Rozmowa z Anią Gawron, absolwentką Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku na kierunku grafika, obecnie asystentką w Pracowni Książki i Grafiki Wydawniczej. Ania Gawron zajmuje się projektowaniem graficznym, ilustracją i ceramiką. Na koncie ma liczne współprace projektowe przy tworzeniu opraw wizualnych wystaw i wydarzeń kulturalnych. Bierze udział w wystawach, akcjach artystycznych, targach sztuki i designu, a także prowadzi warsztaty plastyczne dla dzieci i dorosłych.
Maja Sitkiewicz: Jaki kolor mają okulary, przez które patrzysz na świat?
Ania Gawron: Nie wiem, jaki mają kolor, ale czasem są jak mikroskop, a przydałaby mi się raczej lornetka.
MS: Twoje prace zazwyczaj mają ograniczoną paletę barw. Zgaszony fiolet łączysz z czarnym, czerwień z niebieskim, czasem dobierasz jeszcze trzeci kolor. Z czego to wynika?
AG: Lubię ograniczenia, lepiej mi się z nimi pracuje. Na pewno ma na to wpływ to, że często pracuję z technikami drukarskimi, na przykład z sitodrukiem – tu każdy kolor odbija się oddzielnie. Trzeba więc być oszczędnym i kombinować, jak uzyskać ciekawy efekt przy dwóch, trzech matrycach. Jeśli kolory są transparentne, można z nich niejako w gratisie uzyskać trzeci odcień, nakładając je na siebie.
MS: Twoje ilustracje są trochę mroczne, ale jednocześnie niezwykle urocze.
AG: Sama lubię to połączenie, może dlatego że dorastałam w epoce emo. (śmiech) Czasami świadomie dążę do takiego efektu, czasami to wychodzi przypadkiem. Wśród rzeczy, którymi się otaczam lub które oglądam, również często szukam tego zestawienia – albo równoważę sobie ponure rzeczy uroczymi. Lubię na przykład stare, trącące myszką mangi, średniowieczne iluminacje, malarstwo Aleksandry Waliszewskiej. Kiedyś bardzo inspirowałam się Goyą. A do bardziej uroczych inspiracji należą ilustracje Teresy Wilbik i Janusza Stannego, i wszystko, co stworzyli Themersonowie!
MS: Jedna z twoich najbardziej rozpoznawalnych ilustracji nosi tytuł Nie wyjeżdżaj za linię. Napis przypomina dziecięce pismo. Często zdarzało ci się słyszeć taki komunikat na przykład w szkole?
AG: Nie jestem pewna, czy te słowa pochodziły od rodzica czy od nauczyciela, a może od innych dzieci, z którymi nieoficjalnie rywalizowałam w pięknym kolorowaniu. Wiadomo, pilnujemy siebie nawzajem, każdy powinien się dostosować. Bardzo możliwe, że mogłam to powiedzieć też ja. Teraz staram się nie wysyłać takiego komunikatu, sama również jestem na niego bardziej odporna. Praca Nie wyjeżdżaj za linię stanowi kontynuację mojego dyplomu magisterskiego z Pracowni Serigrafii, który czerpał ze stylistyki szkolnych zeszytów i obrazków rysowanych na marginesach. W moim zamyśle seria traktowała o dorastaniu i próbie przekraczania schematów.




MS: Bohaterem tej pracy jest charakterystyczny piesek, który w różnych odsłonach pojawia się w twojej twórczości. To wytwór wyobraźni czy może zwierzak ma swój pierwowzór w rzeczywistości?
AG: To najprawdopodobniej autoportret! (śmiech) Ale rzeczywiście mam w głowie archetypiczny obraz psa. To pies mojej kuzynki – czarny i bardzo włochaty kundel Rex. Pewnego dnia uciekł podczas spaceru i już nigdy nie wrócił.
MS: W ogóle pieski w twoim ilustratorskim repertuarze zajmują szczególne miejsce. Skąd to się wzięło?
