Gloria victis

Ilustracja: studio.kmicic
Ilustracja: studio.kmicic

To już trzeci raz w tym tygodniu, kiedy nogi poniosły mnie pod bramę cmentarza. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy potknąłem się o wystające korzenie starych lip. Przenikały pod murem, kruszyły chodnik, podkładały się pod podeszwy, aby obcy z szacunkiem pochylili głowy nad tymi, co zostali zwyciężeni.

Korciło mnie, żeby poodgarniać z chodnika suche liście i gałązki, poustawiać przewrócone znicze i wymienić w wazonach uschnięte kwiaty na świeże. Dlatego omiotłem wzrokiem drzewa i krzewy, strzepnąłem pyłek z przekwitłych żonkili. Poszedłem dalej po wypolerowanych płytach. Można przebiec po nich jak po pasie startowym, ale zamiast wzbić się do nieba, trafia się na końcu na złamany drewniany krzyż. Lepiej zatem skręcić w którąś z kwater i przejść się wśród rzędów identycznych pomników, odlanych zapewne z jednej formy. Stoją dumnie, spoglądając w przeszłość. Na niektórych zatarły się wytatuowane nazwiska i daty śmierci.

Wszystko tu było dopasowane do siebie. Groby do kwater. Zmarli do grobów. A ja miałem poczucie, że nie pasowałem ani do swojego ciała, ani do swojej duszy. Te są moimi złamanymi krzyżami na końcu cmentarza.

Na kilku nagrobkach wisiały niedbale rzucone kurtka, bluza i dwie pary jeansowych spodni. Suszyły się w porannym słońcu, a targane wiatrem rękawy i nogawki machały do mnie nieśmiało. Na ramionach krzyży wisiały skarpetki. Złożyłem rzeczy w kostkę i odłożyłem na najbliższą ławkę. Właściciel ubrań z pewnością zdziwi się, gdy wróci do życia. Na razie pochrapywał pod grobowcem Obrońców Poczty Polskiej, ściskając w dłoniach pustą butelkę po wódce.

Przystanąłem po drugiej stronie pod przypadkową tablicą z nazwiskiem ofiary. Trzydzieści trzy lata. Tyle co ja. Pamięć o jego przedwcześnie zakończonym życiu przetrwa na kartach historii, których nie zetrze ani wiatr, ani czas, ani pokruszony beton.

A co pozostanie po mnie?

Nie potrafię wypełnić przekazu pocztowego, bo nie mam czego i komu wysłać. Dla mnie priorytetem jest się napić. Jak nie wypiję do piętnastej, to potem do końca dnia wszystko mi się wlecze, jak listonosz pomiędzy blokami z nieodebranymi poleconymi. W telegraficznym skrócie rzecz ujmując, wiele w życiu nie osiągnąłem. Nawet moja matka miała większe sukcesy, kiedy była w moim wieku: dziesiątka dzieci, rak krtani i komornik na karku.

Nagle potrącił mnie chudy chart. Jego właściciele robili mu zdjęcia na tle pomników. I sobie również. Widziałem ich kilka dni wcześniej, gdy skracali sobie drogę do galerii handlowej, idąc przez cmentarz. Teraz wracali z torbami, na których mieniły się loga znanych marek. Mieli na sobie drogie puchowe kurtki, a na nadgarstkach błyszczały złote zegarki i bransoletki, które odbijały się na tle szarych pomników. Widocznie było to dobre tło dla zdjęć albo akurat wiosenno-cmentarny pejzaż dawał więcej wyświetleń na Instagramie. Wyglądali na takich, co mają ciepło w domu, dużo na koncie, a w głowach zamiast płynu mózgowo-rdzeniowego przelewa im się uryna.

Mężczyzna rzucał kijem, pies aportował. Wołali do niego jak do małego dziecka i śmiali się do rozpuku, gdy załatwiał się na okoliczne groby. Ale porządek musi być. Tak mówiła mama, nawet wtedy, gdy nie mieliśmy łazienki i szczaliśmy do plastikowego wiadra za kotarą. Wziąłem więc do ręki kij i stanąłem niezauważony za ich plecami.

Kiedy ustawiali się do kolejnego zdjęcia, rzuciłem kij na ulicę. Chart z wywieszonym jęzorem wybiegł za bramę cmentarza wprost pod nadjeżdżający samochód. Pisk, trzask, dźwięk klaksonu, smród spalonych klocków hamulcowych i nagle cisza. Lubię ciszę.

– To ty! To twoja wina – ryknął mężczyzna i rzucił się na mnie.

Wtedy zatrąbiły samochody na ulicy, a on zatrzymał się w połowie prawego sierpowego i puścił moją kurtkę, której zamek zaczął wrzynać mi się w szyję. Jego partnerka padła na kolana, na wyślizgane płyty i spojrzała błagalnie w niebo, ale nikt do niej nie przemówił, więc sama krzyknęła.

– Zabiłeś go! Morderca! – Czołgała się po alejce w stronę ulicy z twarzą przy ziemi, jakby szukała nadziei, której ja sam od dawna nie spotkałem, więc nie wiedziałem, jak mogłaby wyglądać.

Wtedy poczułem na ramieniu czyjąś dłoń. Wzdrygnąłem się i powoli odwróciłem. Ręka była sina, a pod paznokciami miała brud.

– Ten pies naszczał wczoraj na moje ciuchy. Przychodzą tu od tygodnia i zakłócają ciszę.

– Już nie będą.

Sięgnął do spodni, a ja przestraszyłem się, że zaraz ściągnie pasek. Nie wiedziałem, czego ode mnie oczekuje. Może źle poskładałem ubrania?

Tymczasem wyjął z nogawki pełną butelkę wódki. Odkręcił korek i pociągnął spory łyk.

– Widziałem cię już wcześniej. Nigdy ci tego nie zapomnę. Oni też nie. – Beknął i wytarł wierzchem dłoni końcówkę szyjki butelki. Potrząsnął nią i wylał trochę na trawnik. Potem podał mi, szczerząc uśmiech. Braki w zębach wypełniała jakaś niewypowiedziana radość i ulga.

Spojrzałem na zegarek. Zbliżała się piętnasta.

Dominik Kasicki

Dominik Kasicki

Obserwator rzeczywistości, pasjonat codzienności i uczuciowy meteopata. Pisze opowiadania oraz haiku. Aktualnie pracuje nad pierwszą powieścią. Współautor antologii opowiadań Cymelium i dumny członek grupy Mafia Literacka. Laureat kilku konkursów literackich. Jako uczestnik warsztatów pisarskich zjeździł kraj od morza po góry. Po drodze dorwał się do radiowego mikrofonu i od tamtej pory przepytuje twórców o kulisy powstania ich debiutanckich dzieł w podcaście „Pierwsza Książka”. Gdy nie tworzy memów lub wycinków z gazet, które serwuje na swoich profilach, poznaje tajniki kręcenia krótkich filmów w smartfonowym formacie.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Cmentarna (n/ż) Cmentarna (n/ż) Cmentarna (n/ż)
Agnieszka Domańska

Cmentarna (n/ż)

Czarne źródła Czarne źródła Czarne źródła
Jakub Orzeszek

Czarne źródła