Stormwatch

Ilustracja: Anna Hauser

Kółka, ludzie zataczali kółka. To nie było płynięcie, jak się niekiedy mawia, to nie było nawet pulsowanie, to nie był tłum. Po prostu las ubrań w złych kolorach, migoczących, skaczących jak płomień na wilgotnym drewnie albo jak w kreskówce kiepskiej jakości.
Dzień jasny, niebo niebieskie, słońce żółte, chodniki poplamione śniegiem i piachem. Poszarzała trawa – szara. Twarzy nie było żadnych, tylko podskakujące ubrania. Natężenie i rodzaj ruchu za ogrodzeniem dawały się porównać tylko do miasta na planecie Sorgo (tej z Barbarelli).

Za ogrodzeniem kupowałem kiedyś płyty analogowe – w czasie, kiedy mój adapter jeszcze działał i nie byłem aż tak wygodny (kompaktu nie trzeba przekładać w połowie na drugą stronę). Jednak przecież każdy wie, że analog brzmi lepiej. Soczyście, a dźwięk widać. Widać! Śledziłem rowki na płytach, miałem lepsze oczy niż teraz. Oglądałem każdy riff z bliska, wlepiałem wzrok w powikłane histerycznie ścieżki, dotykałem, jak dotyka się rzeczy wartych większej zmysłowości. To jednak nie tylko dotyk – analog po prostu brzmi lepiej. Każdy wie?

Nie, nie każdy. Czasem sam już w to nie wierzę, zwłaszcza tu, na Przymorzu, na tym rynku, gdzie widzę tłumy kupujących ubrania, stare garnki, rosyjskie nożyczki i wietnamskie buty, niedziałające maszyny do pisania i śrubunki do instalacji, których już nikt nie montuje. Stoisko z płytami jest teraz stoiskiem z grami na konsole i tanią pornografią, a facet, który tam sterczy, jest bardziej obleśny niż ginekologiczne okładki jego towaru.

Przyjechałem po ryby. Mają dobre, tanie i absolutnie świeże. Na kilkunastu stoiskach. Zawsze lubiłem ryby. Tu jest wszystko, co pływa, nawet rekina kiedyś kupiłem. Ale nie mogę się skupić. Ktoś macha do mnie z daleka, ktoś o twarzy pstrąga i w kufajce koloru ikry ze śledzia. Ignoruję, szukam ryb, myśli skaczą jak ubrania bez twarzy, nie wierzę w prawdziwych ludzi, to musi być jakaś halucynacja.

Halucynacja macha, nie odpuszcza. Przyglądam się bliżej pstrągowej twarzy o jakimś niepokojącym wzroku. Nie znam. Albo – tak, widziałem już… gdzie? Tak! Na okładce Jethro Tull był człowiek o takim spojrzeniu, na płycie Stormwatch. Wielka, kwadratowa okładka analogu. Błyskawice, lodowy niedźwiedź, wichura i ta twarz. Ale tu, sztorm w taki jasny dzień, pod niebieskim niebem, żółtym słońcem i wśród skaczących ubrań? Jakim prawem ten facet tak potwornie tu nie pasuje?

– Cześć stary, ja pierdzielę, ja cię z dziesięć lat nie widziałem.

Stoi już przy mnie. Zaczynam kojarzyć, kto zawsze przypominał mi tę twarz ze Stormwatch. Już wiem dokładnie.

– Cześć. Bo ja tu już nie mieszkam.

– Wiem, ktoś mi opowiadał. A co, gdzieś wynajmujesz?

– Nie, mam swoje, takie tam…

Przyglądam mu się. Wygląda jak zawsze. Zapuszczony, broda pełna kryształków lodu, nad oczami ciężka czapa z jakiegoś sztucznego futra. Kiwa się z nogi na nogę.

– Rozpieprzyłem samochód ostatnio, ale nie szkoda, taka gówniana fura, dawno powinien się rozlecieć… A co ty porabiasz? Pracujesz gdzieś?

– Tak, robię to, co zawsze.

– A, bo ty po szkole muzycznej jesteś. No tak. Chłopie, to ty masz piękny zawód, ja pierdzielę, ale masz jakąś kapelę?

Prawda, on zawsze tak mówił.