AG: Bo zawsze bardzo chciałam mieć psa, ale ostatnio okazało się, że mam silną alergię na sierść, i musiałam zrezygnować z tego planu.
MS: Idźmy więc dalej tropem twoich autorskich ilustracji. Odznaczają się one oryginalnym poczuciem humoru, które – powiedziałabym – jest raczej czarnego koloru. Widzę to wyraźnie choćby na plakatach Ready for action! Almost, Sorry czy Weather under the dog.
AG: Tak jest! Bardzo lubię czarny humor! Ale z umiarem, bo można popaść w cynizm i całkowicie zatracić radość życia. Używanie go raz na jakiś czas jest natomiast odświeżające i pozwala zdystansować się do codziennych problemów.
MS: Sama jednak przyznajesz, że bywają dla ciebie inspirujące i twórczo pobudzają cię „bolączki i smuteczki, małe tragedie dnia codziennego”. Czym są dla ciebie te smutki?
AG: To rozlane mleko, nad którym lubię popłakać. Kiedy mi coś nie wyjdzie albo jest nie tak, jak chciałam, kiedy nie potrafię się z kimś dogadać, bo nie czytam w myślach, kiedy ktoś nie tak spojrzy… Chyba nie należę do twórców, którzy są najbardziej produktywni, gdy są zaspokojeni i zadowoleni. Inspirują mnie rzeczy niedające mi spokoju – mimo że cały czas usilnie do niego dążę.
MS: Ilustrowanie pomaga ci się z tym uporać?
AG: Może to arteterapia? Kiedyś ktoś mi powiedział, że tak zwana prawdziwa sztuka nie powinna być terapią. Raczej się z tym nie zgadzam.
MS: Pamiętasz, kiedy to się zaczęło? Czy już w dzieciństwie tak radziłaś sobie z różnymi emocjami? Czułaś potrzebę, by je narysować lub namalować?
AG: Myślę, że to był mój sposób na komunikowanie się ze światem, bo byłam dość skrytym i mało przebojowym dzieckiem. Jeśli przelewałam jakieś emocje na kartkę, to raczej podświadomie, ale pewnie faktycznie się tak działo.
MS: A czy komiks jako medium jest ci bliski?
AG: I tak, i nie. Tak, bo towarzyszy mi prawie od początku. W dzieciństwie moimi ulubionymi książkami w domowej biblioteczce były właśnie komiksy: Przygody Koziołka Matołka, Tytus, Romek i Atomek (księga, w której Tytus uczył się malować) i komiks o tao – Prawdziwa księga południowego kwiatu. Właściwie to na komiksach uczyłam się też rysować, na przykład kopiując postaci z gazetek „Witch”, które kolekcjonowałam w podstawówce. Później, w gimnazjum, zaczęłam czytać mangi i dalej to robię. Z bardziej współczesnych odkryć: bardzo spodobał mi się autotematyczny album Zrozumieć komiks Scotta McClouda, cenię też prace autorstwa Michaela DeForge’a czy polskiej twórczyni – Zavki. Ostatnio wyszedł super komiks jej autorstwa Promienie Xi.
Nie, bo tworzenie dłuższych narracji przychodzi mi z trudem. Dużo naturalniej pojawiają się pomysły na pojedyncze ilustracje i plakaty, idee zamknięte w jednym kadrze. Ale chciałabym to zmienić i nauczyć się konstruować przekaz, który trwa dłużej, w którym można zbudować napięcie, zaskoczyć zakończeniem, dłużej utrzymać skupienie odbiorcy.
MS: Pierwsze próby już się wydarzyły. Stworzyłaś przecież krótki komiks zatytułowany Grandma.
AG: Ten komiks powstał w ramach współpracy z elmonstruodecoloresnotieneboca, czyli Rogerem Omarem, który od 2002 roku kolekcjonuje zilustrowane sny i wydaje je w postaci małych zbiorczych zeszycików w niewielkim nakładzie. Od jakiegoś czasu przymierzałam się do narysowania krótkiego komiksu, ale brakowało mi pretekstu. Propozycja od Rogera była idealną okazją, żeby zmierzyć się z tym medium.
