Marek Lachowicz to gdyński autor komiksów, najbardziej znany z albumów o Człowieku Paroovce – Człowiek Paroovka vs. Grand Banda (2006), Dorysuj mu wąsy (2007) i Gorące głowy (2012) – oraz Gangu Wąsaczy (Ruchome paski, 2010), publikowanych przez Kulturę Gniewu.
Po dłuższej przerwie wydał ostatnio, również w Kulturze Gniewu, dwie części nowej opowieści zatytułowanej Ostateczna przygoda Czopka Piotrka. Powrócił w niej do postaci, która pojawiała się na dalszym planie jego wcześniejszych opowieści. Piotrek to czopek, który – po krótkim pełnieniu swojej leczniczej funkcji – nieco podniszczony trafił do kanałów ściekowych. Tamtędy postanowił dotrzeć do krainy zużytych medykamentów, a na swojej drodze spotkał plejadę osobliwych postaci, przeterminowanych leków. Niektóre z nich stały się jego towarzyszami podróży – jak Globulka Anulka. Zamykający trylogię zeszyt właśnie powstaje.
Poza komiksami gdyński autor zajmuje się też animacją. Jest reżyserem i storyboardzistą. O tym wszystkim – o czytaniu oraz tworzeniu komiksów dawniej i dziś, a także o pracy nad filmami animowanymi – rozmawialiśmy przy okazji gdańskiego festiwalu komiksu dziecięcego „Kajko i Kokosz zapraszają”, który odbył się 19–20 lipca 2024 roku w Bibliotece Manhattan.
Przemysław Zawrotny: Człowiek Paroovka to chyba komiks, od którego zaczęło się twoje rysowanie?
Marek Lachowicz: Można powiedzieć, że to wszystko zaczęło się jeszcze wcześniej, od przygód Pana W. Pan W. to komiks, którego fragmenty zostały później opublikowane w Gangu Wąsaczy. Dziś to prawdziwy rarytas, ale co ciekawe, można go wypożyczyć w Bibliotece Manhattan w Gdańsku. Wydał to Daniel Gizicki, bez ISBN-u, i sprzedawano to na Międzynarodowym Festiwalu Komiksu w Łodzi, dawno temu.
Historia tego komiksu zaczęła się, gdy byłem w liceum, podczas jednej z nudniejszych lekcji języka polskiego, na której omawialiśmy Potop. Wtedy dostałem głupawki i zacząłem rysować postać przypominającą fistaszkową wersję pana Wołodyjowskiego, która obcinała głowy wszystkim wokół. Puszczałem te rysunki po klasie i wszyscy się z tego śmialiśmy. Nasza klasa wydawała szkolną gazetkę i na ostatniej stronie zamieszczałem komiksy z Panem W., które podobno cieszyły się sporym zainteresowaniem. Jako trzecia klasa liceum przygotowaliśmy nawet koszulki z Panem W. dla maturzystów – też mam taką jedną.
Ten komiks z naszej gazetki trafił w ręce Tomka Leśniaka, który chodził do liceum w Warszawie. Tomek napisał do mnie list, do mojej szkoły w Gdyni. Pamiętam, jak mój wychowawca przyszedł do mnie i powiedział: „Marek, do ciebie jakiś list przyszedł. Ja nie wiem, o co chodzi”. Okazało się, że Tomek napisał: „Słuchaj, widziałem twój komiks w gazetce. Robię taki zin «Mięso» i byłoby super, gdybyś mógł coś do niego podesłać”. To była niesamowita wiadomość! Od dziecka rysowałem komiksy, pokazywałem je rodzinie, która oczywiście mówiła: „O, jak ładnie rysujesz, Mareczku”. Ale kiedy ktoś zupełnie obcy docenił moje prace, poczułem, że może to moje rysowanie rzeczywiście ma jakiś sens. I tak to dzięki Tomkowi siedzimy tu dzisiaj i rozmawiamy.
PZ: Stopniujemy napięcie – zaczęło się od lekcji języka polskiego, przeszliśmy na plan ogólnopolski, a doszliśmy do Leśniaka, czyli autora Jeża Jerzego. Dziś to członek panteonu polskich twórców komiksowych, wtedy licealista. To wszystko dzieje się jeszcze w XX wieku, w połowie lat dziewięćdziesiątych; to czas wielkiej smuty w komiksie – praktycznie nie powstawały albumy komiksowe polskich twórców, byli oni obecni głównie w antologiach. Brakowało też perspektyw, by zmienić tę sytuację. Byłeś wtedy aspirującym autorem. Jak to wpływało na twoje myślenie o własnej twórczości?
