Rozmowa z Roksaną Jędrzejewską-Wróbel, pisarką, autorką ponad czterdziestu książek dla dzieci i młodzieży, sztuk teatralnych i scenariuszy, laureatką wielu nagród literackich. Na podstawie jej bestsellerowej serii o ryjówce powstał serial animowany Pamiętnik Florki. Książki autorki zostały wpisane na Złotą Listę Fundacji ABC „Cała Polska czyta dzieciom”, Listę Skarbów Kultury Dziecięcej oraz Międzynarodową Listę Białych Kruków Literatury Dziecięcej. Jest także członkinią Instytutu Dobrej Śmierci i celebrantką humanistycznych ceremonii pogrzebowych. 12 dni. Patchwork rodzinny, książka wydana w 2025 roku przez Wojewódzką i Miejską Bibliotekę Publiczną im. Josepha Conrada Korzeniowskiego w Gdańsku, jest jej debiutem dla dorosłych.
Maja Sitkiewicz: Naprawiasz zepsute rzeczy?
Roksana Jędrzejewska-Wróbel: Uwielbiam to robić! Nie pozbywam się rzeczy zbyt łatwo. Mam zaufanego szewca, zegarmistrza, zaprzyjaźnioną krawcową. Sama zresztą lubię i potrafię szyć, cerować czy haftować. Dziś na przykład założyłam spodnie, które kiedyś miały plamy po wybielaczu, ale wyhaftowałam w tych miejscach kwiatki. Dzięki temu są jedyne w swoim rodzaju. Uważam, że naprawianie czy przerabianie popsutych rzeczy jest nieprawdopodobną kopalnią możliwości i twórczego myślenia. Na Tragach Książki w Krakowie kupiłam wisiorek od pana, który robi biżuterię z zepsutych wiecznych piór i zegarków. Piękne, wyjątkowe przedmioty, do tego z historią.
MS: Ten wątek pojawia się w twojej książce Pracownia Aurory (Bajka, Warszawa 2019), która została doceniona w Polsce (Najlepsza Książka Dziecięca „Przecinek i Kropka” 2019 w konkursie Empiku) i poza jej granicami, na przykład w Japonii, gdzie otrzymała nominację do tytułu Three Books of the Year 2024. Główna bohaterka naprawia złamane serca, postanawia jednak przejść na emeryturę, ponieważ nikt już nie korzysta z jej usług… Tylko czy złamane serce naprawdę da się naprawić?
RJW: To jest pytanie egzystencjalno-filozoficzne! Myślę, że w jakimś stopniu tak, a dokonują tego relacje międzyludzkie – prawdziwy, głęboki kontakt z drugim człowiekiem ma działanie kojące. Takie spotkania są jak plastry czułości i okłady z troski, które bohaterka mojej książki – Aurora – przykładała w swojej pracowni potarganym życiem klientom.
Jestem przekonana, że uważność i umiejętność widzenia drugiego człowieka to największy dar, jaki możemy sobie nawzajem ofiarować. Uważność jednak musi być ćwiczona. A warunkiem niezbędnym do jej pielęgnowania jest brak pośpiechu. Niestety, czasy i system, w jakich żyjemy, nie pomagają. Drabina produktywności, po której każą nam się wspinać, nie sprzyja tworzeniu relacji i prawdziwych więzi – tej pajęczej, leczniczej struktury, która nas koi, tworzy wspólnoty i powoduje, że czujemy się częścią czegoś większego niż my sami. I właśnie to starałam się przekazać w Pracowni Aurory.
MS: Dając nam tym samym pretekst do rozmowy o tym, co w życiu ważne, a może i najważniejsze.
RJW: Myślę, że książka odnosi sukces wtedy, kiedy staje się pretekstem do rozmów. Czytanie – szczególnie czytanie dzieciom – sprawia, że naturalnie pojawia się okazja do tego, żeby śledząc przygody wymyślonej postaci, porozmawiać o własnych emocjach, relacjach, o tym, co nas gnębi, i o tym, co sprawia nam radość. To doskonały, łagodny sposób przejścia od fikcji do świata realnego.
