Stara rura & krata piwa

Kolaż: Bartosz Polak | Chyżo Studio
Kolaż: Bartosz Polak | Chyżo Studio

To swego rodzaju horror, gdy się na tym skupić, ta przepaść czasowa, tempo starcze znacznie wolniejsze od tempa młodego, ten dystans dzielący starych od młodych i na odwrót, i przecież najlepiej byłoby, zwłaszcza, kurwa, na kacu, nie skupiać się na tym wcale, ale na kacu głowa robi z człowiekiem, co chce, i to też swego rodzaju horror.
Cały tydzień tyrałem, a w weekend dałem ostro w palnik. Nie planowałem, po prostu tak poszło. A teraz stałem w kolejce w wielobranżowym z okrutnym bólem głowy, z poziomem cukru, co wolałby się zamienić w sól, żeby jeszcze bardziej mnie dojechać, oraz z nasiloną ochotą do przeklinania.

Emeryci. Gardzę emerytami. Emeryt z niczym się nie spieszy, ponieważ, będąc na emeryturze, myśli, że reszta ludzkości też jest na emeryturze. Zatem gardzę, aczkolwiek – z drugiej strony – ja gardzę wszystkimi, włącznie z samym sobą, i wolałbym nie opowiadać, jak wygląda moje życie wewnętrzne, kiedy mam ciężkiego kaca.

Stałem więc w kolejce możliwie najcierpliwiej i obserwowałem te bliskie końca egzemplarze ludzkości. Najpierw jeden namyślał się i oglądał, i widać było, że najlepiej byłoby dla niego, gdyby on wpierw mógł spróbować, no ale wreszcie kupił, co miał kupić, i poszedł w pizdu. A zaraz po nim drugi as – zamiast konkretu jechał z narracją. Że może jednak tej buły kieleckiej to niech pół będzie zamiast całej, i „spod spodu” niech będzie, i „jaśniejszej takiej”, „nie takiej spieczonej”, a kiedy pani Jadwiga chciała już wziąć się za pakowanie, on powiedział, że jeszcze „bułki, te wiejskie, dla wnusi”, a gdy pani Jadwiga zapytała, ile sztuk tych wiejskich dla wnusi, on zaczął serwować dygresję o tarczycy, mimo że widać było po nim, że przytomny jest i że mu się nie pomylił wielobranżowy z przychodnią.

Stopniowo zaczynałem się czuć jak na emeryturze, przy czym pamiętałem wyraźnie, że nie byłem na emeryturze, że dla mnie czas się nie zatrzymał, i jakoś tak w dobrym tonie wydało mi się, żeby dziad wyjął wreszcie głowę z własnej dupy i powiedział w końcu pani Jadwidze, ile, kurwa twoja mać, tych wiejskich ma być dla wnusi.

I w tym momencie do tego ponurego spektaklu dołączyła stara raszpla, co mieszkała w pobliżu. Standardowo miała ze sobą wózek, ten taki na dwa kółka. Wyglądała jak żywy odpad, jak coś kompletnie spleśniałego, zdartego przez czas. Poczułem, że zamiast powietrza wdycham opary śmierci. Tak, to była niedziela na kacu w pełnej krasie.

Chciałem być nowoczesny: pach, pach, to i to, płacę kartą i szlus, ale jakiś spowolniony się poczułem, coś mi się ze starości zaczęło w organizmie uaktywniać, co mnie nawet nieco zaniepokoiło, a raszpla poczytała to za niezdecydowanie z mojej strony i dorwała się do lady. Wózek stanął na baczność.

– Kratę ciemnego piwa – powiedziała sucho do pani Jadwigi.

– Ho-ho-ho, to dziś biba – skomentowała pani Jadwiga. – Czyżby urodzinki?

– Jakie tam urodzinki, da pani spokój. Komu by się chciało na stare lata opijać urodziny. Syn z synową przyjeżdżają popołudniem, coś trzeba postawić na stół.