ML: Zawsze byłem wygłodniały komiksów. W tamtych czasach, w latach osiemdziesiątych, dostęp do komiksów takich jak Kajko i Kokosz, Kapitan Żbik, Kapitan Kloss czy historie Tadeusza Baranowskiego nie był tak łatwy, jak mogłoby się wydawać. Znałem te opowieści na pamięć, więc zacząłem rysować własne historie, żeby mieć coś nowego do czytania. Tworzyłem własne albumiki komiksowe, używając czystych zeszytów, do których dokładałem kartki z bloku technicznego, aby zrobić twarde okładki, a następnie wszystko zszywałem.
Pod koniec lat osiemdziesiątych na rynku pojawił się Thorgal. To było coś niesamowitego, zupełnie nowy świat! Niestety, w pewnym momencie seria przestała być wydawana w Polsce, kolejne albumy wychodziły tylko na Zachodzie. Było możliwe zdobycie nieoficjalnych wydań, ale to przypominało szukanie u dilera – brało się, co tylko było dostępne. Kupowało się też amerykańskie komiksy w kioskach, ale one w pierwszych latach były dość drogie. Najbardziej jednak interesowały mnie europejskie albumy. W periodyku „Komiks Fantastyka” pojawiały się takie serie jak Valerian czy Rork, a w innych miejscach mogłem zobaczyć rysunki Moebiusa. Była to jednak frustrująca sytuacja, jakby ktoś pokazał trailer do świetnego filmu i powiedział: „Nara, odkładamy film na półeczkę i nigdy go nie zobaczysz”.
Dlatego cieszyłem się każdą okazją do przeczytania czegokolwiek, co mi wpadło w ręce. Teraz komiksów jest tak wiele, że trzeba by być bogatym jak Sknerus McKwacz, żeby je wszystkie kupić, a i tak nie starczyłoby czasu na ich przeczytanie.
PZ: Pogadajmy o Czopku Piotrku, ale zacznijmy trochę od wiadomo czego strony. Przeczytałem ostatnio po raz kolejny twoje starsze komiksy, a potem doszedłem do najnowszych. Mam wrażenie, że one pod względem poetyki i tematyki wyraźnie odbijają swoje czasy. Grand Banda i Człowiek Paroovka to były dzieci lat dziewięćdziesiątych – nieobszerne historyjki, skrótowa narracja oparta na dowcipie z ławki szkolnej. Potem poszedłeś w paski w Gangu Wąsaczy, a zarazem coraz bardziej rozwijałeś ten wspólny świat wszystkich twoich bohaterów. Natomiast twój najnowszy komiks jest w pewien sposób wyważony, to historia skrupulatnie odpowiedziana. W Grand Bandzie miałeś szalone opowieści, których fabułę mieściłeś na dwóch stronach. Tu akcja całego kilkudziesięciostronicowego komiksu o Czopku Piotrku toczy się w jednym miejscu. Dokładnie oddajesz animację ruchu, to zupełnie inny sposób opowiadania. To fascynujące patrzeć, jak twórca przechodzi taką drogę – od szkolnej ławki do pełnej profesjonalizacji.
ML: Grand Banda powstała jako próba oddania klimatu klasycznych kreskówek typu Tom i Jerry – bezdialogowych, zwariowanych i pełnych humoru historyjek, które kiedyś uwielbiałem oglądać. Do tego doszła moja silna fascynacja produkcjami Cartoon Network z lat dziewięćdziesiątych, takimi jak Laboratorium Dextera, Atomówki czy Johnny Bravo. Te animacje otworzyły mi oczy na nowe możliwości w narracji i stylu.
Zanim jednak pojawił się Cartoon Network, myślałem, że era takich kreskówek jak Tom i Jerry, Myszka Miki czy Królik Bugs minęła. Sądziłem, że teraz będą już tylko He-Man, Kapitan Planeta, Żółwie Ninja i tego typu bajki. I nagle Cartoon Network przyszedł i mówi: „Aha, potrzymaj mi piwo”. Trafiło to na odpowiedni czas w moim życiu – lata około liceum, a więc moment, gdy chłonie się wszystko jak gąbka. Potem te animacje zostają z tobą już do końca życia. Tak więc jestem dzieckiem tamtego czasu, co nie znaczy, że nie jestem otwarty na nowe rzeczy.