Dzięki książkowym bohaterom dzieci oswajają wiele trudnych dla nich spraw i ośmielają się do tego, aby się otworzyć i opowiedzieć o sobie, o własnych doświadczeniach. Bo czasami nie sposób zgadnąć, co trudnego dotyka małego człowieka w danym momencie, a czytanie różnych tekstów powoduje, że ten jego problem może się nagle ujawnić, choć do tej pory dziecko nie do końca potrafiło go nazwać. Potrzebowało do tego postaci w podobnej sytuacji, z którą mogło się zidentyfikować.
Dlatego tak bardzo lubię kluby czytelnicze i toczące się wokół książek rozmowy. Bo książki są o życiu. I tak naprawdę rozmawiając o nich, rozmawiamy o sobie, o swoich doświadczeniach – i coś w sobie uzdrawiamy w trakcie tej rozmowy.
MS: Podobnie jest z pierwszą twoją książką dla młodzieży Stan splątania (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021), w której piszesz o problemach, z jakimi na co dzień mierzą się nastolatkowie. Lena, Maria i Miłosz – typowi ósmoklasiści, na których spoczywa presja odnoszenia sukcesów na każdym polu – pewnego dnia w ramach wolontariatu odwiedzają dom spokojnej starości. I coś się zmienia.
RJW: Choć bohaterowie Stanu splątania chodzą do jednej klasy i mieszkają na tym samym osiedlu, to właściwie się nie znają. Niewiele mają bowiem czasu na przyjaźnie – żyją pod presją zajęć dodatkowych i nadciągających egzaminów ósmoklasisty, skupieni na gromadzeniu punktów: za świadectwo, olimpiady, konkursy i wolontariat, który Maria, Lena i Miłosz mają odbyć w domu spokojnej starości. Tu się w ogóle warto zastanowić nad tym, co robimy młodym ludziom, już w szkole wypaczając znaczenie słów. Wolontariat to przecież pomoc bezinteresowna, tymczasem moi bohaterowie podejmują działanie z bardzo merkantylnym nastawieniem – chcą zdobyć dodatkowe punkty, które mogą zwiększyć ich szanse pójścia do dobrego liceum, które determinuje całe ich przyszłe życie, bo gwarantuje dostanie się na prestiżowe studia, co z kolei umożliwia znalezienie lepszej pracy i – co za tym idzie – wyższe zarobki, czyli osiągnięcie tzw. statusu społecznego. Oczywiście to wcale nie jest prawda, że studia cokolwiek nam gwarantują, ale właśnie takie myślenie wspinaczkowe, które rodzice – i w ogóle dorośli – w dzieciach i w sobie implementują, wynika między innymi z lęku dorosłych o to, czy dzieci sobie poradzą w świecie, który nieustannie się zmienia. Moi bohaterowie tkwią więc w tym obłąkańczym trybie punktozy i testozy, nawet go nie kwestionując.
MS: Od samego słuchania o tym, napina się całe ciało, jakby automatycznie włączał się tryb „przetrwanie”.
RJW: I młodzież nieustannie tkwi właśnie w tym trybie. Młodzi ludzie są napięci przez oczekiwania, jakie mają wobec nich rodzice i nauczyciele, a także oni sami – bo mogą dziś porównać się naprawdę z całym światem w trzy sekundy. W mediach społecznościowych trwa nieustający festiwal sukcesów, z którego często płynie wniosek: wszystkim się udaje, tylko nie mnie. I jeszcze ta przeklęta fraza, wciąż powtarzana, że wszystko jest możliwe, jeśli tylko zechcesz. To wielkie kłamstwo, które ma napędzać jednostkę, aby bez wytchnienia działała. A to nieprawda, że każdy może wszystko. Wiele zależy od miejsca, w którym się urodziło, rodziny, indywidualnych predyspozycji, wsparcia, jakie się otrzyma lub nie. Powielanie tej nieprawdy powoduje u młodych ogromny stres, bo skoro wszystko mogę, to dlaczego mi się to nie udaje? To znaczy, że robię coś nie tak. To prywatyzacja poczucia winy (o której pisze Małgorzata Halber w swojej świetnej książce Hałas), przerzucająca odpowiedzialność z opresyjnej kultury na jednostkę.
