Horror vacui, czyli szkoda, że państwo to słyszą

Ilustracja: Bartek Brosz
Ilustracja: Bartek Brosz

Na początku było słowo. I radio

Pomysł, żeby podczas transmisji z meczu ktoś opowiadał nam to, co właśnie oglądamy, był właściwie koniecznością – choćby dlatego, że w pionierskich latach transmisji telewizyjnych naprawdę nie było zbyt wiele widać. Idea sprawozdawstwa sportowego jest niemal tak stara jak koncepcja nowoczesnego sportu, ta zaś jest starsza niż telewizja. Na początku zatem było słowo, bo nie było obrazu. Skądś się przecież wzięło słynne „szkoda, że państwo tego nie widzą”.

Jeśli chodzi o zdawanie sprawy z tego, co dzieje się na boiskach, szosach, ringach i stadionach, radio trzymało się mocno jeszcze długo po wynalezieniu telewizji – więcej było radio- niż teleodbiorników, na tych ostatnich nie widziało się wcale wyraźnie, a od strony realizacyjnej fonia była szybsza, łatwiejsza w przesyłaniu na duże odległości i tańsza niż wizja. Meczów słuchało się więc w radiu i to ono stało się kuźnią sprawozdawczego rzemiosła (oraz artyzmu) dla późniejszych komentatorów telewizyjnych. Jak pisze w tekście poświęconym kultowemu Studiu S-13 Igor Piotrowski (Cisza i żywioł kabla, w: Dialog Puzyny, z. 2: Bioróżnorodność, Warszawa 2023, s. 113–123):

Przez radiową szkołę komentarza przechodziła zdecydowana większość komentatorów telewizyjnych, w związku z tym zresztą musieli oni po przeniesieniu się do nowego medium albo zerwać z określoną tradycją, albo umiejętnie wykorzystać zdobyte przez siebie kwalifikacje w nowej roli.

Autor przypomina skecz Stanisława Tyma, w którym komik zdradza kulisy komentatorskiego warsztatu, polegające przede wszystkim na wymyślaniu coraz bardziej niesamowitych, coraz mniej zrozumiałych peryfraz, których zadaniem jest zastąpić najpospolitsze rzeczowniki, jak na przykład „piłka”. Jak pisze dalej Piotrowski:

Komentarz piłki nożnej w polskiej telewizji […] jednak ewoluował i ewoluuje. Zbędne peryfrazy i rozbudowane synonimy bywają znakiem firmowym niektórych sprawozdawców, którzy coraz częściej boją się ciszy, albo bojąc się braku precyzji, wywołują wrażenie własnej niepewności. Nie wymieniając nazwisk, są pośród nich dziś tacy, którzy mówią nieustannie bliskoznacznymi tripletami.

Trzeba zaznaczyć, że ów audialny horror vaccui – lęk przed każdą niewypełnioną słowem, komentarzem, opisem tego, co się dzieje lub nie dzieje, sekundą – nie zawsze był cechą szczególną polskich komentatorów piłkarskich. Mieliśmy wszak do czynienia z komentarzem (Andrzej Zydorowicz, Jan Ciszewski), który był komentarzem właśnie: wskazówką, towarzyszeniem, podpowiadaniem najważniejszych faktów dla przeciętnego telewidza nieoczywistych (czyli niewidocznych „na oko”): kto jest przy piłce, czy mógł być spalony albo co dzieje się poza kadrem kamery. Co więcej, taki komentarz nie oznaczał wcale suchej sprawozdawczości i nie musiał być wyprany z emocji. Jak wyjaśniał niegdyś Dariusz Szpakowski, opowiadając o nagrywaniu komentarza do popularnej piłkarskiej gry komputerowej – sam sposób, w jaki wypowie się, zaakcentuje lub wykrzyczy nazwisko Lewandowski, dużo mówi o tym, co ten Lewandowski właśnie robi i w której części boiska się znajduje.