Pani Jadwiga chciała być miła, ale wyglądało na to, że ewidentnie jej nie wyszło.

– Poza tym kaca mam – dodała raszpla po chwili.

To mnie nawet rozbawiło, ale, jako że oddychałem ustami, powstrzymałem się od reakcji z obawy, że jeszcze dojebie mi czkawka, a tego już bym nie zniósł. Ale dobrze ją wyczułem, że ją suszyło. Swój zawsze rozpozna swego.

– Zenek! – krzyknęła pani Jadwiga w stronę zaplecza. – Weź no przynieś kratę ciemnego!

Dla Zenka pani Jadwiga tak zmieniła barwę głosu, że aż powiało grozą. Ale Zenek coś się nie pojawiał.

– Ja przyniosę – odezwałem się po dłuższej chwili. Był to wyraz buntu przeciwko nudzie.

– A to bardzo miło z pana strony, panie Aleksandrze – powiedziała z uśmiechem pani Jadwiga.

Pani Jadwiga mówi do mnie w dłuższej formie. Nikt inny tak się do mnie nie zwraca. Dla wszystkich jestem po prostu Olek. Być może mnie lubi, pomyślałem. Ja niespecjalnie ją lubię. Ale z drugiej strony – ja niespecjalnie kogokolwiek lubię.

Wlazłem na zaplecze. Zenek siedział na taborecie z łbem opartym o parapet i mordą rozdziawioną jak bobas. On pewnie też miał kaca. A może nie żył. Obie opcje były wysoce prawdopodobne. Nie wtrącałem się; chwyciłem za kratę piwa i wyszedłem.

Posadziłem kratę na wózku. Raszpla wyłożyła na ladę dwie stówy, a pani Jadwiga skasowała temat. I wtedy stara po raz pierwszy uznała, że istnieję:

– Mógłbyś mi, młody człowieku, znieść kratę po schodach?

– Tak – odparłem natychmiast. No bo co? Jak już pomagać, to do końca, nawet na kacu wypada zachować klasę.

Mimo ciężkiego stanu nie brakło mi siły – dałbym radę i trzy takie kraty znieść jednym rzutem. Nie wiem, dlaczego matka natura obdarzyła mnie taką wyjątkową cechą. Wiem natomiast, że przez tę siłę zasługuję na powolną, bolesną śmierć.

– Chciałbyś ty może parę groszy zarobić? – zapytała pod sklepem.

– Nie potrzeba mi paru groszy – powiedziałem.

– Ale piwa to ci z pewnością potrzeba – stwierdziła, obcinając mnie z góry do dołu.

– To się akurat zgadza – skomentowałem. No, z tym nie było dyskusji.

– Nie pociągnę kraty do mieszkania, popatrz na mnie… a jeszcze wnieść trzeba na drugie piętro. Płacę piwem.

– Niech będzie.

A co mi tam, dałem się namówić. Miałem podły nastrój i nie widziało mi się walić klina w samotności. Już lepiej w niedzielę ze starą raszplą rozpracować kratę piwa, niż samemu leczyć kaca, słuchając The Cure.

– Mów mi „stara rura” – zażądała, kiedy stanęliśmy na światłach. – Wszyscy tak mnie nazywają, więc czemu miałbyś robić wyjątek.

– Jak sobie pani życzy – powiedziałem.

Dwie przecznice później byliśmy pod budynkiem. Szary był i zaniedbany, typowe miejsce zamieszkania w mieście Gdańsk – ni to blok, ni to kamienica, coś pośrodku, coś zupełnie bez wyrazu. Stara rura wyciągnęła z kieszeni klucze i za moment znaleźliśmy się na klatce – buchnęło smrodem starych ludzi, ciężej niż w kościele, aż mi się zakręciło pod kopułą. Wniosłem kratę pod drzwi mieszkania. Stara przekręciła klucz w zamku i weszliśmy do środka.