MS: Czy będzie ich więcej?
AG: Chciałabym, ale wolę nie obiecywać.
MS: Opowiesz, jak duży wpływ na to, czym się teraz zajmujesz zawodowo, mieli twoi rodzice?
AG: Chodziłam z siostrą na zajęcia plastyczne i ceramiczne do domów kultury w Elblągu. Były to nasze jedyne dodatkowe zajęcia. Moi rodzice nie zajmują się zawodowo sztuką ani designem, ale dużo razem rysowaliśmy w dzieciństwie. Mój tata, który jest z wykształcenia mechanikiem samochodowym, pisał kiedyś poezję i odnawiał meble. Teraz w wolnym czasie zajmuje się stolarką i metaloplastyką. Zresztą co chwila znajduje sobie jakieś nowe zajęcia – i chyba mam to po nim.
MS: Pamiętasz swój pierwszy zachwyt? Coś, co było sztuką – obrazem, muzyką, książką – co zostało w twojej pamięci i miało na ciebie duży wpływ?
AG: Mój absolutnie pierwszy zachwyt to chyba Król Lew. Po obejrzeniu tego filmu był szał, zaczęłam rysować bardzo dużo kociaków i pamiętam, że wymyślałam też alternatywne wersje tej historii, w której pojawiały się tygrysy i czarne pantery.
MS: Czy grafika w gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych była twoim pierwszym wyborem?
AG: Tak, to był mój pierwszy wybór, chociaż zastanawiałam się też nad studiowaniem animacji, co ostatecznie odrzuciłam, bo przeraziło mnie, jak dużo pracuje się przed ekranem w postprodukcji.
MS: Jak wspominasz okres studiów?
AG: Bardzo dobrze. To był dobry czas na próbowanie wszystkiego i eksperymentowanie. Na pewno nauczyłam się dużo o projektowaniu graficznym – przed studiami nie miałam o tym zielonego pojęcia. Miałam też szansę spróbować różnych technik drukarskich, które interesowały mnie jeszcze przed rozpoczęciem nauki, ale wcześniej nie miałam do nich dostępu – takich jak wklęsłodruk, litografia czy sitodruk.
MS: W 2015 roku obroniłaś dyplom licencjacki w pracowni wklęsłodruku. Dwa lata później dyplom magisterski realizowałaś już w pracowni sitodruku – i to chyba ta technika jest jednym z twoich ulubionych środków przekazu, prawda?
AG: Dyplom magisterski został zainspirowany wizją z podstawówki na temat mojej przyszłości. Zapytana podczas lekcji o to, kim chcę kiedyś zostać, odpowiedziałam: „Jak dorosnę, chcę być malarką i malować koty w skarpetkach”. Dyplom był realizacją tego marzenia, tylko nie malowałam, lecz odbiłam wszystko na sicie. Prace czerpały ze stylistyki szkolnych zeszytów i bazgrołów rysowanych na marginesach. Wśród nich znalazły się również autentyczne fragmenty moich rysunków i zeszytów z dzieciństwa. W zamyśle seria ta opowiadała o dorastaniu i próbie przekraczania schematów.
Najpierw pojawił się pomysł na dyplom, później wybrałam technikę. W Pracowni Wklęsłodruku spędziłam cztery lata i dopiero na ostatnim roku przeniosłam się na serigrafię. Wydawała mi się bardziej odpowiednia do stylistyki zeszytowo-szkolnej. Z sitodrukiem mam do czynienia dalej, bo jest dużo bardziej dostępną techniką. Obcuję z nią głównie dzięki zajęciom organizowanym w tuBazie [http://tubaza.org] w Gdyni przez MORZE [https://www.facebook.com/morzefundacja/] oraz festiwalowi Trisity [https://www.trisity.art].





