Z Marpresjanami rozmawia Czesław Romanowski
Kim są Marpresjanie? Przedstawiają się tak:
„Jesteśmy załogą wydawnictwa Marpress i kochamy książki. Jest nas trójka: Fabian (redaktor naczelny), Ula (redaktorka prowadząca) i Marta (odpowiedzialna za promocję i sprzedaż). Dbamy o cywilizację czytania, wydając książki, które sami chętnie czytamy. W ich przygotowanie wkładamy całe serce. Jesteśmy wydawnictwem z Gdańska, więc promujemy pomorskich autorów i autorki, lokalną historię, powieści, które dzieją się w naszym regionie. Na szerokie wody wypływamy serią Bałtyk, w której wydajemy literaturę z krajów nadbałtyckich, rzadko obecną w Polsce. Wybieramy świetne tytuły, nieoczywiste miejsca i najlepszych tłumaczy. Jako jedni z pierwszych zaczęliśmy umieszczać imię i nazwisko tłumacza na pierwszej stronie okładki książki oraz na skrzydełku biogramy i fotografie. Co ważne, tłumaczymy książki z języków, w których zostały napisane – nie pośrednio. Literaturą – skracamy dystans”.
Czesław Romanowski: Fabianie, nie jesteś z Gdańska, jesteś z Wrocławia, jak to się stało, że tutaj przyjechałeś? I jak trafiłeś do Marpressu? Przyszedłeś w 2017 roku i spowodowałeś, że Marpress zajął się także wydawaniem beletrystyki.
Fabian Cieślik: Przeprowadziłem się do Trójmiasta w 2008 roku za pracą i za miłością. Pracowałem w gdańskim Intelu. Rodzice mojego przyjaciela, którzy zakładali to wydawnictwo, Władysław i Grażyna Kaweccy, zaproponowali mi zajęcie się recenzjami propozycji wydawniczych. Miałem pomagać przy kwalifikacji tekstów do wydania. Trochę też pomagałem przy różnych zagranicznych grantach. Parę lat później zaproponowano mi przyjęcie funkcji prezesa wydawnictwa. Przystałem na to, ale też chciałem, żeby udziały wydawnictwa skupić w jednym miejscu. Problem polegał bowiem na tym, że były one rozproszone, ponieważ Marpress w 2009 roku został zakupiony przez jednego z publikujących tu autorów, jego żona została członkiem zarządu, a część udziałów sprzedano spółce producenckiej z Warszawy. Ta spółka upadła, jej udziały przejęła inna spółka. Czyniłem więc starania, żeby udziały trafiły do wydawnictwa, co po wielu wysiłkach się udało.
Uprzedziłem właścicieli, że wydawnictwo czekają zmiany, że trzeba poszerzyć naszą działalność. Dostałem zielone światło i wspólnie przeprowadziliśmy rebranding – powstało chociażby nowe logo. Brali w tym wszystkim udział i Władek, i zmarła właśnie Elżbieta Rusak, sekretarz redakcji. Myśleliśmy nawet o zmianie nazwy, ale ostatecznie z tego zrezygnowaliśmy, bo w wypadku marki, która tak długo istnieje na rynku, nie warto tego robić. Przeprojektowaliśmy dwie istniejące serie Marpressu, a więc Gdańską Kolekcję Tysiąclecia i Marynistykę. Mieliśmy pomysł sięgnięcia po prozę, po tłumaczenia – co Marpress zresztą już wcześniej robił – i nadać temu jakieś ramy. W związku z tym pojawiła się nowa seria, którą chcieliśmy nazwać a to Północ, a to Literatura Północy. Ale Elżbieta powiedziała wówczas: Po co wy tak komplikujecie? Po prostu Bałtyk! I tak zostało.
CzR: Rozumiem, że wspomniany przez ciebie rebranding był potrzebny, żeby unowocześnić wydawnictwo, dotrzeć do szerszego, innego kręgu czytelników. I to się, jak się zdaje, znakomicie udało.