– Nie, ja nie jestem po szkole muzycznej.

– A, no może tak. Ale grasz gdzieś?

– Nie, nie mam czasu, wiesz, praca…

– A, no tak, ty pracujesz u tych popieprzonych na Grunwaldzkiej, tam koło skrzyżowania, nie?

– Już nie, robię to samo, ale mam własną firmę od paru lat.

– O, to pewnie jesteś ustawiony…

– Nie jest źle. –  To taki frazes, więcej się nie mówi i nikt tego nie oczekuje. – A ty? Też to co zawsze?

– Tak, ostatnio rozładowywaliśmy jakąś ciężarówkę, ja pierdzielę, cała z rybami, rozumiesz, to gorzej cuchnie od gówna.

– Ja lubię ryby. Seler naciowy, estragon, doskonałe zupy, najlepiej…

– A ja nie, co to za żarcie, chłopie!

– No, żarcie jak żarcie. Dalej handlujesz płytami?

– A… to nie. Tego już nikt nie kupuje, wszyscy tylko chcą sprzedawać!

Zaśmiał się nerwowo i przy tym radośnie. Nikt inny tak nie umie. To sprzeczność. Nerwowo i radośnie jednocześnie. Z brody spadło mu kilka grudek lodu. Mam cały regał płyt, ale on pewnie całą piwnicę. Albo i więcej.

– Ty, a młodego widujesz, tego od twoich szefów dawnych?

– Nie, a ty?

– A, ostatnio graliśmy trochę razem, wparowaliśmy z chłopakami do niego na chatę, rozumiesz… on miał trochę sprzętu, ja pierdzielę, on niezły jest. Dobry gitarzysta. A że, cholera, nie pomyślałem o tobie. Bo brakowało drugiej gitary.

– Coś ty, ja od dwóch lat nie trzymałem tego w rękach. Nie mam czasu, wiesz, praca. Rozwijam się.

– Tak? No, ale daliśmy czadu! Cholera, młody dobry jest. Wiesz, ja tam na basie grałem, ale popieprzyłem coś, a on jest po tej szkole muzycznej, coś mu nie wyjdzie, to, ja pierdzielę, zawsze jakąś gamą wyprowadzi, skórkowany. Zresztą co ja ci tłumaczę, ty też jesteś po szkole muzycznej, to wiesz…

– Nie jestem po szkole muzycznej.

– A, tak… no i wiesz, jego starzy wparowali i było po graniu.

– Ale on jest dobrze po trzydziestce, nie może sobie pograć?

– No widzisz. A, słuchałem ostatnio Rory Gallaghera!

Tak, pamiętam, on lubił Gallaghera. Opowiada to, co zawsze, że Clapton to zimny Angol, że nie kuma bluesa, że Gallagher był większy. Rozgrzewa się, para kłębi mu się w słowach, niebo jest niebieskie, słońce żółte, mróz suchy i świeży. Zima lekka i szara jak trawa. A Winter! Winter, on był dobry, ale tylko z Watersem, bo w ogóle to taki drewniany. Najlepszy i tak był Stevie Ray, co za ekspresja, ja pierdzielę!

Dni są krótkie. Tłok na targu, goniące za świętami ubrania podskakują, cienie szarzeją, zanim staną się długie, a mrok szamocze się na horyzoncie popędzany chmurami, nie wiadomo skąd. Przypomina mi się, jak pierwszy raz trzymałem w rękach Dark Side of the Moon, prawdziwą, z 1973. Nursery Cryme, Going for the One, Fireball. Nie pamiętam dokładnie, gdzie leżą te płyty, chyba w starym mieszkaniu. Tym nie moim. Ale gdzie? Może w piwnicy?

Zmęczył się.

– I co, mówisz, że idzie nie najgorzej? A masz jakieś biuro?

Daję mu wizytówkę.

– Logo robiły mi dwa biura projektowe, wiesz, trudna sprawa, bo temat jest dość wąski. To nie muzyka, wizji jest niewiele.

– Tak, tak.

