Myślę slamem

Marina Dombrowska (zdjęcie z archiwum „Slamu bez kasy”)
Marina Dombrowska (zdjęcie z archiwum „Slamu bez kasy”)

Z Mariną Dombrowską rozmawia Marta Pilarska

 

Marina Dombrowska – pochodzi z Torunia, w Gdańsku mieszka od 2014 roku. Z wykształcenia jest pedagogiem resocjalizacyjnym, przez pięć lat pracowała z osobami w kryzysie bezdomności jako streetworkerka w gdańskim kole Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta. W 2015 roku wraz z Justyną Aksinowicz powołała oddolną inicjatywę „Slam bez kasy”, mającą na celu popularyzowanie poezji w formule slamu poetyckiego. Wielokrotnie wygrywała slamy poetyckie na terenie całego kraju, wśród nich także slam w trakcie festiwalu Europejski Poeta Wolności (2020). Kilkukrotna laureatka konkursu „Błyskawiczny konkurs literacki A4” (2020, 2021, 2022).
Bliska jest jej twórczość Brunona Zwarry, a także liberatura. W 2019 roku otrzymała Stypendium Marszałka dla Twórców Kultury, w ramach którego zrealizowała projekt ,,Ubrania do czytania”. Interesuje się miastem jako ,,galerią sztuki codzienności i autentyczności”. W codziennej pracy z osobami w kryzysie bezdomności miała okazję przyglądać się miastu i jego zakamarkom. Dokumentowała jego codzienne życie od podszewki, co chciałaby złożyć w tomik poetycki o charakterze liberatury, próbując oddać prawdziwe brzmienie ulicy.

Marta Pilarska: Co to jest slam?

Marina Dombrowska: To bitwa poetycka, inspirowana bitwami hip-hopowymi. Rodzaj rywalizacji pomiędzy dwiema występującymi przed publiką osobami – slamerami i slamerkami. Występujący mają do dyspozycji trzy minuty, nie mogą używać rekwizytów, muszą prezentować tekst swojego autorstwa, nigdy wcześniej niepublikowany. Werdykt, który z tekstów jest lepszy, wydaje publiczność. To jest sedno slamów – ocena zostaje oddana w ręce ludu.

MP: A czym jest slam w twoim życiu?

MD: Mój sposób na życie to szwendactwo. Łażę, zaglądam, korzystam ze stron informujących o wydarzeniach kulturalnych – tak poznaję miasta, które są dla mnie nowe. Kiedy studiowałam w Warszawie, w ten sposób trafiłam do Powiększenia, klubu w Śródmieściu. Weszłam tam, by poznać to miejsce. Z piwnicy dochodziły jakieś dźwięki – zaciekawiona zeszłam na dół. W wejściu zapytano mnie, czy występuję, bo jeśli nie, to muszę zapłacić dwadzieścia złotych. Oczywiście powiedziałam, że występuję, chociaż nie miałam pojęcia, w czym wezmę udział. Wtedy zobaczyłam, że istnieje taka forma występu, że poezja jest ekspresyjna, że mówisz ją w towarzystwie drugiej osoby na scenie, a więc można tę sytuację w jakiś sposób ograć, i że ta poezja ma natychmiastowy feedback. Jak raz wzięłam udział, to od razu zapytałam o datę kolejnego slamu. Przyszłam znowu i od tamtej pory chadzałam na slamy regularnie.

MP: Czyli pierwszy raz był „z głowy”, bez przygotowania?

MD: Tak! Lubię improwizować, nie stanowi to dla mnie problemu. Przysłuchiwałam się innym slamerom i odkryłam, że mam coś ważnego do powiedzenia. W tamtym slamie nie zajęłam żadnego znaczącego miejsca, ale poczułam, że bardzo się w tej formie odnajduję. Cenię w slamie połączenie teatru i performansu, który jest mi bliski, w dodatku wszystko się w nim dzieje dookoła słowa. Ale najważniejsze, że tam jest to, co bardzo lubię, czyli drugi człowiek. I że to działanie otwarte. Ciągle ktoś wchodzi, wychodzi, dochodzi, pojawiają się wciąż nowe osoby, czasem takie, które są tylko publicznością, ale przychodzą regularnie, nierzadko płacąc te dwadzieścia złotych za wstęp.

MP: Trzeba mieć przecież odwagę, żeby wystąpić!