FC: Tak. Ten proces nie był spektakularny, raczej wydłużony, ale po niecałych dwóch latach – szczególnie gdy sięgnęliśmy po projekt Kreatywnej Europy, starając się o grant unijny na serię Bałtyk – wszystko zaczęło nabierać rozpędu. Widzieliśmy, że z miesiąca na miesiąc, z każdym nowym tytułem, rośnie sprzedaż, ale też rosną zasięgi w mediach społecznościowych, odzywają się nowe czytelniczki i nowi czytelnicy. Namacalną zmianę – oprócz zwiększonych obrotów – odczuliśmy w kontaktach bezpośrednich, na targach książek, gdzie z czasem przychodziło do nas mniej ludzi z przypadku, a coraz więcej tych, którzy czytali nasze książki i przyszli po kolejne. I to było megafajne. Życzę każdemu wydawcy jak najwięcej takich doświadczeń z czytelnikami.
CzR: Trafiliście, czy też właściwie – znaleźliście, niszę na rynku. Bo mało kto – a w wypadku kilku krajów chyba nawet nikt – wydaje u nas książki autorów z Finlandii, Litwy, Łotwy czy Estonii. I nie chodziło tu o publikowanie dosyć modnych skandynawskich kryminałów, ale o powieści, nazwijmy je tak, obyczajowe. Taki pomysł wydawnictwa związanego z Bałtykiem wydaje się oczywistością, no ale trzeba było na to wpaść i wierzyć, że taka seria spotka się z zainteresowaniem.
FC: Właśnie taki był nasz tok myślenia. Faktycznie bowiem, kiedy sięgaliśmy po wydawaną wówczas literaturę bałtycką, to trafialiśmy zazwyczaj na kryminały. A Litwa, Łotwa i Estonia – może z wyjątkiem najbliższej nam geograficznie i historycznie Litwy – były wręcz białymi plamami. Przygotowując się do programu Kreatywna Europa, musiałem poprzeć nasze przemyślenia i pomysły konkretnymi danymi. No i wyszło, że od 1989 roku nie opublikowano u nas żadnej powieści estońskiej, żadnej powieści łotewskiej. Ukazywały się sporadycznie tomy poezji czy książki dla dzieci, ale dla dorosłych nie było niczego. A te wydawane przed 1989 rokiem najczęściej tłumaczono z języka rosyjskiego. W wypadku estońskiego Ania Michalczuk-Podlecki, która zaczynała od tłumaczenia książek dla dzieci, odważyła się sięgnąć po powieść dla dorosłych, i to kultową, myślę o Człowieku, który znał mowę węży Andrusa Kivirähka – to jedna z najbardziej znanych estońskich książek ostatnich lat. Tak Ania zadebiutowała jako tłumaczka powieści dla dorosłych. I tu nasze marzenia się spełniły.
Ale muszę też wspomnieć o dwóch innych krajach nadbałtyckich, które są u nas słabo reprezentowane, czyli o Niemczech i Rosji. Za Rosję z oczywistych dziś względów żadne wydawnictwo nie sięga, z kolei literatura niemiecka jest reprezentowana ubogo. Z naszych rozmów z organizatorami Literackiego Sopotu wynikła podobna konkluzja, i tegoroczna impreza będzie odbywała się z udziałem gości z Niemiec. Właśnie dlatego, żeby podkreślić, iż literatura stamtąd jest w Polsce niedoreprezentowana.
CzR: Czy trudno wypromować wydawnictwo, które ma długoletnią historię, ale wychodzi z nowym produktem? To była ciężka harówka czy poszło względnie łatwo?
Marta Pilarska: I ciężko, i nie ciężko. Nie ciężko, bo Marpress nie miał praktycznie żadnej promocji. Kiedy przyszłam na rozmowę do Fabiana, jesienią 2018 roku, zrobiłam rozeznanie, co Marpress prezentuje w internecie. Nic nie prezentował. Stara strona Marpressu nie pojawiała się nawet w wynikach wyszukiwania. Więc cokolwiek zrobiłam, był to i tak krok naprzód, wszystko stawało się od razu widoczne. Trudna część związana była z tym, że żywot książki w Polsce jest bardzo krótki. Jako małe wydawnictwo, mające niewielkie środki na promocję, po prostu ginęliśmy. Nie mamy czym walczyć z większymi wydawnictwami w kwestii promocji. Ale – jak wspomniał Fabian – targi nam to po części załatwiały. I zawsze będę podkreślać, że naszymi ambasadorami są nasze tłumaczki i nasi tłumacze.