Nie czas i miejsce tu na analizowanie, kiedy i skąd wziął się ten swoiście polski lęk przed pustką, w tym wypadku pustką werbalną, owa neurotyczna potrzeba wypełnienia słowem każdej meczowej minuty, choć jest to fascynujące zagadnienie z zakresu antropologii słowa, teorii i praktyki komunikacji czy medioznawstwa. Dość powiedzieć, że większość polskich kibiców i kibicek – zwłaszcza tych, dla których kibicowanie jest świętem reprezentacji (wielkie turnieje, ewentualnie mecze eliminacyjne, a nie zwykła, powszednia, ligowa młócka, która, nawiasem mówiąc, jest najpiękniejsza – to już jednak temat na inną opowieść) – włącza telewizor (dziś może częściej komputer) nie tylko po to, żeby pooglądać, ale także po to, by posłuchać.

Klasyki i wypadki przy pracy, czyli „jeszcze nie powąchali tego, co znaczy mieć piłkę przy nodze”

Po latach złości na gadulstwo, nadmierny patos, nieadekwatną ekscytację i ciągłe podkręcanie karuzeli emocji, po latach prób eksperymentowania z komentarzem zagranicznym czy oglądaniem transmisji bez komentarza, wreszcie po latach prowadzenia internetowych relacji na żywo z dziesiątek, jeśli nie setek piłkarskich spotkań – nie wyobrażam sobie turnieju bez tych głupot i głosów, to się chyba nazywa syndrom sztokholmski albo nawet Hassliebe. Dynamika emocji podobna jak w przypadku piłkarzy reprezentacji Polski: frustrujesz się, wściekasz, wiesz, jak zrobić to lepiej, sam byś już poszedł na ten stadion, masz dość, machasz ręką, obiecujesz, że już nigdy, nie możesz bez nich żyć.

Chcę się tu zatem ograniczyć do drobnego – nomen omen – sprawozdania z tego, co słyszę od kilku tygodni z ust drużyny polskich komentatorów, nie tylko tych „znanych i lubianych”, rozpoznawanych od pierwszej sylaby po intonacji, po tembrze głosu, po emocjonalnej barwie wypowiedzi (tak, jest to nieudolna konstrukcja tzw. tripletu Mateusza Borka), ale też tych rzadziej słyszanych, pozostających na co dzień nieco w cieniu, a teraz przeżywających swoje pięć minut.

Na początek garść obserwacji ogólnych. Żargon komentatorski, jak każdy idiolekt, ma swoje mody i fazy, wyskakujące – jak filip z konopi czy Luka Modrić zza linii środkowej – wytwory słowotwórczej fantazji i ambicji, by brzmieć fachowo i nowocześnie. Niektóre z nich są w tej ambicji wzruszająco absurdalne, jak „finalizacja” (czemu nie „wykończenie”?), „eksplozywność” (co to właściwie jest?), „proaktywny” (czemu nie aktywny, skoro chodzi o zawodnika albo drużynę?), inne to próba legitymizacji błędów pozwalających nie tracić czasu na wymowę samogłosek (na przykład notoryczne na tych mistrzostwach „zblokowany” zamiast „zablokowany”), jeszcze inne sygnalizują jakiś tajemniczy postęp strategiczno-taktyczno-szkoleniowy, który dokonał się od chwili, gdy ostatni raz oglądaliśmy Euro („ustawieni kompaktowo”). Z ulgą przyjmuję odesłanie do komentatorskiego lamusa szczególnie dla mnie upiornych „podań diagonalnych” (hit poprzednich mistrzostw) – już chyba lepsze są te crossowe, czy też krosowe (jeden z komentatorów pozwolił sobie nawet na żart o krosowym podaniu Kroosa) – i rzadsze majtanie się „wahadła”.

Oczywiście, zawsze muszą się pojawić zdarte do bólu klasyki, dyżurne synonimy typu Helweci, Madziarzy, Italia, Stary Kontynent, a w wypadku rzadziej oglądanych przez rodzimą publiczność drużyn odwołania już to do Ferenca Puskása, już to do Maradony Karpat (był nim, przypomnijmy młodszym czytelniczkom i czytelnikom, Gheorghe Hagi, legenda rumuńskiej piłki z lat dziewięćdziesiątych).