MD: Oczywiście! Trzeba mieć odwagę. To nie jest łatwe. Dla wielu osób to bardzo duże wyzwanie. To widać – ręce im się trzęsą, głos się łamie… Trudniej mają osoby, które występują pierwsze – to podwójny stres, bo jeszcze nie wiadomo, jaka jest publiczność i co się może wydarzyć.

Dla mnie slam jest rozrywką, ale też pretekstem do bycia cały czas aktywną poetycko: słucham, jestem w mieście, chodzę, myślę, myślę slamem – dosłownie! Mam kolekcję nazwaną „Miasto jest pełne symboli” i zbieram tam wszystkie ciekawostki słowne, które napotykam, na przykład napisy na murach. Inspiruję się tym. Czasem to, co zauważę, staje się początkiem albo końcem wiersza. Slam mam cały czas z tyłu głowy, bo jest dla mnie okazją zarówno do zapisu codziennych zachwytów, jak i tworzenia głębokich, filozoficznych, społecznych manifestów. Oczywiście wkomponowuję to w poetyckość, ale to nie są tylko wiersze o kwiatkach.

MP: Czasem slamy mają zadany temat (szczególnie pierwsza runda potyczek). Lubisz, gdy taki temat istnieje, czy wolisz iść na żywioł?

MD: Temat pomaga się ująć w ramy. To jest impuls, który może pomóc, gdy nie wie się, od czego zacząć. Ciekawe jest też obserwowanie, jak uczestnicy podchodzą do danego tematu, jak każdy mówi w inny sposób. Czasami zapominam o temacie. Wtedy staram się na gorąco wpleść go w swoje teksty, żeby się wybronić. Raczej nie zdarzają się dyskwalifikacje, jeśli uczestnik nie przywoła tematu, ale bywa, że publiczność reaguje.

MP: W audycji w Radiu Nowy Świat Michał Nogaś porównał slam do igrzysk za czasów Nerona – kciuk w górę / kciuk w dół. Zgadzasz się z tym? Łatwo ocenić uczestników?

MD: Czasami jest to bardzo trudne, bo pojedynki bywają wyrównane. Czasami teksty są tak różne, że ciężko je ocenić w zestawieniu. Czasem wstrzymuję się od głosu. Bywa, że ktoś przychodzi ze świtą znajomych i dzięki ich głosom wygrywa.  Zanim powstał „Slam bez kasy”, żartowałyśmy z Justyną Aksinowicz, że zrobimy akcję „zagłosuj za piwko”. Miało to wyglądać tak, że obliczymy, ile piw mieści się w kwocie nagrody, i tylu osobom zaproponuję, żeby na mnie zagłosowały – jeśli wygram, w zamian dostaną piwo. To był mój sprzeciw wobec tego, że ktoś przyprowadzał znajomych i dzięki temu wygrywał. Ale po czasie myślę: czemu nie? Każdy ma prawo przyprowadzić przyjaciół. Fajne jest to, że potem ci przyjaciele przychodzą na slamy już z własnej woli i mają coraz większą swobodę w autentycznym ocenianiu. A najważniejsze, że w tym czasie nasiąkają poezją.

MP: Slamowe wiersze to kwintesencja ulotności. Są tu i w tej chwili. Nie szkoda ci ich? Twoich własnych i tych, których słuchasz?

MD: Fundacja KulturAkcja z Poznania, organizator Ogólnopolskich Mistrzostw Slamu Poetyckiego, zaczęła gromadzić cyfrowe zapisy występów slamowych. Uważają, że to jest wartościowe i chcą to w jakiś sposób zdigitalizować i zarchiwizować.

Ale ta ulotność to właśnie moja filozofia slamu i powód, dla którego zaczęłam go organizować w Gdańsku. Nie chodziło tylko o to, żeby to był konkurs, który dokądś prowadzi. To miało być coś, co się dzieje – właśnie! – tu i teraz, coś wolnego, ulotnego. Można za tym tęsknić, chciałoby się to powtórzyć… I ja właśnie w tym widzę ogromną wartość, w tym tu i teraz.

Jest część slamerów i slamerek, którzy mają swoje sztandarowe teksty. Dla mnie to problem… Gdy słyszę taki tekst kolejny raz, to nie potrafię na niego zagłosować, nie potrafię się nim już cieszyć, nie potrafię go należycie usłyszeć.