CzR: I to oni przynoszą pomysły na kolejne książki? Czy to wy jakoś je wynajdujecie?
MP: Różnie. Na przykład z Sebstianem Musielakiem, który został nominowany do Nagrody Prezydenta Gdańska za Twórczość Translatorską im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego za tłumaczenie Polowania na małego szczupaka Juhaniego Karili, było tak, że to właśnie on do nas tę książkę przyniósł. Spotkaliśmy się na targach w Poznaniu i już na drugi dzień przysłał nam kilka propozycji, między innymi Polowanie… Mamy więc w tych ludziach ogromne wsparcie, to są też często relacje koleżeńskie, przyjacielskie, które nam pomagają. Bo oni wierzą w to, co robimy.
Urszula Obara: Oni też są przede wszystkim pasjonatami. Nie tylko zarabiają na tłumaczeniach książek, ale mają z tego radość. Polowanie… wybraliśmy nie dlatego, że nam się spodobało, bo go jeszcze nie znaliśmy, ale dlatego, że Sebastian przedstawił książkę w taki sposób, iż nie sposób mu było odmówić. Zresztą często wybieramy książki, niejednokrotnie debiuty, które do tej pory nie były tłumaczone na język angielski…
FC: Ani na żadne inne języki.
UO: Tak. Stąd bardzo duża rola tłumaczy, którzy nam te książki przynoszą.
MP: Nie pamiętam, która z naszych tłumaczek powiedziała, że usłyszała o serii Bałtyk od innych tłumaczek i tłumaczy – że tu się spełniają tłumackie marzenia.
CzR: No więc jest sobie seria Bałtyk, w którą wkładacie wiele pracy, ale nie odżegnujecie się od tradycji wydawnictwa i wydajecie książki historyczne. Z przywiązania, z przymusu czy z przekonania?
MP: Z przekonania. Bo cały czas szliśmy taką ścieżką – o czym już powiedział Fabian – która z jednej strony zachowuje pamięć o Wydawnictwie Morskim i kontynuuje jego, przynajmniej częściowo, założenia, a z drugiej strony – zawsze chcieliśmy być wydawnictwem lokalnym. Zawsze chcieliśmy się czymś wyróżniać, mieć – właśnie – swoją drogę, której będziemy się trzymać. Tak więc historia Gdańska i całego regionu to nasz wyróżnik. Również po to zmieniliśmy wygląd książek z Gdańskiej Kolekcji Tysiąclecia, żeby kolejne osoby zainteresować lokalną historią.
FC: Ucieszyło nas, że po te historie sięga młodzież. Na spotkaniach pojawia się sporo młodzieży – właśnie mieliśmy promocję książki Proszarki, celebrytki i święte Michała Ślubowskiego i połowa publiczności to byli młodzi ludzie. Z drugiej strony mamy obecnie w kraju modę na lokalność, co też nam pomaga. Zresztą debiut Ślubowskiego Czarownice, mieszczki, pokutnice oraz Dwudziestolecie pomiędzy Jana Daniluka, książka o Wolnym Mieście Gdańsku, to są tytuły, które sprzedają się w całej Polsce. Bo śledzimy – przez dystrybutorów – ruch naszych książek: gdzie są wysyłane, jak idzie ich sprzedaż…
UO: Widać to zresztą też na targach.
FC: Tak. Te książki zawsze ze sobą zabieramy, bo czytelnicy po nie sięgają i o nie pytają. Więc to też nam się udało – lokalność, którą możemy zaproponować czytelniczkom i czytelnikom z całego kraju.