Inna kwestia to moja fascynacja paskami gazetowymi, jak Garfield, Fistaszki czy komiksy Janusza Christy w „Wieczorze Wybrzeża”. (Pamiętam czasy, że wychodziły popołudniówki, które w odróżnieniu od gazet porannych miały informacje nie z wczoraj, a z dziś!) Zresztą tworzenie pasków wiąże się u mnie trochę z lenistwem, bo chodzi przecież o robienie komiksów w miarę szybko, zamykających się w ledwie kilku kadrach. Publikowałem swoje historyjki w magazynie komiksowym „Produkt”. Tam nie było limitu objętości, co pozwalało mi na tworzenie krótkich, dwu- czy trzystronicowych opowieści, jak te z Człowiekiem Paroovką.
PZ: Twoje komiksy odbijają też krajobraz społeczny danych czasów. Kazia i Mirka z Grand Bandy to panie w moherowych beretach. Komiks wyszedł w 2007 roku, to wtedy pojawiło się w przestrzeni publicznej to określenie, dziś już chyba rzadziej używane. W pierwszym zeszycie Czopka Piotrka jeszcze o tym wspominasz, ale w drugim zostawiasz tę kwestię za sobą. To już inna epoka, teraz skupiasz się na aktualnych tematach. W twoich starszych komiksach widać ślady innego świata i widać ludzi używających innych pojęć.
ML: Rzeczywiście tak jest. Na początku XXI wieku weszło do obiegu nacechowane pejoratywnie hasło „moherowe berety” – było to lekceważące określenie starszych pań o pewnych poglądach. Jednak w moich komiksach nie śmieję się z tych kobiet. Bohaterki Grand Bandy są pełne życia, są złośliwe i nie dają sobie w kaszę dmuchać. Potrafią ustawić wszystkich do pionu i osiągać swoje cele. Zestawiam ich świat z rzeczywistością, pokazując ich siłę i determinację.
Obecnie powstaje również serial animowany Grand Banda. Choć występują w nim te same bohaterki, ich wizerunki zostały zaprojektowane od nowa. Z jednej strony wynika to z opinii ludzi z branży filmowej, że postacie w komiksie były do siebie fizycznie zbyt podobne, a z drugiej – chcieliśmy jeszcze bardziej podkreślić główny temat, jakim jest zderzenie pokoleń. W serialu pojawia się także wnuczka Kazi i Mirki, Lusia, z którą babcie mają świetne relacje i którą się opiekują, gdy jej rodzice pracują. Panie, będąc na emeryturze, mogą w końcu cieszyć się życiem, o ile zdrowie i sytuacja na to pozwalają.
W serialu występuje również Gang Wąsaczy, odgrywający rolę złoczyńców. To przedstawiciele innego pokolenia, pośredniego między starszymi paniami a Lusią, co dodaje jeszcze więcej dynamiki i humoru do zderzenia różnych pokoleń.
PZ: Skoro już ich wywołałeś, to też powiem, że widzę tu podobną regułę odbijania dawnych czasów. Ta trójka – Ryszard, Bogdan i Bohdan – symbolizuje przemijającą estetykę poprzedniej epoki. Nawet imiona mają charakterystyczne. To się zbiega z czasem, gdy w przestrzeni publicznej zaczęto dostrzegać, że lata dziewięćdziesiąte charakteryzowały się estetycznym zaniedbaniem. Chyba wtedy, w pierwszej dekadzie XXI wieku, pojawiło się również pojęcie „janusz”.
ML: W kreskówce szef Gangu ma na imię właśnie Janusz, a nie Ryszard.
PZ: Dochodzimy do Czopka Piotrka, który pojawiał się na dalszym planie w twoich poprzednich komiksach. Teraz jest głównym bohaterem obszerniejszej opowieści, która strukturą przypomina Władcę Pierścieni.
ML: Ostateczna przygoda Czopka Piotrka ma dłuższą genezę, sięgającą kilku lat wstecz. W pewnym momencie wśród ekipy tworzącej „Produkt”, magazyn, który nie ukazuje się już od dwudziestu lat, pojawił się pomysł na ostatni, pożegnalny numer. Każdy z nas miał stworzyć jeszcze jedną historyjkę ze swoimi bohaterami. Postanowiłem, że mój ośmiostronicowy komiks będzie swego rodzaju all-star moich postaci, jazdą bez hamulców, gdzie nie będę się niczym ograniczał. Ostatecznie plan na ostatni numer „Produktu” nie doszedł do skutku, ale moja historyjka była gotowa – i to jest właśnie pierwsze osiem stron pierwszego zeszytu o Piotrku.