Obficie korzysta się ze skarbca przysłów poszczególnych narodów, skrzętnie zapewne przygotowanego i niecierpliwie, niczym Tomasz Frankowski na ławce rezerwowych (przepraszam, jestem stary i moje skojarzenia też są stare), czekającego na swój moment. Po bramce Turków na 1:0 można więc wygłosić: „Jest takie tureckie przysłowie – cierpliwość jest gorzka, ale jej owoce słodkie”, a remis Gruzji z Czechami podsumować: „przysłowie gruzińskie mówi – chęć to połowa sukcesu, ale połowa sukcesu to tylko połowa punktów”. Czasem właściwy moment nie nadchodzi i by nie zmarnowało się wykucie po czesku „bez pracy nie ma kołaczy”, trzeba dodać: „ale to nie dotyczy Czechów w tym meczu”.

Brylują, zawsze na czasie, niczym mała czarna, skojarzenia i ciekawostki kulinarne: obrona szwajcarska może być dziurawa jak ser lub przeciwnie – nie być dziurawa jak ser. Niemcy, druga ojczyzna kebabów, mogą być „bliscy zadławienia się szwajcarską czekoladą”, a jeśli akurat nic ciekawego się nie dzieje, to można wypomnieć Szkotom zbrodnię smażenia czekoladowych batonów w głębokim tłuszczu. Nagroda za najbardziej wyszukane zastosowanie metafory żywnościowej należy się Michałowi Zawackiemu, podsumowującemu mecz Szwajcaria–Niemcy: „Niemcy kadrę ogłaszali z aktorami, z muzykami, z właścicielami kebabów w klipie, a dzisiaj tak blisko byli zadławienia się szwajcarską czekoladą, a może szwajcarskim serem”.

Najwięcej uroku mają te chwile, kiedy w pośpiechu, w emocjach czy przez roztargnienie (wywołane emocjami!) klasyka zawodzi. Chce się powiedzieć coś metaforycznie, zgrabnie albo bardzo fachowo, a mówi się „jeszcze nie powąchali tego, co znaczy mieć piłkę przy nodze”, obwieszcza się uroczyście, tonem pouczania słabiej zaznajomionych z tajnikami współczesnego futbolu, że „w takich sytuacjach skierowanie piłki w światło bramki jest bardzo istotne”, konstatuje, że „Rumuni muszą się na nowo przedefiniować w tym meczu”, albo z podziwem krzyczy, że dzielny bramkarz „wkłada głowę tam, gdzie inni nie baliby się włożyć nóg”. (Czyli gdzie właściwie? Bo ja na przykład nie boję się włożyć nóg w buty, klapki Kubota i miskę z chłodną wodą w gorący, letni dzień).

Pary komentatorskie konstruowane są najczęściej według zasady: zawodowy dziennikarz plus zawodowy praktyk – były piłkarz lub trener. Czasem zdarza się jednak tak, że były piłkarz ma za sobą staż dziennikarski już niemal równie długi jak miał karierę piłkarską. Takie zestawienie przynosi czasami niezamierzone (chyba?) efekty komiczne – jak wtedy, gdy po długiej, bogato inkrustowanej metaforami, peryfrazami i analizami perorze dziennikarza następuje lakoniczne „fajnie, naprawdę fajnie tu sobie tę piłkę przyjął”, sprowadzające na ziemię, a raczej na trawę.

Pozwolę sobie teraz na krótką charakterystykę kilku komentatorskich indywidualności, których dane nam jest słuchać podczas trwającego właśnie Euro – mistrzostw Europy „Starego Kontynentu, w ojczyźnie Schillera i Müllera”, by ująć to w sprawozdawczej konwencji.