UO: Wydaje mi się, że w Marpressie świetnie się udaje pokazywać pojęcie lokalności z perspektywy krajowej i europejskiej. Z perspektywy europejskiej jesteśmy lokalnym wydawnictwem skupionym na regionie Bałtyku, a z perspektywy krajowej –wydawnictwem lokalnym skupionym na regionie Pomorza. Nawet gdy wydajemy polską prozę, to albo akcja książek dzieje się na Pomorzu, albo stąd pochodzą autorzy. I to nas bardzo wyróżnia.
CzR: À propos lokalności – symptomatyczne jest to, że żadne z nas, także ja, nie pochodzimy stąd. Każde z nas przyjechało z różnych powodów. Mój jest nieważny, ale ciekawi mnie to, dlaczego zamieszkaliście w Gdańsku?
UO: Powód osobisty jest taki, że zawsze chciałam żyć w dużym mieście. Pochodzę z bardzo małego miasteczka, mieszkałam w kilku dużych miastach i Gdańsk okazał się tym, którego szukałam. Właśnie dlatego, że ma arcyciekawą historię, historię, którą czuć na każdym kroku, gdy się tu chodzi. Zawsze byłam zainteresowana historią Solidarności, więc bycie tu, blisko tych miejsc, gdzie to wszystko się wydarzyło, działa na mnie motywująco i inspirująco. Druga rzecz jest taka, że Gdańsk, jako część trójmiejskiej aglomeracji, ma bardzo dużą ofertę kulturalną, co nie jest tak oczywiste w innych dużych miastach. Tutaj, jeżeli mam ochotę spędzić ciekawie weekend, zawsze znajdę coś do wyboru, i jest to spory wybór. Gdańsk okazuje się pod tym względem bardzo prężny. A to jest dla mnie bardzo ważne.
MP: Ja przyjeżdżam tutaj od dzieciaka. Mam tu ukochaną ciocię – siostrę mojego taty. I mieszkałam najbliżej z nas, bo pochodzę ze Słupska, 120 kilometrów stąd. Spędzałam tu każde wakacje, ferie, wolne dni. Patrzę na Gdańsk jak na drugi dom. Więc cała ta sprawa z historią Gdańska jakoś mnie ominęła. Przeniosłam się tu na studiach i zostałam, bo do Słupska nie miałam po co wracać. Przeprowadziłam się, mówiąc metaforycznie, do większego pokoju.
CzR: Fabianie, już trochę o tym mówiłeś, ale – jak postrzegasz Gdańsk, co ci się w nim podoba?
FC: Czyste powietrze, woda do kąpieli latem, lasy. Kiedy tutaj przyjechałem z Wrocławia, to ludzie byli zdziwieni, że postanowiłem zamieszkać w Gdańsku. A ja z kolei byłem zdziwiony, że oni są zdziwieni. Tęskniłem do Wrocławia bardzo przez pierwsze dwa, trzy lata. Porównywałem oba miasta. Ale zanim tu przyjechałem, jeszcze w czasie studiów, myślałem sobie, że gdybym miał się kiedykolwiek wyprowadzić do innego miasta w Polsce, to byłby to właśnie Gdańsk. Warszawa to w ogóle nie moje klimaty, w Krakowie czułbym się ciągle jak turysta, a Gdańsk jest idealny. W Trójmieście czułem coś w rodzaju kalifornijskiego klimatu – w sensie stylu życia. Tu każdy uprawia jakiś sport… Odkąd jestem w Gdańsku, częściej jeżdżę na nartach niż przez wszystkie lata mieszkania we Wrocławiu. Nauczyłem się surfować, żeglować. Bardzo aktywny tryb życia prowadzą mieszkańcy Trójmiasta.
CzR: Oprócz wydawnictwa prowadzicie też księgarnię. Nie jest to może połączenie niespotykane, ale ciekawe. Rozumiem, że w związku z tym macie w cholerę roboty i ledwo wygospodarowaliście czas na ten wywiad. Jak to godzicie?
