Rano zasiadłam do stołu
i najadłam się strachu.
Obrałam go ze skórki,
pokroiłam na kawałki.
Miał cierpki smak pigwy,
umieściłam go więc w słoju
i zalałam miodem.
Na obiad był wstyd
o kształcie kalafiora,
mdły i niedoprawiony.
Odczekałam chwilę:
nie wystygł.
Nie pachniał wcale.
W nocy zbudził mnie
znajomy swąd skurczu.
Teraz to strach
wgryzał mi się w łydkę,
wpijał w udo
i mlaskał z uznaniem.
Odetchnęłam dopiero,
gdy wylądował na mnie
rozczochrany ciężar.
Czułość miała oczy psie
i nos wilgotny;
przygniotła mi brzuch
i zasnęła.