Dawno, dawno temu, za siedmioma myszkami i siedmioma klawiaturami, założyłam blog. Dlaczego? Bo chciałam o książkach dyskutować. Nie było wtedy Tik Toka, nie było nawet Instagrama. To znaczy był, bo mój blog powstał w 2010. W tym samym roku pojawił się też Instagram, ale przez dwa pierwsze lata był dostępny tylko na iPhone’ach, a ja takowego nie posiadałam. W ogóle niewiele osób go posiadało. Dopiero dwa lata później z Instagrama mogli korzystać wszyscy użytkownicy telefonów komórkowych. Z kolei Tik Tok w Polsce to kwestia ostatnich siedmiu lat. Ale popularność zdobył dopiero w 2020 roku. Najpierw więc były blogi – których dzisiaj nikt już nie czyta. Bo nic się tam nie rusza, nie błyszczy, nie skacze. Za to jest duża ściana tekstu, przez którą trzeba się przebić, żeby się dowiedzieć, czy prezentowana książka „jest fajna”. Dzisiejszy użytkownik internetu nie ma na to czasu ani ochoty.
„Dziś sama jestem babcią” – mogłabym sparafrazować znaną reklamę i opowiedzieć, jak to w roku założenia mojego bloga obserwowałam kilka innych, jak pisałam komentarze pod postami na wiele tysięcy znaków, jak pod moimi postami toczyły się dyskusje o bohaterach, fabule i języku. Ale nie opowiem, bo nikt tego nie przeczyta. Dziś liczy się czas (i pieniądz), liczą się informacje – choćby najbłahsze, byle klikalne – które możemy wchłonąć (najłatwiej przez obrazki). Instargam ma obecnie limit 2200 znaków, a na Tik Toku nikt w ogóle nie czyta, co jest napisane. W 2200 znakach prawdziwa recenzja się nie zmieści.
No właśnie: recenzja czy „recenzja”?
W internetowym Słowniku języka polskiego (nie, nie będę taką boomerką, żeby przytaczać definicję z papierowego słownika!) czytamy, że recenzja to „fachowe, krytyczne omówienie i ocena np. dzieła literackiego, spektaklu teatralnego, filmu itp.”. Czy „jest fajna, polecam” to recenzja? Czy „spłakałam się!” to recenzja? Czy „nie podobało mi się” to recenzja? Na pewno nie. Śmiem twierdzić – kierując się definicją – że nawet „podobało mi się / nie podobało mi się, bo…” (i tu wyliczenie powodów, dla których utwór literacki przypadł bądź nie przypadł nam do gustu) to nie zawsze jest recenzja. W SJP pojawia się bowiem magiczne słówko „fachowe”. A właśnie tej fachowości wielu użytkownikom mediów społecznościowych brakuje. Większość z tekstów roszczących sobie prawo do miana recenzji okazuje się opinią, a opinię może mieć każdy. Co więc sprawia, że w wyborze naszych lektur kierujemy się zdaniem innych czytelników i czytelniczek, a nie fachowców? Brak krytyki literackiej w Polsce.
Recenzje zniknęły z prasy drukowanej (prasa drukowana sama powoli znika…), z telewizji, z radia. Mój kolega, który uczy się francuskiego, słucha francuskiego radia, żeby szlifować język. Z zazdrością konstatuje, że we francuskim (publicznym!) radiu rozmowy o literaturze są na porządku dziennym, słowo „książka” pada tam przynajmniej raz na godzinę. Nie inaczej rzecz ma się w prasie. U nas pozostaje skrolowanie rolek i oglądanie wciąż tych samych okładek – gdy jakaś książka ukazuje się na rynku, większość okołoksiążkowych profili pokazuje ją namiętnie na swoich kanałach. Niestety, życie książki w Polsce kończy się właściwie w momencie, gdy ukazuje się ona na rynku. Ją też obejmuje schopenhauerowski „pląs wprost w objęcia śmierci”.