FC: Myślimy cały czas o kolejnej osobie do pomocy, ale jeszcze nie możemy sobie na to pozwolić. Być może będzie na to szansa w nowym programie Certyfikat dla Małych Księgarń Instytutu Książki, pojawi się opcja zatrudnienia kogoś. Jeżeli nie – to trudno, będziemy dalej ciągnąć wszystko we troje. Księgarnia była tu od zawsze, ale taka z prawdziwego zdarzenia jest od dwóch lat. Ruszyliśmy w pandemii. Trzeba było coś zrobić, bo odpadały nam targi. Zrobiliśmy remont i wystartowaliśmy na nowo.
MP: Ja wcześniej pracowałam w księgarni, więc miałam doświadczenie.
FC: A ja zawsze marzyłem, żeby mieć księgarnię. Wydawnictwo było jednym marzeniem, księgarnia drugim.
MP: Trzeba dużo samozaparcia i trzeba kochać to, co się robi.
UO: Tak. Poza tym wymaga to od nas dobrej organizacji. Cały czas nad tym pracujemy. Nie jest idealnie, chociażby w kwestii godzin otwarcia księgarni. Ale jeżeli pracujemy we trójkę, to nie możemy ani otworzyć księgarni w soboty, ani wydłużyć godzin otwarcia, bo to wiązałoby się dla nas z kolejnymi obciążeniami, a mamy ich i tak dużo.
FC: Chciałem podkreślić konsekwencję naszych działań. Podczas prac rebrandingowych powstało pojęcie produktu. My mamy ich trzy. Po pierwsze jest to książka, po drugie seria, po trzecie – miejsce. Kiedy zaczynałem, skupiliśmy się na pierwszym produkcie, czyli książce, a więc odnowieniu istniejących serii. Później była seria Bałtyk. I zaraz po tym było miejsce: miejsce spotkań, do którego można zaprosić czytelników, autorów i autorki, posiedzieć i pogadać, napić się kawy czy wina. Czynimy to często chociażby z Gdańskim Klubem Książki. To się udało i będziemy to rozwijać.
MP: Ja wierzę w relacje. A relacji on-line nie stworzysz. Musisz zaprosić ludzi, otworzyć drzwi i powiedzieć: możecie do nas przyjść.
CzR: I przychodzą?
MP: Zaczynają przychodzić. Coraz tłumniej, z każdym wydarzeniem, które robimy. Teraz stworzyliśmy cykl Przystań Wydawnictw Kameralnych. Co spotkanie pojawia się ktoś nowy. Dla nas każda osoba jest na wagę złota. Mamy nadzieję, że będzie coraz więcej klientów, a nasza społeczność będzie się rozrastać. W tej chwili odwiedzają nas głównie turyści, a my chcielibyśmy zbudować społeczność na zawsze – przyklejoną do tego miejsca przez cały rok.
FC: Chcielibyśmy, żeby to było miejsce nie tylko dla czytelniczek i czytelników, ale także dla autorek i autorów. Bo serce boli, gdy się słyszy, że tutejsi debiutanci, którzy mają ciekawe propozycje, wysyłają je do wydawnictw w Warszawie czy Krakowie, nawet nie pomyślawszy o nas. A teraz myślą również o nas i to jest miłe. Propozycje, które do nas trafiają, są coraz lepsze. Przychodzi ich mnóstwo. Niejednokrotnie musimy odmawiać, bo nasze możliwości przerobowe i finansowe są ograniczone.
MP: Poza tym naszym celem jest pielęgnowanie lokalności, a propozycje przychodzą z całej Polski. Więc nawet przy dobrej propozycji, ale nie stąd, musimy odmówić.
Autorów, autorki zapraszamy do nas; mogą tu przyjść, pogadać przy kawie. Ula redaguje książki naszym autorom, i nie robi tego tylko on-line, może tu z nimi posiedzieć na żywo, przegadać jakieś tematy. I to jest dla nich, jak podkreślają, ogromną wartością.