MP: A co z osobami, które wydają tomy opierające się na tekstach ze slamów? Jak na przykład Patrycja Sikora, która wiersze ze swoich dwóch tomów: Instrukcja dla ludzi nie stąd i Wszyscy o nas mówią, oparła na tym, co prezentowała na slamach.

MD: Patrycja mówi o tym wprost, że teksty z tomu plotą się z tekstami ze sceny, nie kryje tego.

Jest też cudowna slamerka Rudka Zydel – kilka lat temu nagrała płytę Łoskot, która jest zapisem jej prezentacji slamowych. Na płycie słychać ludzi, publiczność gada, reaguje, to jest zatrzymanie chwili. Fundacja KulturAkcja zrobiła teraz reedycję tej płyty.

Jest mnóstwo działań poetyckich, nie tylko związanych ze slamem, które są warte tego, by je zapisać. Na przykład Lila Roty stworzyła inicjatywę, która nazywa się „Bingo slam”. Polega na tym, że, tak jak w bingo, losuje kilka cyferek, potem otwiera jakąś książkę na stronie, którą wskazuje cyfra, i na ślepo, przesuwając palcem po kartce, wybiera kilka słów. Zadaniem osób, które biorą udział w „Bingo slamie”, jest ułożenie tekstu z tymi słowami i nagranie wideo lub ścieżki dźwiękowej. Lila Roty mieszka na co dzień we Francji, więc polskie teksty tłumaczy od razu na francuski i na odwrót. To wspaniała inicjatywa! Można je czytać na jej Facebooku. To wspaniała inicjatywa!

Są też koncerty slamowe i hip-hopowe, które można by pod slam podciągnąć. ASD (Paweł Rogiński), aktualny slamowy mistrz Polski, na co dzień obraca się w świecie muzycznym i przemyca do slamów specyficzne formy muzyczno-słowne: łączy swoje umiejętności muzyczne (na przykład cudowne przyspieszenia), tekst, który sięga wysoko, i wykonanie, którego nie da się nawet opisać słowami. Trzeba przyjść i patrzeć, i słuchać.

MP: Co cię skłoniło do zorganizowania slamu w Gdańsku?

MD: Gdy przyjechałam do Gdańska z Warszawy, to w naturalny sposób szukałam slamów. Trafiłam na slam organizowany przez Wojtka Borosa w Centrum Filmowym w Gdyni. Wojtek robi to od wielu lat. Na tych slamach zaczęłam się zastanawiać, dlaczego osoby, które występowały i odpadły w pierwszych rundach, wychodzą i nie zostają do końca wydarzenia. A ja, poruszona tekstem takiej osoby, mimo że wolą publiczności nie było, by ta osoba szła dalej, chciałam z nią porozmawiać, powiedzieć: „Pokaż mi więcej, opowiedz mi o tym, to było dla mnie ciekawe, dziękuję ci za ten wiersz, to było dla mnie inspirujące – to zdanie, to słowo, ta metafora, twoja obecność na scenie”. Często nie miałam już takiej okazji. Po slamach też wszyscy się rozchodzili. Jedna osoba zgarniała kasę i na tym był koniec. Brakowało mi wokół gdyńskiego slamu społeczności. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie siedzimy dalej, nie rozmawiamy. Pewnie wynika to z mojej osobowości – lubię ludzi, łaknę ludzi, jestem ciekawa wymiany opinii, spojrzenia, chcę rozmawiać, poznawać się, być z ludźmi i czerpać z tego radość. Przeszkadzał mi aspekt finansowy. Oczywiście, ja też chadzałam na slamy, żeby opłacić przysłowiowy czynsz – tam są czasem do wygrania spore pieniądze: trzysta, pięćset złotych, na festiwalach nawet siedemset. I oczywiście – poeta też powinien być wynagradzany za swoją pracę. Ale pieniądze nigdy nie były powodem, dla którego miałabym wyjść ze slamu w trakcie, bo nie wygrałam.

Rozmawiałam o moich spostrzeżeniach z Justyną Aksinowicz i stwierdziłyśmy, że zamiast narzekać, zaproponujemy jakąś alternatywę. I od 26 czerwca 2015 roku razem organizujmy i prowadzimy oddolną inicjatywę zwaną „Slamem bez kasy”. Zgłosiłyśmy się do pubu Wydział Remontowy, bo wydawał nam się bardzo gdańskim miejscem, i zapytałyśmy, czy możemy tam zrobić slam. Oczywiście nikt z obsługi nie wiedział, co to jest, więc zapytali tylko, czy przygotujemy plakat i ilu przyjdzie ludzi.