Jako księgarka i wydawczyni mam na co dzień styczność z osobami, które „recenzują” książki. Gdy wydam coś obszerniejszego (powyżej 300 stron), to trudno mi znaleźć kogoś, kto chciałby o takiej książce opowiedzieć. Słyszę głośno i wyraźnie: ZA GRUBA. Słyszę: „Wiesz, ile mogłabym przeczytać w to miejsce cieńszych książek? Trzy”. I jeśli to nie jest ulubiona autorka czy autor albo tematyka, która danego blogera interesuje, to raczej nic się nie da z tym zrobić. Grubsze książki leżą w magazynach zakurzone. Je też niszczy kapitalizm oraz filozofia zysku i maksymalizacji.
W ogóle czytanie książek, żeby je zrecenzować (czy choćby tylko „zrecenzować”), się nie opłaca. Bo trzeba na to poświęcić czas. A można przecież, dużo szybciej, zrobić kilka ładnych fotografii, przepisać tekst z okładki (czasem swoimi słowami, czasem niekoniecznie) i zbierać lajki. Niekiedy zdobywa się taką popularność, że można dostawać pieniądze za samo pokazanie książki na swoim koncie. Ceny wahają się od kilkuset złotych do kilku tysięcy. Nie wiem, jak jest u najpopularniejszych influencerów, bo na tę półkę nie dosięgam.
Czasem zaglądam na portale eksperckie doradzające, jak zdobyć popularność w mediach społecznościowych, co jest trendy, co się klika i sprzedaje. Ma być estetycznie, ma być zabawnie, naturalnie; ma wyglądać, jakby post nie sprawił nam żadnego wysiłku. Social mediami rządzą mody – i stąd te wszystkie pistacjowe croissanty, maczane w gorącej czekoladzie, a na ich tle książki o Auschwitz. Bo współczesne książki o Auschwitz też bywają modne – te opowiadające o tym, jak się w sobie zakochali żydowska więźniarka i niemiecki lekarz… W mediach społecznościowych rzadziej mówi się o książkach trudnych, wymagających, bo są trudne i wymagające. Czy to jest sexy? No nie… A opowiadania? A eseje? A – o zgrozo!!! – poezja? Na nie zostaje naprawdę niewiele miejsca.
Krytyka literacka w Polsce to ładne dziewczyny na tle kwitnącego rzepaku albo z kotem, książką i kominkiem, gdy rzepak przekwitnie. Mam nadzieję, że wynika z tego coś dobrego i że ktoś przynajmniej uratował jakiegoś kota ze schroniska, bo ładnie wygląda na zdjęciu z książką.
Oczywiście, przemawia przeze mnie cyniczka i fatalistka. A do tego hipokrytka, co sama ma konto na Instagramie, gdzie zamieszcza czasem śmieszne filmiki (bez kota, bo jeszcze się nie zdecydowałam, by wziąć jakiegoś ze schroniska). Oczywiście, uogólniam i uwypuklam to, co najgorsze, perfidnie przemilczając tych kilka miejsc w mediach społecznościowych, gdzie książkom się nie tylko robi zdjęcia, ale pisze się o nich krytycznie, rozmawia, dyskutuje. Oczywiście, równie perfidnie umniejszam znaczenie książki w social mediach w ogóle. Bo przecież to dobrze, jeśli ktoś ma pasję i tą pasją jest akurat czytanie; to dobrze, że nie każdy, kto pokazuje książki na ładnych zdjęciach, na pewno tych książek nie przeczytał. Demonizuję z czystej rozpaczy, że tak bardzo dużo jest złych praktyk, i z bezsilności, bo właściwie nie mogę nic z tym zrobić. Mogę nie czytać opinii i „opinii”, ale one nie znikną. I nadal będą wytyczały ścieżkę zakupową, a co za tym idzie – ścieżkę czytelniczą.
