No i siedzę teraz na przystanku, pochylony, z opuszczoną głową, z łokciami wspartymi na kolanach. Jem drożdżówkę, a okruszki kapią na chodnik jak krew. Ktoś pomyśli, że… a właściwie gówno mnie obchodzi, co kto pomyśli. Ważne, że jem, że jestem, że jeszcze oddycham.
Spotkałem ją jakiś czas temu. To było wiosną. Dobrze pamiętam, bo po wyjątkowo długiej zimie świat po prostu oszalał – ludzie wysiadywali na ławkach, chodzili ulicami po słonecznej stronie, wylegiwali się na trawie, park przy urzędzie wyglądał niczym z nowojorskiej pocztówki, a miasto miało smak słonego karmelu w waflu bez cukru. Gdy tylko opadły magnolie, pojawił się biało-liliowy bez, a wraz z nim, niemalże równocześnie, zakwitły kasztany, na rynku sprzedawano już konwalie, a dwa dni później polskie truskawki – świat nabierał tempa.
Co wieczór o dwudziestej siadała na murku w górze ulicy, zdejmowała cieniutkie rękawiczki i z papierowej torebki wyciągała drożdżówkę. Cała w czarnych koronkach, w kapeluszu, siwe włosy upięte tanimi wsuwkami w kok – laskę wspierała o kosz i zaczynała delektować się tym, po co ja nie miałem odwagi ustawić się w kolejce. Przychodziłem na plac przy kościele tylko po to, żeby na nią popatrzeć. Już nawet nie myślałem o jedzeniu, o niczym nie myślałem, ani o długach, ani o powracających migrenach, o piętrzących się pismach z urzędów, niewyrzuconych śmieciach, zapominałem o posranych relacjach z synami i o toczącym mnie jak larwa wstydzie.
Nie, nie miałem potrzeby, żeby do niej podejść i zagaić rozmowę. Ona była moim spokojem, walerianą i dziurawcem na depresję w jednym, moją wieczorynką.
– Gabi – krzyknął facet w niebieskim podkoszulku, a ona żywo odwróciła twarz w jego stronę. Jednak to nie ją wołał, a na głos zareagował zagubiony w ulicznym tłumie łaciaty corgi.
Więc kiedy kilka miesięcy później nie było jej na murku w górze ulicy, zacząłem rozglądać się nerwowo. Może zlała się z czernią wieczoru, w październiku, po zmianie czasu, o dwudziestej jest już całkiem ciemno. Podszedłem bliżej, ale było pusto. Odważyłem się nawet zagadać do grupki stojącej w kolejce.
– A gdzie tam, tu nie ma takiej – powiedział jeden z rękami wciśniętymi w kieszenie za dużej kurtki.
– Już dawno nie ma, może była, ale nie ma – dorzucił drugi, tak samo nieogolony.
To wtedy zacząłem czytać klepsydry. Trochę tego było. Miasto umiera, takie można było odnieść wrażenie. Były Genowefy, Grażyny, Gertrudy, ale Gabrieli, Gabi nie znalazłem żadnej. Natknąłem się nawet na dawnego kumpla, któremu kiedyś szczerze życzyłem śmierci, ale teraz, kiedy jego nazwisko wisiało przykute do drzewa, wydało mi się to głupie i nie na miejscu.
Nie mogłem spać. O świcie powlokłem się na dworzec. Ochroniarz jak zwykle pokonywał przestrzeń dworcowej poczekalni od jednego do drugiego punktu kontrolnego. Kilka siedzeń było zajętych przez przemarzniętych stałych bywalców, spędzających noce na siedząco. Zażywny mężczyzna pod zszarzałym kocykiem próbował jechać na ręcznym i przyspieszyć nadejście snu – złudnego lekarstwa na ciągnące z peronów zimno. Wywołało to niesmak starszej pani z walizką – analizując niebieskie ekrany rozkładu jazdy, nieopatrznie spojrzała w stronę mężczyzny. Ona była tu tylko na chwilę, jego widywałem w poczekalni znacznie częściej, zawsze przy automatach, liczył, że może jakiś zaspany kawosz uroni banknot lub monetę.
Dworzec się budził, przybywało podróżnych goniących odjeżdżające eskaemki. Poczekalnia wypełniła się przyjemnym zapachem pieczywa. Mimowolnie przełknąłem ślinę. Szczupły chłopak ciągnął plastikowe skrzynki ustawione jedna na drugiej, pełne chrupiących bochenków, bułek wrocławskich i drożdżówek z kruszonką. Rozległ się dźwięk podnoszonej kraty i po chwili z piekarni wyjechały puste skrzynki, na najwyższej piętrzyły się zafoliowane kanapki, pizzerki i słodkie bułki – wczorajsze, nieprzejedzone, resztki po sytych.
Patrzyłem przezroczystym wzrokiem na tę scenę i poczułem, że nie jestem jej jedynym obserwatorem.
– Może miałaby pani ochotę? – zapytał szczupły chłopak i nie czekając na odpowiedź, zestawił na kamienną posadzkę skrzynkę z bułkami.
Kobieta w czarnych koronkach skinęła głową i rozglądając się spłoszonym wzrokiem po sali, bez słowa pochyliła się nad tym rogiem obfitości. Wybrała drożdżówkę z kruszonką i kiedy już miała odejść, poczuła mój wzrok. Nasze oczy się spotkały. Sięgnęła po jeszcze jedną bułkę.
A teraz siedzę na przystanku, dojadam bułkę z kruszonką. Wrócę do domu, zmyję lepki lukier z palców i spróbuję zasnąć. Wieczorem pójdę w górę ulicy i ustawię się w kolejce.