Później narodził się pomysł kontynuowania tej historii. Miałem jasną wizję zakończenia, ale nie byłem pewien, jak do niego dotrzeć. Rysowałem więc ten komiks na luzie, strona po stronie, pozwalając historii rozwijać się w swoim tempie. Z czasem pomysły zaczęły się krystalizować. Planowałem zamknąć całość w stu stronach, ale okazało się, że przy takim prowadzeniu narracji to niemożliwe. Ostatecznie historia rozrosła się do około 170 stron, które podzieliłem na trzy akty.
Rysowanie Czopka Piotrka zaczęło się jako projekt dla mnie samego, ale potem pojawiła się myśl, by go wydać. Początkowo planowałem jeden obszerny tom, ale zważywszy na inne obowiązki – takie jak praca przy serialu dla dzieci Odo, storyboardowanie czy reżyseria innych projektów – tworzenie komiksu odbywało się po godzinach. W końcu zaproponowałem wydawcy, Kulturze Gniewu, wydanie historii w trzech częściach. Zgodzili się na to, więc mam pewien bat nad głową – wiem, że muszę skończyć całą historię prędzej niż później. Teraz, gdy wychodzi druga część, gotowych jest już trzydzieści stron trzeciej.
PZ: Jeśli wziąć pod uwagę twoje wcześniejsze komiksy, to wręcz szokujące wydaje się, że porwałeś się na tak rozbudowaną historię. Jak dużo wysiłku kosztowało cię rozpisanie fabuły na tak wiele stron? W jakim stopniu twoje doświadczenie w animacji wpłynęło na to, że drugi tom zupełnie nie przypomina twojej wcześniejszej twórczości komiksowej?
ML: Po pierwsze, ten komiks powstaje głównie dzięki temu, że zacząłem rysować na iPadzie. Bez tego narzędzia nie dałbym rady. Część stron narysowałem jeszcze na papierze, ale odkąd zostałem posiadaczem iPada, proces tworzenia stał się zdecydowanie wygodniejszy. Nie muszę już bawić się w skanowanie, czyszczenie, gumkowanie czy prostowanie pogiętych podczas gumkowania kartek. Teraz, gdy coś mi nie pasuje, cofam kreskę i rysuję jeszcze raz, cyzelując plansze do perfekcji.
Po drugie, moje albumy długo się nie ukazywały, co powoduje, że ludzie czasem pytają, co się stało, że wróciłem do komiksu. Ja wróciłem do komiksu?! Ja nigdzie nie wychodziłem! Komiks cały czas był w moim serduszku. Po prostu gdy wszedłem w świat animacji w 2012 roku, musiałem się wiele nauczyć. Dodatkowo od tego momentu pracowałem, rysując, więc gdy wracałem do domu, wolałem odpocząć, na przykład grając na PlayStation. Zresztą przez jakiś czas po zrobieniu ostatniego zeszytu z Człowiekiem Paroovką – Gorących głów – czułem, że nie mam żadnej istotnej historii do opowiedzenia. Dopiero potem pojawił się pomysł na opowieść z Czopkiem Piotrkiem.
Tak w ogóle mam nadzieję, że czytelnicy, sięgając po tę historię, poczują się trochę nieswojo. Na początku może się wydawać, że to kontynuacja humorystycznego stylu Człowieka Paroovki, ale to wrażenie trwa tylko przez pierwsze osiem stron. Potem historia zwalnia, co widać też w warstwie graficznej. Gdy kolorowałem ten komiks, to na pierwszych ośmiu stronach starałem się zrobić to tak, jak zrobiłby to Tomek Kuczma, wcześniejszy kolorysta Człowieka Paroovki i Grand Bandy. Później wszedłem z trochę inną paletą barw. Taką, która bardziej odpowiada klimatowi historii.
A chcę, by czytelnicy poczuli się nieswojo, bo i bohater tak się czuje. Znajduje się w niekomfortowej dla siebie sytuacji. Życie mu się zawala i pojawia się pytanie, jak on się wobec tego zachowa. To jest historia, która właśnie o tym traktuje. Jest to też odzwierciedlenie moich osobistych doświadczeń, kiedy moje życie również było w kryzysie – na szczęście wyszło mi to na dobre.
PZ: Wydaje mi się, że w Ostatecznej przygodzie Czopka Piotrka twój bohater jest bardziej przyklejony do prawdziwego świata i jego problemów. Wcześniej z twoimi postaciami tak nie było – były zupełnie beztroskie, a teraz już nie są. Poza tym od czasu wydania ostatniego Człowieka Paroovki świat też się zmienił. Wystarczy popatrzeć, jakie tematy wrzucasz dziś do swojego komiksu. Mamy pajęczycę zmagającą się z własną tożsamością płciową, wątki dotyczące patchworkowej rodziny, ekologii czy zanieczyszczania środowiska, a także kwestię synkretycznej wiary – religie, horoskopy i tak dalej. Nie każdy z tych tematów jest mocno obecny, niekiedy tylko lekko ich dotykasz. Czasem tylko hasłowo, ale niekiedy też nieco dydaktycznie – z przykazaniem „nie krzywdź”. Czy to ja tak to odbieram, bo takie są czasy, czy taka była twoja intencja?