Mateusz Borek, czyli ekspozycja dyspozycji, emanacja dominacji

Mateusz Borek jest bez wątpienia dominatorem polskiego pola komentatorskiego. Jest intensywny, pełen patosu, dynamiczny, chciałoby się rzec: „eksplozywny”. Rzadko kiedy żartuje, jest raczej śmiertelnie poważny, a każdy komentowany przez niego mecz ma ciężar gatunkowy finału mistrzostw świata. Konsekwentnie hołduje zasadzie omne trinum perfectum. Słynne są jego triady, potrojenia, triplety, natręctwo synonimizowania, dookreślania, precyzowania – typu: „Z jaką pasją, z jaką determinacją, z jakim zacięciem walczą o tę drugą bramkę podopieczni trenera X”. Najświeższe przykłady: „On stara się dziś kontrolować emocje, on nie traci złej energii, on nie emanuje tym niezadowoleniem” (o Lukaku w meczu Belgia–Rumunia); „Gruzja jest mocna, Gruzja jest metodyczna, Gruzja znalazła sposób na ogranie Portugalii”. I jeszcze, tonem o najwyższym możliwym natężeniu ekstazy: „Co się będzie dzisiaj działo w Tbilisi, w Kutaisi, w Batumi”. Czy podejrzewam, że Mateusz Borek odświeżył sobie przed spotkaniem atlas geograficzny, żeby na wszelki wypadek mieć z tyłu głowy nazwy TRZECH gruzińskich miast? Być może.

Ta maniera potrajania siłą rzeczy udziela się innym, choć – również siłą rzeczy – przybiera wówczas formy nieco mniej wyrafinowane (lub: nieco mniej pretensjonalne), na przykład: „To jest Maradona, to jest Maradona – to jest ta jakość, to jest ta technika, to jest ten styl prowadzenia piłki”. To jest Kazimierz Węgrzyn, uosobienie bezpretensjonalności za mikrofonem. Każdy mecz komentuje z dziecinną, chłopięcą radością, jakby ktoś właśnie dał mu nową zabawkę, albo jak twój ojciec, w ten jeden dzień lata, kiedy robicie grilla, on właśnie wrócił z kumplami z ryb, otwiera piwko („pssssyk”) i nie trzeba się niczym przejmować. A przy okazji nie sili się na oryginalność. W czasach, gdy komentował mecze ligowe dla Canal+, jego firmowym powiedzonkiem było „fajnie, naprawdę fajnie…” – i od tamtego czasu strasznie go kocham.

Jacek Laskowski, czyli kalambury

Jacek Laskowski też jest intensywny, ale jego intensywność ma zupełnie inny odcień emocjonalny niż ta Mateusza Borka. To raczej żywioł, erupcje beztroskiego, choć ustrukturyzowanego logosu, radość z gry. Może zostało mu to z komentowania ligi hiszpańskiej? Podczas gdy Borek był zawsze specjalistą od piłki niemieckiej… Nie chcę powielać piłkarsko-narodowych stereotypów, ale coś może być na rzeczy…

Laskowski uwielbia barokowe koncepty, efektowne paradoksy, kalambury, ciekawostki, dziwne statystki: kto się bał dentysty, kto się z kim ożenił i kiedy, kto pracował w banku, ile razy zawodnik o nazwisku na literę S trafił w lewy słupek z czternastego metra w ostatnich pięciu finałach mistrzostw Starego Kontynentu. Kilka najświeższych przykładów: „Derby tych, którzy żeby wyjechać na wakacje nad morze, muszą wyjechać za granicę” (Węgry–Szwajcaria); „Pierwsze na tym turnieju spotkanie trenerów, którzy mają pięcioliterowe imiona i nazwiska” (jak on to policzył?! i kiedy?!); „Chiesa nie ukrywa, że po zakończeniu kariery piłkarskiej chce zrobić karierę naukową, interesuje się wszechświatem, chce być astronomem, na jego szczęście od czasów Giordano Bruno inaczej traktuje się astronomów we Włoszech”, „uśmiecha się następca Kopernika” (Włochy–Hiszpania); „Francuzi chcieli nas potraktować po angielsku: no mercy, ale my odpowiedzieliśmy im po francusku: no, merci” (Polska–Francja).