Ta ogromna presja i parcie na sukces za wszelką cenę już od najmłodszych lat odbierają nastolatkom – kojarzone z młodością – radość, lekkość i beztroskę. Bohaterowie mojej książki są więc – po pierwsze – trochę smutni, a po drugie – bardzo zmęczeni. Tak zmęczeni, że nawet na bunt nie mają siły. Ich protest to emigracja wewnętrzna – słuchawki z muzyką na uszach, ucieczka w gry komputerowe, otulenie głowy kapturem. I ta trójka ósmoklasistów, młodych ludzi, którym kompletnie brak radości życia, idzie do domu opieki i spotyka w nim starych ludzi, którzy co prawda są schorowani, ale żyć wciąż jeszcze im się chce, a każdy dzień – skoro może być ostatnim – wydaje się na wagę złota.
W tym międzypokoleniowym spotkaniu dochodzi nie tylko do wymiany, ale i do wewnętrznej przemiany. Zarówno ci młodzi, jak i ci starzy dają sobie nawzajem nadzieję. Są bowiem w dość podobnej sytuacji – ludzi jakby niepełnych: pierwsi są dopiero w blokach startowych do prawdziwego życia, drudzy już na aucie; młodzi jeszcze nic nie mogą, bo nie są dorośli, a starzy nic nie mogą, bo już nie nadążają za peletonem. Obie grupy są jednakowo marginalizowane – w tym sensie, że nie mają pełnych praw, nie są więc widziane i poważnie traktowane przez społeczeństwo.
MS: Młodzi i starzy nie są widziani w swoim człowieczeństwie przez system, który wymaga od nas ciągłej produktywności.
RJW: Właśnie tak. Społeczeństwo pędzi i obowiązkiem młodych jest przygotowywać się do tego pędu, a ci starzy – zepchnięci na margines – mają odpoczywać i nie przeszkadzać. Niczego się już od nich nie oczekuje. W tym wszystkim zanika jednak życie jako takie – życie jako radość, spotkanie, wymiana. Jakby samo bycie człowiekiem to było za mało. Jeśli nie masz się czym pochwalić, natychmiast tracisz wartość i stajesz się przegrywem. Moi ósmoklasiści przegrywami być nie chcą, więc idą do Zacisznej Przystani, aby otrzymać te trzy nieszczęsne punkty, zwiększające szanse w obłąkańczym wyścigu po sukces. Tymczasem zamiast przyspieszyć, spowalniają i dostają dużo więcej, niż się spodziewali, a mianowicie nielimitowany niczym czas.
Dużo myślałam o tym, ile kapiącego powoli czasu przelewa się przez domy opieki – czasu, którego nam wciąż tak brakuje. To pewien paradoks i jednocześnie największy zasób – nadmiar czasu, którego nikt nie potrzebuje. I właśnie nim starzy ludzie mogą się podzielić, oferując wciąż popędzanym nastolatkom uwagę i prawdziwe zainteresowanie ich problemami. Dzięki temu dochodzi do prawdziwego międzypokoleniowego spotkania, które daje obu stronom poczucie sprawczości, czego konsekwencją jest bunt, do którego dochodzi w Zacisznej Przystani.
MS: Powiedz, czy kiedy zaczynasz pracę nad książką, to myślisz w jakiś sposób o swoim odbiorcy?
RJW: Moje pisanie składa się z trzech etapów. Na początku, kiedy szukam pomysłu na książkę, bardzo uważnie przyglądam się otaczającej rzeczywistości, w której już za chwilę będą żyli bohaterowie mojej powieści. Przyglądam się też młodzieży, z którą się spotykam na spotkaniach autorskich i z którą rozmawiam o tym, co dla niej ważne. Natomiast kiedy siadam do pisania, to myślę już tylko o swoich bohaterach, zaprzyjaźniam się z nimi, sklejam im biografię z wielu historii – zasłyszanych i zmyślonych. Chcę, żeby byli jak najbardziej wiarygodni, więc próbuję wyposażyć ich w życie, które będzie bliskie przyszłym czytelnikom, w którym będą mogli się przejrzeć. Ostatni etap to wysyłanie maszynopisu do tzw. grupy kontrolnej w wieku potencjalnych odbiorców z prośbą o wszelkie uwagi, dobre i złe.
MS: Twoja kolejna książka skierowana do młodego czytelnika – W krainie snów (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024), nagrodzona w konkursie Książka Roku 2024 Polskiej Sekcji IBBY, jest szalenie aktualna: Instagram, pozory kontra rzeczywistość, fasadowość świata. Starasz się po kolei rozbrajać te tematy. Do kogo kierujesz tę opowieść?