MP: I dużo przyszło?

MD: Bardzo mało! Przyszli: Gosia, dziewczyna, którą poznałam wcześniej na turnieju jednego wiersza w Bibliotece Oliwskiej (i to ona wygrała ten pierwszy slam), Marcin Kleinschmidt, którego znałam z warsztatów poetyckich (zajął drugie miejsce), Filip, który zajął miejsce trzecie, jego dziewczyna, moja koleżanka Agata Blajchert, Cyprian Kraszewski, performer Kuba Bielawski oraz pijany wędrowiec Fiołek, który po występach zrobił spontaniczny recital gitarowy. Było też kilka osób z publiczności, więc to było naprawdę bardzo małe, kameralne wydarzenie. Ale wtedy zdarzyło się coś, na czym nam zależało: czyli posiedzieliśmy po tym slamie i nie chcieliśmy zaraz wychodzić. Postawiłyśmy na dostępność i międzyludzką biesiadę dookoła poezji. To była okazja do poznania się, porozmawiania po raz pierwszy. Ci ludzie bardzo długo z nami byli. Potem zaczęły przychodzić kolejne osoby i nasz slam się rozrósł.

Dla mnie wspaniałe jest to, że ja i Justyna nigdy nie przestałyśmy chodzić na inne slamy. Zależało nam, żeby nie odcinać się od nikogo, ale umacniać społeczność.

MP: A co z nagrodami?

MD: Oczywiście miałyśmy świadomość tego, że ludzie chcą być nagradzani. Nagrody spajają konkurs. Od początku założyłyśmy, że będziemy je przyznawać. Justyna jest odpowiedzialna za te przecudne twory, które mają charakter dadaistyczno-surrealistyczny. Na pierwszy slam przygotowała złote gacie w przeogromnej ramie, srebrny męski podkoszulek na ramiączkach, z bujnym owłosieniem pod pachami, i starego typu telefon stacjonarny, nazwany telefonem do pięknych rozmów. Z jego słuchawki wykwitały kwiaty. Tym kwiatom dałyśmy drugie życie, wyjmując je z cmentarnego kontenera. Czy to nie jest piękna metafora? Pojawiały się też inne nagrody: kamień do słuchania ciszy, puszka z ciszą 20 ml, niebieskie puzzle do układania; pies oczytany – zrobiony w pełni ze stronic książki, jednooki okular czy poeta w proszku.

MP: Czy gdański slam od 2015 roku się rozwinął? Czy przychodzą wciąż te same osoby?
MD: Nie, bardzo często to zupełnie nowi ludzie. Nasz ostatni slam odbył się w Dworze Uphagena na Dolnym Mieście. To był „Slam leczniczy”, bo w Dworze Uphagena mieścił się kiedyś szpital. Dostaliśmy do dyspozycji piękne miejsce: Pokój u Profesora (Kieturakisa) i się z niego wylaliśmy! Tyle było osób! Na cześć profesora jedną z nagród w „Slamie leczniczym” był umieszczony w próbówce pierwszy artykuł Kieturakisa.

Na nasz slam często przychodzą ludzie nie wiadomo skąd. Mamy swój fanpejdż „Slam bez kasy” i za jego pomocą także dajemy znać o wydarzeniach. Korzystamy też z innych mediów i ich wielkiej gościnności, między innymi Trójmiasto.pl.

Podejrzewam, że przychodzą ludzie przyprowadzeni przez kogoś, kto już brał udział w slamie. Często też korzystamy z przestrzeni miejskiej do przekazywania informacji o wydarzeniu. Osobiście wykorzystuję każdą okazję, by poinformować ludzi, że coś takiego jak slam to doskonały pomysł na spędzenie najbliższego wtorku. Najpiękniejsze jest, gdy ktoś, kto wcześniej siedział tylko wśród publiczności, decyduje się wpisać na listę występujących. To dla mnie sens „Slamu bez kasy”! Jestem przekonana, że gdyby na slamie zrobić zabawę: pokaż, co masz w kieszeniach, to przynajmniej pięć osób będzie miało tam wiersz. Ale nadal siedzą wśród publiczności, bo jeszcze sprawdzają, co się wydarzy.