Maciej Iwański, czyli wakacje od wakacji

Do Macieja Iwańskiego mam stosunek bardzo emocjonalny i są to niestety emocje przykre, takie jak smutek, gorycz i frustracja, co oczywiście zupełnie nie jest jego winą. Po prostu głos Iwańskiego nieuchronnie kojarzy mi się z wakacjami – nie tymi miłymi, turniejowymi, lecz z tą ich częścią, kiedy na przełomie lipca i sierpnia polskie drużyny odpadają z europejskich pucharów w trzeciej fazie wstępnych preeliminacji, remisując na wypalonych słońcem boiskach Groznego, Kustanaju, Cypru czy Podgoricy. Jego słynne „Kikut… rany boskie, jaka strata” to dla mnie cytat-kwintesencja tego, że zawsze jest nie tak, zawsze w przedpokoju, miało być łatwo, wyszło jak zwykle, taki los polski, taka jego melancholia i przekleństwo…

Tymczasem na mistrzostwach Europy, komentując mecze, w które nie jest tak emocjonalnie zaangażowany, Iwański łapie szerszy oddech, odpręża się i śmieszkuje, przywodzi na myśl tego zawsze smutnego i poważnego gospodarza klasy, który zawsze przypomina ponuro o konieczności starcia tablicy i zmiany obuwia na kapcie, ale pod koniec czerwca, na imprezie na zakończenie roku, wypija jedno piwo i nagle staje się duszą towarzystwa.

Dariusz Szpakowski, czyli legenda

No, legenda i kropka. Nie ma się co rozpisywać. „Ile razem dróg przebytych? Ile ścieżek przedeptanych? […] „Ile w trudzie nieustannym wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń?”… Ile monologów typu bernhardowskiego, ile wykrzykników radości i zniechęconych przygan, ile razem wygranych i przegranych eliminacji, klęsk otwarcia, starć o honor? Tyle, że nie jestem w stanie napisać o panu Dariuszu nic sensownego ani obiektywnego.

*

Równie dużo frajdy co słuchanie klasyków przynosi mi osłuchiwanie się z głosami mniej znanymi (Mateusz Święcicki, rocznik 1987, czyli jak na polskie standardy bobas, wnosi powiew świeżości i nowego stylu), obcowanie z dynamiką relacji pomiędzy dwoma panami (niestety, wciąż jeszcze są to tylko panowie), którzy czasem brzmią, jakby właśnie był to początek pięknej przyjaźni – wspomniany Święcicki i Wojciech Kowalewski w strugach deszczu na stadionie we Frankfurcie. A poza tym raz na cztery (no dobra, na dwa) lata, zwłaszcza w czerwcu, żyć można, żyć trzeba tak, by każde pół dnia sprawiało ci taką radość i ekscytację, jaką każdy ostrzelany słupek Słowenii czy boczna siatka Danii sprawiały Sławomirowi Kwiatkowskiemu i Markowi Wasilukowi. Do usłyszenia!

PS Co do „szkoda, że państwo tego nie widzą”: tak naprawdę słynne później zdanie brzmiało: „szkoda, że państwo tego nie mogą zobaczyć”, a wypowiedział je Wojciech Trojanowski, najpopularniejszy sprawozdawca sportowy II RP, najprawdopodobniej relacjonując bieg Stanisławy Walasiewiczówny. Tytuł mojego tekstu jest bałamutny, bo przecież wcale nie szkoda, że państwo to słyszą. Ale cóż, ekonomia komentarza!

Kornelia Sobczak

Kornelia Sobczak

Doktor kulturoznawstwa, wcześniej redaktor w serwisach Ciacha.net, Sport.pl i Zczuba.pl. Obecnie pracuje w piśmie „Dialog. Miesięcznik dramaturgii współczesnej”, gdzie – ze zmiennym szczęściem – udowadnia, że sport to też dramaturgia współczesna.

udostępnij: