali o tematach, które robimy. Bo dzisiaj w redakcjach nie ma czasu na to, żeby się odbić od swoich pomysłów. Sam wiesz, jak kiedyś było – siedziało się w redakcji cały dzień, chodziło się na papierosa, chodziło na piwo, chodziło do aneksu kuchennego. Dzisiaj, kiedy redakcje są zupełnie wyludnione, nie ma do tego okazji… Więc stworzymy takie środowisko, gdzie można po prostu siedzieć przez trzy godziny i rozmawiać, i usłyszeć, co sądzą inni. Tak się narodził jeden z najciekawszych tekstów podczas ubiegłorocznej akademii, który opublikował „Tygodnik Powszechny” – ktoś rzucił jakiś odprysk swojego tematu, który ktoś inny podłapał i wyszła z tego fantastyczna historia. Więc to jest takie trochę odwzorowanie starych redakcji.
CzR: Ale to jest jakaś iluzja. Potem taki człowiek zatrudni się już w jakiejś realnej redakcji i kurcze… Tam tak było fajnie, sobie gadaliśmy, gadaliśmy, byliśmy razem, a tutaj siedzę online i nawet nie wiem, kto czyta mój tekst.
DK: Ale my nie chcemy z nikogo zrobić dziennikarzy.
MS: Wiele z tych osób jest już dziennikarzami. Nawet w pierwszej edycji uczestniczyli ludzie, którzy pracowali po kilka lat jako dziennikarze i nie mieli już takich doświadczeń, które my jeszcze pamiętamy.
DK: Jest w ludziach jakaś tęsknota za pisaniem i za opowiadaniem historii, za spisywaniem tych historii. A to nie ma nic wspólnego ze współczesnym wytwarzaniem newsów na potrzeby mediów. I my chyba przygarnęliśmy do Akademii Reportażu takich romantyków dziennikarstwa czy romantyków reportażu.