MP: To przecież jest odsłonięcie siebie: wyjście przed ludzi i powiedzenie wiersza.

MD: I poddanie się ocenie. Jako „Slam bez kasy” bardzo dbamy o to, by każdy, kto u nas występuje, czuł się dobrze. Aby różnorodność zebranych osób była okazją do wzrastania.

Na przestrzeni lat zawiązała się wspaniała społeczność – są osoby przychodzące na nasze slamy od samego początku. Wspomniałam na przykład o Gosi, która na konkurs jednego wiersza do Biblioteki Oliwskiej przyszła ze swoją ówczesną nauczycielką języka polskiego. W Ogólnokształcącym Liceum Programów Indywidualnych im. adm. Józefa Unruga polskiego uczy wspaniała pani Katarzyna Korolczuk, która prowadzi tzw. lekcje latające. W ramach jednej z takich lekcji pojawiła się ze swoimi uczniami na drugim slamie w pubie LOFT. Natychmiast podbili serca publiczności. W dodatku byli tak poruszeni wydarzeniem, że krótko potem sami zorganizowali slam! Mnie z kolei poruszyło, że po paru latach od tamtego loftowego slamu kilku z nich wystąpiło na naszych slamach. To są naprawdę niesamowite momenty!

MP: Czy któryś z gdańskich slamów szczególnie zapadł ci w pamięć?

MD: Są takie slamy, podczas których czuć pewnego rodzaju flow między publicznością a występującymi, a także pomiędzy występującymi slamerami. Tak było na przykład w GAK-u w Plamie: wzajemna uważność, szacunek. Teksty były mocne i ważne. Wiadomo, że zdarzają się teksty zabawne, bo slam to dla nich dobre miejsce, ale zaobserwowałam, że wiersze mające walor humorystyczny pojawiają się raczej na początku. W dalszych rundach teksty są coraz poważniejsze. To pokazuje, że slam to nie jest stand up, to nie jest tylko forma rozrywki. Nierzadko poruszane są istotne treści i wątki.

W pamięć zapadł mi też wyjątkowy slam zorganizowany przez wspaniałą, wieloletnią animatorkę kultury Katarzynę Andrulonis, która w swoich działaniach pokazuje, że nie ma rzeczy niemożliwych. Zorganizowała „Slam ostateczny” w Muzeum Narodowym w Gdańsku, ustawiła scenę naprzeciwko Hansa Memlinga i jego Sądu ostatecznego. Połączyła w ten sposób sztukę wysoką z rozrywką. Był też slam proroczy. Nazywał się „Slam apokaliptyczny”. Po nim wydarzało się wiele ważnych światowo wydarzeń.

MP: Czy czujesz, że gdańskie slamy są w jakiś sposób specyficzne?

MD: Bardzo to czuję. To nie tylko moje osobiste doświadczenie, ale również zdanie osób, które przyjeżdżają do Gdańska – tylko w Gdańsku jest taka otwartość na nowe osoby i tylko w Gdańsku przeważnie zdarza się sytuacja poslamowa, czyli ta biesiada, o której wciąż wspominam.

MP: Wolisz organizować slamy czy w nich uczestniczyć?

MD: To są dwie całkiem różne rzeczy i nie mogę ich porównać. Wielką przyjemnością jest dla mnie występowanie i robię to, gdy tylko mam okazję, ale lubię też organizację, bo lubię włączać różnych ludzi do działań, z których potem powstaje slam. Lubię otwartość ludzi, to, że udostępniają nam swoje lokalne. Taki przykład – Maciej Senska udostępnił nam na slam lokal w Dolnym Wrzeszczu. Po latach, w 2022 roku, zadzwonił i zapytał, czy wciąż robimy „Slam bez kasy”, bo teraz jest w Dworze Uphagena i chciałby znów nas zaprosić. To naprawdę wspaniałe, że ktoś wierzy w tę inicjatywę i widzi w tej formie współpracy wartość. Dzięki slamowi zawiązują się relacje. Ważne jest też dla mnie poczucie zaufania, które budujemy – w jedną i drugą stronę. Poezja łączy ludzi. „Slam bez kasy” łączy ludzi. Przychodzą do nas bardzo różne osoby, z różnym doświadczeniem, z różnych środowisk, w różnym wieku – i potrafią ze sobą usiąść, obdarzyć się ciekawością, szacunkiem, rozmową. Na nasze siódme urodziny przekształciłyśmy popularne hasło reklamowe: „Slam bez kasy connecting people”.