MS: Podczas warsztatów dla dzieci, zatytułowanych „Kartka ma krańce, ilustracja nie”, odbywających się w ramach 16. Bałtyckich Spotkań Ilustratorów, postanowiłaś sprawdzić, czy kartka w jakiś sposób ogranicza naszą twórczość i co się stanie, kiedy spróbuje się pokonać te ograniczenia lub je wykorzystać. Do jakich wniosków doszłaś?
AG: W ramach Bałtyckich Spotkań Ilustratorów w 2021 roku opracowywałam materiały graficzne. Dodatkowo dostałam propozycję poprowadzenia warsztatów nawiązujących do hasła przewodniego wydarzenia – Ultima Thule (czyli „kraniec znanego świata”). Zamysł był taki, żeby stworzyć z dzieciakami wspólną ilustrację, która się zapętla, działa na zasadzie patternu, więc może ciągnąć się w nieskończoność i nie ma granic…
MS: Od 2022 roku pracę ilustratorki łączysz z pracą w Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Lubisz pracę dydaktyczną?
AG: Pracuję jako asystentka prof. Janusza Górskiego w Pracowni Propedeutyki Projektowania dla Kultury oraz w Pracowni Książki. Od przyszłego roku – w związku z wprowadzeniem jednolitych pięcioletnich studiów – będziemy prowadzić jedną specjalizację: Pracownię Książki i Grafiki Wydawniczej. Pracę dydaktyczną, niespodziewanie, bardzo polubiłam. Staram się przekazywać wiedzę, której mi brakowało na studiach, dzielić się doświadczeniem, wyprzedzać pytania, bo wiem, że o niektóre rzeczy można się wstydzić lub bać zapytać. Ta praca daje mi satysfakcję na pewno wtedy, kiedy studentom się coś udaje i są z siebie zadowoleni. Ale też… stabilność finansową, bo na freelansie bywa bardzo różnie.
MS: A czy ty sama stale poszukujesz nowych środków wyrazu?
AG: Nie jestem pewna, czy stale, ale zdecydowanie mam takie okresy, kiedy potrzebuję czegoś nowego.
MS: Dlatego zajęłaś się ceramiką?
AG: Do ceramiki wróciłam w 2019 roku z przypadku. Pracowałam wtedy na pół etatu w domu kultury. Biuro, które współdzieliłam z innymi pracownikami, znajdowało się pomiędzy pracownią ceramiczną a pomieszczeniem z piecem, więc glina mocno mnie kusiła! (śmiech) Zaczęłam chodzić na zajęcia po pracy, co było bardzo relaksujące – i w końcu nie przed ekranem! Moje ilustracje zawsze na którymś etapie trafiają do komputera, przy ceramice nie ma takiej opcji. Dodatkowo mam możliwość wyjścia z ilustracją w przestrzeń trójwymiarową, a obiekty, które tworzę, mogą być przedmiotami użytkowymi – same zalety. Wyzwaniem na pewno jest technologia związana z ceramiką i trochę z nią na początku walczyłam, zanim zaczęło mi to wychodzić, ale bardzo to lubię. Okazało się, że strasznie brakowało mi takiego bezpośredniego kontaktu z warsztatem i przesiadywania w pracowni.
MS: Lepisz między innymi stojaki na kadzidła w formie pająków oraz talerzyki i kubki, a na nich czaszki, kościotrupy, myszki, węże i oczywiście pieski… Skąd dobór takich tematów?
AG: Czasami zafiksuję się na jakimś kształcie bądź postaci i eksploruję je, dopóki nie uzyskam satysfakcjonującego efektu lub mi się to nie znudzi. Takim długo wałkowanym przeze mnie tematem – choć nie tylko w glinie – był piesek/stworek/duch/chmura. Lubię, gdy nie wiadomo do końca, co to – zwierz czy zjawisko atmosferyczne. Później były „kościaki”: próbowałam uprościć formę szkieletu, ale tak, żeby dalej była rozpoznawalna i – w kontraście do jej standardowego przekazu – sympatyczna. Ostatnio zaczęłam się więcej przyglądać roślinom i widać to w moim szkicowniku i na nowych talerzykach.