Zatem obrona: Rozumiem twórców internetowych, którzy promują książki. Po pierwsze, to tylko pozornie łatwy i piękny temat. Ale w ogóle nie jest nośny. Nie w skali wszystkich socialmediowych treści. Ludzie nie czytają – przypominam, że według badań Biblioteki Narodowej TYLKO 43 procent Polaków przeczytało w 2023 roku chociaż jedną książkę. A to i tak wzrost o dziewięć punktów procentowych w porównaniu z rokiem poprzednim (i najwięcej od dziesięciu lat!!!). Nie wiem, jak wyglądają takie statystyki dotyczące na przykład filmów, ale założę się, że znacznie lepiej. Więc książka to towar trudno zbywalny i trzeba się naprawdę namęczyć, żeby nią zainteresować. Dużo osób jednak to robi – w pocie czoła i wbrew przeciwnościom, zużywając całą swą kreatywność (często nie pozostaje jej już na nic innego, nawet na wymyślenie, co zrobić na obiad). Nie mówiąc już o tym, jak trudno się w ogóle w mediach społecznościowych przebić, a przebić się z książką – choćby najlepszą – to jak wygrać w totka.
Poza tym książek wychodzi zatrzęsienie! Jest ich za dużo i sama chętnie schowałabym się przed nowościami gdzieś bardzo, bardzo daleko, bo wiem, że nie zdążę przed śmiercią (by pozostać w schopenhauerowskim klimacie) przeczytać wszystkich, które bym chciała. A ciągle – przez nas, przez was i przez nich – wydawane są nowe. Więc jak je wszystkie czytać, myśleć o nich, a potem jeszcze krytycznie omawiać? W 2010 roku (w tym, w którym założyłam bloga) wyszło około 31 500 tytułów, w 2023 – 33 900. Już wtedy nikt nie nadążał, a teraz jest o 2400 książek więcej. ROCZNIE. Nic więc dziwnego, że selekcja opiera się na matematyce i na prostym oszacowaniu korzyści.
Ja naprawdę wiem (nie tylko wierzę), że istnieją wspaniałe blogi, bookstagramy, kreatywni i mądrzy tiktokerzy i tiktokerki. Jest też dużo wspaniałych, oczytanych podcasterów i podcasterek. Wszyscy jesteśmy dziś w drodze – do pracy, ze szkoły, na wakacje, od dziadków… I lubimy, gdy ktoś nam tę drogę umila i do nas mówi – szybciej, przyjemniej mija nam czas. A jak posłuchamy o książkach, to dodatkowo nie czujemy, że ten czas zmarnowaliśmy. I w wypadku podcastów chyba też najtrudniej oszukać odbiorcę. Żeby mówić, trzeba coś wiedzieć. Albo przynajmniej mieć własne, wyraziste zdanie. Ładnego uśmiechu nie widać na fonii, kotek może pomiauczeć, ale nie zrobi nam tym followersów.
Pamiętam też, że w mediach społecznościowych działają prawdziwi krytycy literaccy i że robią naprawdę gigantyczną, wspaniałą robotę, nierzadko dostosowując swój dyskurs do mniej wyrafinowanego językowo odbiorcy, by trafić do jak największej liczby osób. I rekomendować im wartościową literaturę. Nie papkę, lecz prawdziwe książkowe dania, pożywne, pyszne, sycące i satysfakcjonujące, które trzeba przeżuwać, zanim się połknie. Naprawdę doceniam każdego twórcę internetowego, który poświęca czas na czytanie i rzetelne przedstawianie informacji swoim odbiorcom – wiem, ile pracy i samozaparcia wymaga ta robota!
Last but not least… dyskusyjne kluby książki. Zmęczeni kiepską krytyką sami postanawiamy być krytykami i naprawdę rozmawiać o książkach! Dlatego wszelkie kluby książki zyskują ostatnimi czasy tak ogromną popularność – rozrastają się, pączkują i opanowują powoli świat… Ale o tym może następnym razem.