W środku czas się zatrzymał. Jak tylko ujrzałem boazerię, miałem ochotę uciekać; nienawidzę boazerii, działa na mnie jak policja na bandytę. Postawiłem kratę na środku dużego pokoju. Stara zdjęła kurtkę, rzuciła na podłogę, po czym walnęła się na fotel. Obok miała stolik.

– Daj no tę kratę bliżej, żebym pod ręką miała. – Dałem z kopa kracie, żeby podjechała w jej stronę.

Chwyciła za butelkę, potem za otwieracz i odpaliła kapsel. Robiła to fachowo jak dziecko, które puszcza okrągłą bańkę mydlaną. Zdjąłem płaszcz i siadłem na wersalce niedaleko fotela. Stara podała mi butelkę, po czym otworzyła następną dla siebie.

Rozejrzałem się. Nic tu nie było oprócz rzeczy, na których dało się posadzić tyłek. Prawdziwy dom starości, pomyślałem. Ostatni akt sztuki, tyle że już wynosili ze sceny rekwizyty, mimo że spektakl jeszcze się nie skończył.

Stara mnie wyczuła z tą obserwacją.

– Mam siedemdziesiąt siedem lat – westchnęła tuż po długim łyku piwa. – Już mi niczego nie potrzeba.

– Z wyjątkiem kraty piwa – skomentowałem. Piwo działało na mnie jak woda na Saharze; poczułem chęć bycia żartobliwym.

– Aha, mamy tu złośliwca – powiedziała. Wzięła kolejny długi łyk piwa, po czym beknęła donośnie. Było w tym coś z majestatu, jakby klecha spierdział się z ambony.

– Mam trochę wisielczy humor dzisiaj…

Stara ciągnęła z butli jak pelikan. Ja także nie pozostawałem w tyle.

– Nie jestem już do niczego przywiązana… ani do człowieka żadnego – ciągnęła. – Mąż zmarł dziesięć lat temu. Dziad orła wywinął w sobotę. A może w niedzielę? Psiakrew, to niby poważny moment, ale człowiek ma kłopot z pamięcią, nie pamięta, i śmierć poważnie traci na powadze. Ale co ty możesz o tym wiedzieć…

Wszystko, pomyślałem. Jednego dnia człowiek jest – a drugiego już go nie ma. Kto przytomny porywałby się na ogarnięcie tego fenomenu. Osuszyliśmy butelki.

– To może jeszcze po jednym? – zaproponowałem.

– O, ty to masz intuicję – odparła z ożywieniem. – Gdybym była młoda, to bym cię od razu chciała za męża. To nie byłaby zła decyzja, skoro trafia się partia, która ma takie gesty w damskim towarzystwie.

– Ja się nie znam na kobietach.

– Kobieta powinna była pozostać żebrem Adama. Już ja wiem, co mówię.

Po raz pierwszy tego dnia się zaśmiałem. To była miła odmiana.

– Co robisz, że nie potrzebujesz paru groszy? Spadłeś mi dziś jak gwiazda z nieba.

– Jestem lokalniarzem – powiedziałem. – Zawód stary jak świat.

– Lokal… kim? – zapytała. Aż się musiała nachylić.

– Kimś takim, kto opiekuje się mieszkaniami na wynajem. Dba, żeby wszyscy płacili na czas.

– A, to rzeczywiście – kiwnęła głową – zawód stary jak świat.

Otworzyła nam po kolejnym piwie.

– No, a ile ty mierzysz wzrostem? – zapytała. – Jak dąb jesteś.

– Dwa metry będzie – odparłem.

– No, no, no! To musi być wyzwanie. Pewnie stołek trzeba podstawiać, żeby była przyjemność od tylca.

– Fakt, są nieraz niedogodności od tej strony – skomentowałem.