MS: Ilustracji na ceramice nie malujesz, tylko wprasowujesz w siebie różne kolory gliny. Jak bardzo czasochłonny jest to proces?
AG: Dla mnie to najwygodniejsza technika tworzenia ilustracji na glinie. Idealna do moich potrzeb. Co prawda najpierw próbowałam malować na glinie, ale okazało się, że farba na ceramice zachowuje się zupełnie inaczej niż na kartce, i bardzo mnie to irytowało. Poza tym stresowałam się tym malowaniem, bo już się narobiłam: ulepiłam, wypaliłam i wyszlifowałam naczynie – i nie chciałam tego zepsuć na etapie malowania. Przy malowaniu i rysowaniu według wcześniejszego szkicu mam tendencję do psucia rysunku – i to nie tylko na glinie. Muszę się więc mocno pilnować, żeby zachować spontaniczność, a jednocześnie móc nanosić korekty. Zresztą lubię pracować z kształtami „zastanymi” – charakterystycznie namalowaną plamą, kawałkiem wydartej kartki itp. Kiedy wprasowuję w siebie różne plamy gliny, uzyskuję właśnie takie elementy, mam także idealną dla mnie proporcję przypadku i kontroli. To jest zaprojektowany przypadek!









MS: Sprytne! Tego know-how nie zachowujesz tylko dla siebie, lecz dzielisz się nim z innymi podczas warsztatów ceramicznych. Masz swój patent na to, jak nauczyć kogoś lepić z gliny zupełnie od podstaw?
AG: Nie widzę powodu, dla którego miałabym tę wiedzę zachowywać tylko dla siebie. Sama bardzo dużo o ceramice dowiedziałam się z YouTube’a i Instagrama w czasie pandemii. (Przy okazji bardzo polecam kanał Pottery to the People [https://www.youtube.com/potterytothepeople]). Barwienie gliny różnokolorowymi barwnikami podejrzałam na Instagramie u różnych twórców, później dowiedziałam się, że ta technika ma korzenie w Japonii i nazywa się nerikomi, chociaż znana była też w starożytnym Egipcie. W nerikomi uzyskuje się efekty marmurkowe poprzez zmieszanie różnych odcieni gliny. Nie wiem, czy wprasowywanie kolorowych kawałków gliny w siebie ma oddzielną nazwę, ale znam kilku twórców, którzy bawią się w ten lub podobny sposób. Są to między innymi: Maria Lenskjold, Courtney Hassmann, marki DUM KERAMIK czy weareoutofoffice. Dotychczas mam za sobą dwa warsztaty ceramiczne, jeden w Galerii El, drugi towarzyszył zajęciom jogi. Niewykluczone, że wrócę jeszcze do warsztatów, kiedy nadarzy się taka okazja.
MS: Ponadto zajmujesz się projektowaniem graficznym, czyli sztuką użytkową. Co cenisz szczególnie w tym rodzaju swojej twórczej działalności?
AG: Zlecenia graficzne za każdym razem są dla mnie wyzwaniem. Projektowanie wystaw czy obszernych wydawnictw to naprawdę ogrom pracy. Zdarzają się też lżejsze rzeczy, pozwalające na większą swobodę, ale to raczej rzadkość, przynajmniej w moim wypadku. Bardzo często w projektowaniu trzeba schować swoje ego i dopasować się do klienta lub do tematu albo na przykład działać z identyfikacją stworzoną przez inne studio czy grafika. Cieszę się, kiedy powstaje coś wartościowego, na przykład interesująca wystawa edukacyjna albo kiedy mój plakat lub grafiki promują wydarzenia, w których sama chętnie biorę udział.
MS: Jak już wspomniałaś, jesteś również autorką lub współautorką opraw graficznych, między innymi do wystawy prac Józefa Wilkonia czy ilustracji Bożeny Truchanowskiej (we współpracy z Joanną Czaplewską) w Muzeum Miasta Gdyni. Od czego najczęściej zaczynasz myślenie o takim dużym projekcie?