UO: To też się sprawdza, kiedy potrzebne jest spotkanie w większym gronie. Tak było w wypadku Oli Majdzińskiej i Szalom bonjour Odessa, kiedy ja redagowałam książkę, mąż Oli, filmowiec, miał pomysł na to, jak mogłaby wyglądać okładka, pomysł nie zwizualizowany, tylko opowiedziany, no i Adam Ignaciuk, który tę okładkę miał stworzyć. Takie spotkanie mogło się odbyć tylko na żywo, z udziałem wszystkich zainteresowanych osób – żeby pomysł obgadać i łatwiej go wdrożyć. Podczas spotkania na żywo efekty są szybsze i lepsze. Dzięki temu mamy taką fajną okładkę do Odessy.
CzR: Na koniec chcę zapytać o waszą ukochaną książkę waszego ukochanego wydawnictwa.
UO: Każde z nas odpowie tak samo: numer jeden to Człowiek, który znał mowę węży.
MP, FC: Tak!
CzR: A dalej?
UO: Myślę, że na moim drugim miejscu jest Morkut i inne opowiadania wspomnianej Oli Majdzińskiej. Raz, że to bardzo dobra książka, a Ola jest świetną pisarką; dwa, że to był pierwszy tekst, który dostaliśmy na maila i się nim zachwyciliśmy. Od razu wiedzieliśmy, że musimy go wydać. Z tego powodu mam do niego wielki sentyment.
MP: Mogę dwie? Ja bardzo sentymentalnie podchodzę do wspomnianego już Polowania na małego szczupaka. Bo to był ten moment, kiedy zrozumiałam, że ta seria wypaliła. Gdy spotkałam Sebastiana Musielaka – którego tłumaczenia wcześniej czytałam, który był swego rodzaju guru – i on się nami zainteresował, przysłał propozycje, to wiedziałam, że kliknęło. Czytałam surową wersję, którą Sebastian przysłał, i pisałam do niego w nocy esemesy, nie zważając na godzinę: Ale książka! Więc to bardzo sentymentalny wybór. Drugi, też poniekąd sentymentalny, to Czarownice, mieszczki, pokutnice. Czas, kiedy seria Gdańska Kolekcja Tysiąclecia się odmłodziła, ożywiła, otrzepała z prochów. I to też była propozycja, z którą przyszedł do nas autor. Pomyślałam sobie: kurczę, ludzie chcą u nas wydawać książki! No i przyszedł do nas debiutant, który nam uwierzył, który powierzył nam swoje dziecko.
FC: Absolutnie się zgadzam z wyborem Marty i Uli. Moje dwie propozycje wiążą się z osobistym sukcesem jako wydawcy, mianowicie z tym, że potrafiłem do nas przyciągnąć doświadczonego autora i autorkę, którzy patrząc na to, co przez te parę lat zrobiliśmy, jakiej przemiany dokonaliśmy, też nam zaufali. I przyszli do nas ze swoimi książkami. Zacznę od Basi Piórkowskiej, z którą wiąże się osobiste wspomnienie. Kiedy przyjechałem do Gdańska w 2008 roku, to w Trójce leciała co wieczór Szklanka na pająki. Słuchałem tego i myślałem: co to jest za cudowna książka! Tak właśnie odbierałem Gdańsk, nie będąc stąd. Nawet nie marzyłem i nie myślałem o tym, że z Basią będę pracował i wydam jej kolejną książkę, mówię o Kraboszkach. Bardzo ważną w jej dorobku, cudownie napisaną, osobistą, która była też naszym wyjściem, jeżeli chodzi o polską prozę. Drugim autorem jest Jan Daniluk, doświadczony autor, historyk, z dorobkiem wydawniczym. Po prostu przyszedł do nas ze swoją książką, mówiąc, że jego marzeniem jest wydanie książki o Wolnym Mieście Gdańsku, a my przecież szukaliśmy autorów, którzy by o tym okresie mogli napisać. Nie było tygodnia, żeby ktoś nie pytał o książkę o WMG, a tu przychodzi Daniluk z książką właśnie na ten temat. To była dla mnie osobista satysfakcja, że ci doświadczeni autorzy, którzy wydawali w różnych miejscach, powiedzieli, że cieszą się z tego, że mogą tu przyjść, i chcą, żeby tak zostało. My również.