– Wierzę. Ja zawsze niska byłam, a starość tylko mi jeszcze centymetrów odjęła. Starość się bogu zdecydowanie nie udała, zresztą jebał go pies. Podaj mi no poduchę, bo mnie łupie w krzyżu.

Mówiła o tym czymś bladobrązowym, co leżało obok mnie. Prędzej niż poduszkę przypominało zwiniętego w kłębek zdechłego kundla.

Rzuciłem jej poduszkę. Stara odchyliła się i wsunęła ją za plecy.

– Skłamałam wcześniej z tymi odwiedzinami. Nikt nie przyjedzie – odezwała się, dopijając piwo.

– W porządku – skomentowałem, po czym dopiłem swoje.

– Ale chciałabym ciebie o coś poprosić, młody człowieku…

– Nie mów do mnie per młody człowieku, od tego kręci mi się w głowie.

– Dobrze, przepraszam.

Stara mnie przeprosiła. No nieźle, pomyślałem, tego jeszcze nie było.

– No to mów, czego ci potrzeba, stara ruro – rzekłem do niej.

Wstałem, żeby sięgnąć po kolejne piwo. Chwyciłem za otwieracz, otworzyłem i pociągnąłem solidnie. Zaczynałem wracać do siebie: czułem swobodę, poczucie dramatyzmu stopniowo opadało. Dobrze było znowu poczuć się jak człowiek.

– Chcę, żebyś mnie zabił – powiedziała.

Podszedłem do okna. Przez długie zacieki na szybie obserwowałem gromadę ludzi w kolejce do monopolowego naprzeciwko. Wyglądali, jakby czekali na ścięcie – kto ich tam wie, być może część z nich tak się właśnie czuła. Pociągnąłem porządnie z butelki.

Wzięło mnie na refleksje. Przez lata zrobiłem się bezwzględny. Potrafiłem w jednym lokalu z jedną łazienką, kuchnią i lodówką pokisić ośmiu ludzi w ośmiu pokojach, z których każdy miał od siedmiu do dziewięciu metrów kwadratowych. Nie wiem, jak do tego doszło – w sensie ze mną. Ale dawno przestałem w to wnikać, ponieważ dosyć wcześnie straciłem chęć zrozumienia przyczyn mojego nieustannie chujowego samopoczucia. Nie miałem krzty szacunku dla ludzi, dbałem jedynie o to, żeby wszystkie lokale zawsze były w pełni zamieszkane, żeby płacono od sztuki tysiąc na rękę i żeby każdego miesiąca ze wszystkich mieszkań pieniądze się zgadzały. Ile to razy mawiano mi, że nie mam serca. To była prawda. Serce miałem w dupie. I bynajmniej nie ze strachu.

– Nie dosłownie – zabił, bardziej… pomógł. Krata piwa nie załatwi sprawy.

– To prawda – skomentowałem.

– Zapicie się na śmierć to męka. Popatrz no na mnie. Ja i tak jestem już trupem, tylko serce wciąż bije. – No ładnie się porobiło, starą brało na poezję.

Ile razy myślałem, czyby siebie nie unieszkodliwić! – pomyślałem. Ale zabić kogoś, kto nie szkodzi wcale, tylko chciałby przyspieszyć spadek kurtyny?

Dopiłem piwo. Wróciłem na wersalkę i spojrzałem na starą. Chciała tego, o co prosiła, co do tego nie było wątpliwości.

– A co ja będę z tego miał? – zapytałem, odchylając się na oparcie.

– A co byś chciał?

– Chcę to mieszkanie – rzekłem. – Na siebie. Teraz.

– Załatwione – powiedziała.

– Nie ma testamentu na syna?

– Nie ma. On nic ode mnie nie dostanie.

Przyjrzałem się jej uważnie. Mówiła prawdę – nie było testamentu na syna.