Przychodzą do nas bardzo różni ludzie, z różnym doświadczeniem, z różnych środowisk, w różnym wieku i potrafią ze sobą usiąść, obdarzyć się ciekawością, szacunkiem, rozmową.

MP: To zapytam jeszcze Marinę uczestniczkę slamów: jak stajesz przed ludźmi i masz coś powiedzieć, to skąd do ciebie płyną słowa?

MD: Już gdy idę na slam, słucham, co mówią ludzie na ulicy, co mówi miasto, czyli mury, ale słucham też, co mówią osoby na scenie. Nie bez znaczenia jest dla mnie to, że występujemy w parach. Nie traktuję drugiej osoby jak drugiego statywu do mikrofonu, staram się nawiązywać do tego, co ktoś przede mną powiedział.

Czasem coś mnie bardzo porusza. Gdy pracowałam jako streetworkerka z osobami w kryzysie bezdomności ulicznej, to, dbając oczywiście o prywatność tych osób, pozwalałam sobie na czerpanie z ich historii, ujawniałam na przykład jakieś absurdy systemu albo coś, co mnie bolało. Albo chciałam po prostu zrobić wielki fokus na tych ludzi i ich położenie. Czasami jakieś teksty biorą się ze złości i niezgody. Slam jest dla mnie narzędziem do mówienia o tym, co dookoła nas, w sferze społecznej, politycznej; o tym, na co zwrócić uwagę, o czym myślimy. Nawet jeśli to jest improwizacja, to wciąż jest to bardzo przemyślane wystąpienie: o czymś, o jakiejś zgodzie, o jakiejś niezgodzie, o pomyśle, co mogłoby być inaczej. A czasami sama nie wiem, co powiem – a mówię. I wtedy wystąpienie jest ciekawe także dla mnie, bo nie wiem, dokąd mnie to zaprowadzi.

MP: Miałam okazję zobaczyć cię jako występującą na slamie. Jako jedna z nielicznych mówiłaś wiersze całym ciałem. Pozostali czytali je z komórek albo z kartek – i odniosłam wrażenie, że nie wykorzystali formy, którą mieli do dyspozycji. U ciebie to było ważne, wypływało z ciebie.

MD: No właśnie! Jakub Grzybek, mój osobisty guru zjawiska, jakim jest slam, mówi: To nie jest slam, jeśli czytacie wiersz z kartki, z telefonu, bo nie macie kontaktu z publicznością. Nie jesteście wtedy na slamie, jesteście zabarykadowani za notesem czy ekranem i nie widzicie, co robi publiczność, nie jesteście z nią w kontakcie. Dajcie się ponieść! Ja się z nim zgadzam. Nie wszystko może się nazywać slamem.

MP: A nie kusi cię wydanie tomu poezji?

MD: Myślę, że wciąż nie umiem się zmieścić w tomie poetyckim, bo bliska jest mi forma, która nazywa się liberaturą (powił ją Zenon Fajfer) – łączenie treści z formą.

No i dla mnie ważna jest ekspresja. Chciałabym, żeby poezja była dostępna, była z ludźmi, była użytkowa; żeby nie była tylko dla wybranych osób, dla wtajemniczonych, żeby nie była tylko uświęcona. Sama mam półkę z tomami poezji i nie wyobrażam sobie, żeby nie czytać – ale tomów poetyckich nigdy nie zabraknie.

Dla mnie jest ważna ekspresja. Dzięki stypendium Marszałka Województwa Pomorskiego dla Twórców Kultury w 2019 roku miałam okazję zrealizować projekt, który nazywał się „Ubrania do czytania”. Na moją prośbę trójmiejscy artyści podarowali mi swoje ubrania i ich historię, a ja napisałam związany z tą osobą i z tą historią tekst, a potem naniosłam go na ubranie. Myślę, że raczej taka forma działania i propagowania także własnej poezji jest mi bliska.

MP: Możesz zdradzić, jakie masz plany związane z poezją, ze slamem w Gdańsku?