ML: Ciekawe. Nie wiem, czy chciałem być dydaktyczny w tym komiksie. Może to przy okazji wyszło. Myślę, że duży w tym wpływ mojej żony, bez której ten komiks nie byłby taki, jaki jest. Dużo mi pomogła i mocno zainspirowała.
PZ: Słowo „dydaktyczny” nie jest może najlepsze. Chodziło mi o pewien rodzaj edukacji. Na przykład niby żartobliwie zwracasz uwagę na to, że pajęczyca się oburza na komiksy o Spider-Manie, które traktuje jako kulturowe zawłaszczenie i nadużycie.
ML: Marek sprzed dwudziestu lat nie stworzyłby tego komiksu w taki sposób jak ja teraz. Przeżyłem wiele, wyciągnąłem wnioski, obserwując świat i społeczeństwo. Te doświadczenia znalazły odzwierciedlenie w moich pracach, na przykład w kwestii wrażliwości na różne punkty widzenia. Każdy ma swój własny świat i z jego perspektywy rzeczy mogą wyglądać zupełnie inaczej. Moim zdaniem otwartość na inne poglądy i dialog są bardzo ważne, zwłaszcza teraz, kiedy często zamykamy się w swoich bańkach informacyjnych. Często nie lubimy, gdy ktoś spoza naszego kręgu przedstawia nam poglądy inne od tego, co zazwyczaj słyszymy. Takie coś wywołuje oburzenie. Ale zamiast oburzać się, niezależnie od strony, którą reprezentujemy, warto dążyć do wzajemnego zrozumienia.
PZ: Chyba się w tej kwestii zgadzamy. Też jestem zdania, że dla wszystkich jest miejsce. Ta twoja pajęczyca zresztą mówi coś podobnego: „Żyj i pozwól żyć”. A myślisz, że twoje komiksy są dla dzieci? Grand Banda i Gang Wąsaczy pewnie niespecjalnie, zresztą tematy tam poruszane dla dzisiejszego młodszego odbiorcy też mogą być już nieczytelne. Ale mam wrażenie, że Czopek Piotrek przez humanistyczne podejście właśnie nadaje się do czytania dla dzieci. Fabuła jest atrakcyjna, a przesłanie – szlachetne.
ML: Myślę, że można ten komiks polecić młodym odbiorcom. Może nie bardzo młodym, bo początek tej historii jest dosadny. Ale wczesny wiek nastoletni byłby w porządku.
PZ: Jest jeszcze jedna ważna rzecz w twoim komiksowym uniwersum. Dawniej akcentowałeś wątki lokalne. Wąsacze to goście, którzy okradają kioski, by zdobyć bilety na trolejbus. Takie rzeczy tylko w Gdyni.
ML: Albo w Lublinie.
PZ: Albo w Tychach. Ale zrezygnowałeś z lokalności czy to jednak gdyńskie kanały i szczurki są na twoich planszach?
ML: Faktycznie, trochę z tego rezygnuję. To był taki smaczek, który pasował do humorystycznych historii o Człowieku Parówce. W Czopku Piotrku też czasem pojawiają się odniesienia do rzeczywistości. Na przykład bohaterowie stoją w porcie na tle statku „Bolesław Krzywousty”. A z tym szczegółem wiąże się akurat poważniejsza historia! Mój tata pływał na statkach, w tym właśnie na „Krzywoustym”, który w 1990 roku został napadnięty przez piratów na Morzu Czerwonym. Można zobaczyć jego wrak na Google Maps, u wybrzeży Erytrei. Mój tata na szczęście przeżył atak. W tamtym czasie Erytrea walczyła o niepodległość, a napastnicy podpłynęli do statku motorówkami, jak w filmie Kapitan Phillips z Tomem Hanksem. Zaczęli strzelać w statek, który przewoził bawełnę, wszystko się spaliło. Całą załogę wzięli jako zakładników i wozili po Sudanie. Po kilku tygodniach, dzięki wysiłkom amerykańskiej i polskiej dyplomacji, udało się wszystkich uratować. To jest dla mnie bardzo osobisty szczegół.