AG: I jeszcze wystaw ilustracji Hanny Czajkowskiej (Nie tylko Bullerbyn) i Teresy Wilbik (W czarodziejskim młynie Afanasjewów) w Nadbałtyckim Centrum Kultury – obie we współpracy z Moniką Koncą.
Zazwyczaj na początku jestem przerażona, ale później zaczynam oswajać się z tematem. Analizuję, co jest do zrobienia i jak to wycenić – to pierwszy punkt. Jeśli już jestem ugadana w sprawach finansowych, to zaczynam od głębszego zaznajomienia się z tematem. Przy współpracy nad wystawami ilustratorów ogromną przyjemnością jest oglądanie oryginałów ich prac, zdarza się, że niektóre nie były wcześniej nigdzie publikowane! Później trzeba się zastanowić, w jaki sposób pokazać je na wystawie, żeby było to ciekawe i atrakcyjne wizualnie. Czasami do zaprojektowania są także towarzyszące wystawie gry edukacyjne, do których dobiera się fragmenty ilustracji, i bywa, że trzeba też coś samemu dorysować. (śmiech)




MS: Bożena Truchanowska, zaliczana do grona współtwórców polskiej szkoły ilustracji, powiedziała kiedyś w jednym z wywiadów: „Malowaliśmy dla siebie, najważniejsze było, żeby podobało się w redakcji, żeby mnie się podobało, ale w ogóle nie przywiązywałam wagi do opinii dzieci”. Czy ty podczas tworzenia myślisz o swoim odbiorcy czy może – podobnie jak Truchanowska – chcesz, aby to przede wszystkim tobie się podobało?
AG: To zależy od tego, czy tworzę dla siebie czy dla klienta. Przy autorskich projektach kieruję się głównie swoimi upodobaniami, chociaż mam z tyłu głowy, że ktoś to będzie oglądał. Projektując dla klienta – plakat, znak, opracowanie graficzne wystawy – stawiam na czytelność komunikatu, czasami kosztem swoich preferencji. I wtedy myślę dużo więcej o odbiorcy. Młodszego odbiorcę staram się traktować na równi z dorosłym. Wydaje mi się, że rzeczy, które tworzę, są uniwersalne i mogą się podobać i małym, i dużym. Tak bym przynajmniej chciała.
MS: A jak już się zdarzy, że malujesz dla własnej przyjemności, to masz wyrzuty sumienia?
AG: Całe szczęście coraz rzadziej! Teraz mam wyrzuty sumienia, jak tego nie robię.
MS: Choć nie masz jeszcze na koncie ilustracji do książki, to w 2019 roku podjęłaś pierwszą – nieśmiałą – próbę w tym kierunku i stworzyłaś projekt książki dla dzieci Daj mi spokój, który otrzymał główną nagrodę komisji międzynarodowej w konkursie Jasnowidze.
AG: To historia, która opowiada o poszukiwaniu spokoju i o relacji dziecko–rodzic. Rozpoczyna się od słów „Czasami moja mama mówi: «Daj mi spokój»”. Mała bohaterka wyrusza więc na poszukiwanie spokoju dla swojej mamy i w trakcie tych poszukiwań ma różne przygody. Pomysł pojawił się w mojej głowie po przebywaniu przez dłuższy czas z bardzo wygadaną małą dziewczynką, którą się opiekowałam – i było to dość męczące. Przypomniała mi się wtedy relacja z moją młodszą siostrą, od której w dzieciństwie często uciekałam i chciałam, żeby dała mi w końcu święty spokój… No, ale historia kończy się ciepło.
MS: Daj mi spokój wciąż jest jeszcze projektem. Masz plan, żeby powstała z tego książka?
AG: Chcę to w końcu skończyć i znaleźć wydawcę albo wydać własnym sumptem. Mam duży problem z kończeniem swoich projektów, zwłaszcza tych bardziej rozbudowanych, boję się, że wyjdą gorzej, niż prezentują się w mojej głowie.