Sięgnąłem na podłogę po kurtkę starej, wyciągnąłem portfel, a z portfela dowód osobisty, potem z kieszeni płaszcza wyciągnąłem pokrowiec na pióra, a z pokrowca – pióro. Stara wstała i poszła do małego pokoju. Za chwilę wróciła z kartką. Przeszliśmy do kuchni. Chwyciłem z przodu i z tyłu za obrus i zwaliłem szmelc na podłogę. Usiedliśmy. Starą mocno już chwiało, ale była jeszcze na tyle sprawna, że mogła wyraźnie się podpisać.

– Jaki tu jest dokładny adres? – zapytałem.

Podyktowała. Sprawdziłem dla pewności w telefonie. Zgadzało się. Nigdy nie tolerowałem poprawiania błędów na jakichkolwiek umowach. Spisałem akt darowizny mieszkania oraz dane starej i własne, po czym przekręciłem papier w jej stronę i podałem pióro. Podpisała.

– Dobra, wracamy – powiedziała. – Piwo tęskni.

Usiedliśmy. Dowód starej włożyłem do jej portfela, a jej portfel do kieszeni jej kurtki i rzuciłem z powrotem na podłogę; umowę złożyłem na pół i razem z piórem schowałem do kieszeni płaszcza. Browar powoli tracił na smaku, a ja robiłem się głodny.

Wiedziałem już, jak to zrobię – czekałem tylko, aż stara przyśnie. Po drugim łyku odstawiła butelkę na stolik. Lada moment zamknęła oczy. To był znak.

Zaszedłem wolno od tyłu fotela. Wsunąłem rękę między oparcie a plecy starej. Chwyciłem za tę poduchę podobną do zwiniętego kundla i narzuciłem jej na twarz. Przez chwilę miałem wrażenie, jakbym faktycznie dusił ją zwłokami zdechłego kundla; to mi się wydało nawet trochę niesmaczne.

Z początku chciałem ją udusić, trzymając poduszkę dwoma rękoma, ale uznałem, że jedna wystarczy – drugą zostawiłem wolną na wypadek, gdyby stara zaczęła się szarpać. Po chwili rzeczywiście zaczęło nią rzucać, ale nie za mocno. Położyłem dłoń na jej głowie, chwytając lekko za włosy, żeby szybciej straciła przytomność.

Zobaczyłem, że głowa starej ma rozmiar mojej dłoni. Jej ręce unosiły się i opadały, unosiły się coraz niżej, coraz wolniej. Trwało to parę minut. A może chwilę. Trudno powiedzieć.

Kiedy uznałem, że jest po wszystkim, rzuciłem poduszkę na wersalkę. Obszedłem fotel. Sprawdziłem, czy stara ma puls. Nie miała. Poszedłem do łazienki. Odlałem się, po czym spuściłem wodę. Posiedziałem jeszcze z kwadrans na wersalce, patrząc na starą. Potem zarzuciłem płaszcz na grzbiet i wyszedłem z mieszkania.

Wróciłem do siebie. Powiesiłem płaszcz w szafie. Wziąłem długi, gorący prysznic. Położyłem się na łóżku. Chwyciłem za iPoda, włożyłem słuchawki do uszu i puściłem Just Like Heaven. Na drugiej zwrotce zasnąłem.

 

Sopot, 2022

Jacek Szafranowicz

Jacek Szafranowicz

Debiutował w 2005 roku blokiem wierszy na łamach Migotań. Potem publikował między innymi wAutografie,Kinie,Przekroju,Blizie orazCzasie Literatury”, a ostatnio na łamachZupełnie Innej Opowieściobszerny artykuł Człowiek za murem, poświęcony pisarzowi Wojciechowi Guni. Dla Noir sur Blanc przełożył dziennik Charlesa Bukowskiego Gdy kota nie ma, myszy harcują.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Cmentarna (n/ż) Cmentarna (n/ż) Cmentarna (n/ż)
Agnieszka Domańska

Cmentarna (n/ż)

Gloria victis Gloria victis Gloria victis
Dominik Kasicki

Gloria victis