Wygląda, jakby rozumiał. Rozmawiamy chwilę o projektantach okładek do płyt. Broda zamarza mu znowu, para i ekspresja zamieniają się w kryształki lodu, podekscytowanie znika, pojawiają się szare barchany, sztuczne futro czapki, naderwany kaptur. Jest w tym wszystkim jakiś rodzaj złości, która gęstnieje, a może to ciemność nadciągająca z zachodu. Ryby chyba już wyprzedane.

– Stary, jadłem kiedyś rekina, co za gówno. Ale niektórzy lubią.

Patrzy na mnie podejrzliwie – może właśnie ja lubię rekina? Nie lubię, jest mdły, choć czasem ludzie twierdzą, że delikatny. Jethro Tull, on się upiera, że to jedni z największych, ja nie przepadam. Zaczyna przez chwilę wiać, kryształki lodu trzymają się mocno. Kształty i obiekty łączą się ze sobą, ulegają myślom, rosną w jakieś zagadkowe konstrukcje. Biała wiata stoiska z rybami w zapadającym zmierzchu przypomina wielkiego, strasznego niedźwiedzia z lodu. Ciemnieje coraz wyraźniej.

Patrzę w jego oczy i czuję coś za plecami. Oglądam się, nie wiem, skąd te błyskawice w tęczówkach. Niebo jest czyste, jednak coś tu jest na pewno. On mówi jakby wolniej.

– Wiesz, nie upieram się. Ja tak słucham tego Jethro, ale ty w sumie wiesz lepiej, jesteś po tej szkole muzycznej…

– Nie jestem po szkole muzycznej.

– A, prawda. Właściwie czemu?

– Wiesz, przypominasz mi tego faceta ze Stormwatch.

Nie słucha. Już mu to mówiłem dziesięć lat temu. I mówi do mnie:

– Stary, ty to masz przesrane życie, ha, ha, ha!

Śmieje się przez chwilę tak zaraźliwie, że i ja zaczynam się śmiać. Nerwowo i radośnie. Potem obaj dłuższą chwilę się śmiejemy.

– Tak, stary, przesrane. Może życie jest w jakimś innym miejscu.

Nie słucha. Kryształki lodu znowu spadają mu z brody. Zachwycony, łapie kilka wdechów i patrzy gdzieś nade mną, widzi pewnie ostatni koncert tego gościa z AC/DC, który zarzygał się na śmierć. Ależ oni mieli ekspresję, nikt tak nie grał! Szkoda faceta.

– Masz Clutching at Straws?

– A jakże!

Patrzy jeszcze wyżej, gdzieś koło zenitu. Jest bezwietrznie i bezchmurnie, ale jego włosy powiewają, wygląda jak prorok. Dlaczego widzę błyskawice w tęczówkach?

– Mam wszystko od Scripta. A co, potrzebujesz? – mówi gdzieś obok mnie albo ponad.

– Nie teraz. Jak naprawię adapter, to cię znajdę.

Gdzie ja do cholery zostawiłem adapter? W którym mieszkaniu?

Ryb już nie kupię, pewnie znów mrożonkę na moim osiedlu. Śnieg zaczyna padać nie wiadomo skąd. Pamiętam pierwszą zimę, kiedy słuchałem Wintera – też padał śnieg. To był album Second Winter. Winter wydawał mi się wtedy wspaniałym gitarzystą, ale faktycznie – jest jakiś jakby drewniany. Stevie Ray Vaughan był o wiele lepszy.

Sławomir Płatek

Sławomir Płatek

Gdański poeta, animator kultury, publicysta filmowy i literacki. Autor siedmiu książek poetyckich. Nagradzany w licznych konkursach poetyckich, obecnie juror i organizator. Dyrektor festiwalu Fala Poprzeczna w Gdańsku. Prezes Stowarzyszenia Salon Literacki, prowadzi działalność wydawniczą i warsztatową. Odznaczony Medalem Prezydenta Pawła Adamowicza za wieloletni wkład w życie kulturalne Gdańska.

 

Anna Hauser

Anna Hauser

Urodzona w 1984 roku. Fotografka. Preferuje czerń i biel. Ściślej czerń.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Cmentarna (n/ż) Cmentarna (n/ż) Cmentarna (n/ż)
Agnieszka Domańska

Cmentarna (n/ż)

Wieczorynka Wieczorynka Wieczorynka
Aleksandra Majdzińska

Wieczorynka