MD: Październikowy „Slam bez kasy” w Dworze Uphagena był naszym ostatnim slamem. Chcemy trochę zmienić formułę. Oczywiście dalej najważniejsza będzie biesiada wokół poezji, dalej będzie to formuła slamu, ale chcemy pewne rzeczy sprofesjonalizować, chociażby zapewnić nocleg i wyżywienie zaproszonym z Polski slamerom. Chcę też robić więcej warsztatów edukacyjnych, skierowanych do młodzieży licealnej i studentów, rozpowszechniać slamy, sprawiać, żeby slam był na coraz wyższym poziomie. Żeby to robić, potrzebuję pieniędzy – trzeba mieć kasę na „Slam bez kasy”.

Uważam też, że pewne rzeczy się dokonały – chciałyśmy stworzyć społeczność i to się udało. Pokazałyśmy, że ludzie chcą mówić poezję, chcą się wokół niej gromadzić, chcą ze sobą rozmawiać, poznawać się i słuchać swoich wierszy. Uważam, że teraz już jesteśmy marką.

Nie mogę zdradzić zbyt wiele, ale chcemy się wyrobić w czerwcu, bo do lipca można robić eliminacje do mistrzostw Polski, a ja sobie nie wyobrażam, że „Slam bez kasy” nie będzie brał w tym udziału.

MP: Na koniec mam pytanie biorące cię trochę pod włos. Co jakiś czas na nowo rozpala się dyskusja: czy slam jest poezją. Jak jest twoim zdaniem?

MD: Zawsze zastanawiam się wtedy, z jakiego powodu ktoś w ogóle zadaje to pytanie, jaka jest jego intencja. Przypominam sobie mistrzostwa w Poznaniu trzy lata temu, gdzie już półfinał był bardzo poetycki, z bardzo lirycznymi poetami-slamerami. Gdyby ktoś widział sam początek, mógłby powiedzieć: „To przecież nie jest poezja! To jest przepis na wątróbkę!”. Takie teksty też się zdarzają. Ale nie doczekawszy końca, nie będziesz mieć okazji, by się przekonać, że wygrała poezja, liryczność w czystym wydaniu. Slam jest żywą formą, tworzy się na bieżąco. Publiczność buduje atmosferę. Nie chodzi tylko o moment podnoszenia kartek i oceniania, ale też o rozmowę z publicznością. Na przykład Przemek Hiero podczas wystąpień był cały czas w kontakcie z publicznością, prosił, żeby ktoś podał mu słowo, wyłapywał rozmowy publiki, nawiązywał do nich. Czy to miało wymiar poetycki? Wątpię. Czy miało znamiona performansu? Tak. Publiczność przygotowana przez takiego slamera jest już zupełnie inna, chętna do interakcji, prowokuje występującego, jest żywa. To jest jak morze – płynie, odpływa, coś wyrzuca na brzeg.

Tego rodzaju twórczość na pewno nie jest poezją, jaką spotykamy w formie zapisanej, w tomie poetyckim. Bo jednak to poezja mówiona. Czyli powrót do korzeni. Biblijnie rzecz ujmując: osoby, które pytają „czy slam jest poezją”, wystawiają pytanego na próbę. Zmuszają, żeby się uzasadnił, obronił, uwiarygodnił.

MP: Być może to kwestia siedzących na uczelniach profesorów, dyskutujących, co jest poezją, a co nie. A przecież wszystko może być poezją.

MD: Ja bym sobie tego życzyła: żeby wszystko było poezją.

Marta Pilarska

Marta Pilarska

Nauczyła się czytać na szyldach reklamowych, oglądanych przez szybę autobusu w drodze do przedszkola. Miłośniczka poezji i literatury dla dzieci. Propagatorka komiksów. Hucznie świętowała przyznanie Oldze Tokarczuk literackiego Nobla. Blogerka i bookstagramerka. Nawet w hasztagach używa polskich znaków diakrytycznych. Szuka miejsc, gdzie pała dzięcielina, i nie omija opisów przyrody w powieściach. Na co dzień można ją znaleźć w księgarni i wydawnictwie Marpress. Lubi wegańskie jedzenie i biwaki w miejscach bez dostępu do prądu.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Sieci pełne wierszy… Sieci pełne wierszy… Sieci pełne wierszy…
Paweł Baranowski

Sieci pełne wierszy…

Liryczne pojedynki na słowa albo Gdynia slamem słynie Liryczne pojedynki na słowa albo Gdynia slamem słynie Liryczne pojedynki na słowa albo Gdynia slamem słynie
Wojciech Boros

Liryczne pojedynki na słowa albo Gdynia slamem słynie