RJW: Bohaterki powieści są właściwie dwie, to córka i matka – Matylda i Renata. Tylko że role są tu odwrócone. To nie mama opiekuje się dzieckiem, ale dziecko mamą – która tylko z pozoru jest dorosłą kobietą. W rzeczywistości to wieczna nastolatka, osoba niedojrzała emocjonalnie, żyjąca w tytułowej krainie snów, nieustająco potrzebująca wsparcia od wszystkich dookoła, przede wszystkim od własnej córki. Jest to historia o parentyfikacji i o tym, co się z nią wiąże, a więc o nadodpowiedzialności, lęku przed bliskością i nieumiejętnością zadbania o własne potrzeby. Jest to też historia o samotności i wstydzie, bo mama ma swoją mroczną tajemnicę. Na początku jednak wszystko wygląda pięknie, wręcz przepięknie, bo powieść rozpoczyna się niespodziewanym wyjazdem do Los Angeles na dwumiesięczne wakacje…
MS: Pamiętasz, kiedy w twojej głowie pojawił się pomysł na napisanie Krainy snów?
RJW: Tak, pamiętam dokładnie. To było dziewięć lat temu, kiedy zaczęłam regularnie bywać w Los Angeles i – podobnie jak moje bohaterki – dość niespodziewanie trafiłam do miejsca tak dobrze znanego nam wszystkim z filmów. Miejsca mitycznego, bo pozornie bliskiego, a jednocześnie dla wielu niedostępnego, przez co obarczonego masą wyobrażeń. Nagle ta niedostępność zniknęła. Znalazłam się w środku i mogłam się temu z bliska poprzyglądać. Rzeczywiście jest tam przepięknie – niewiarygodna roślinność, kolory, zapachy. Wszystko większe, obfitsze, nawet niebo bardziej błękitne i jakby wyżej. Normalne raj! Chodziłam więc tymi rozbuchanymi nadmiarem ulicami, zachwycałam się, ale jednocześnie cały czas czułam, że coś jest pod spodem utknięte, schowane. Po jakimś czasie okazało się, że intuicja mnie nie zawiodła. A to, co początkowo było niewidoczne, zaczęło wychodzić na wierzch – setkami bezdomnych koczujących w namiotach na Walk of Fame, sztuczną trawą, problemami z wodą pitną, nieustającym zagrożeniem powodziami i pożarami. Wyobrażenia zderzyły się z rzeczywistością. Zaczęłam dużo myśleć o iluzji obecnej w naszym życiu. O tym, jak bardzo żyjemy w pewnej fikcji, w zaśnieniu, któremu ulegamy – także poprzez media społecznościowe. Dlatego właśnie każdy rozdział Krainy snów zaczyna się opisem zdjęcia z Instagrama Matyldy, czyli wykreowaną przez nią – na potrzeby rosnącej liczby obserwatorów – relacją z własnego życia. Przyglądamy się temu, wyobrażamy sobie palmy i błękit, po czym przewracamy kartkę i wchodzimy do głowy mojej bohaterki, zderzając się z prawdą o jej życiu – takim, jakie jest naprawdę.
Rzeczywistość dopisała do mojej powieści dość przerażającą puentę, bo kilka miesięcy po premierze książki Los Angeles płonęło mocniej niż kiedykolwiek przedtem. Pożar dotknął również dzielnicę, która była moim domem przez ostatnich kilka lat. Zniknęły ogrody, piękne drewniane domy, sklepy, w których robiłam zakupy. Została wypalona ziemia – krajobraz jak po apokalipsie. Bo życie nigdzie nie jest filmem Disneya, nawet w Kalifornii.
MS: Niby o tym wiemy, ale czasem i tak dajemy się na to nabrać. Zdrowie psychiczne młodych ludzi – co sama podkreślasz – jest dla ciebie ważnym tematem. W książce wskazujesz, jak bardzo my – dorośli – jesteśmy za to zdrowie emocjonalne naszych dzieci odpowiedzialni. Czy towarzyszy ci swego rodzaju poczucie misji, aby poprzez swoją twórczość zwiększać świadomość odbiorców w tym aspekcie?
RJW: Myślę, że zdrowie psychiczne i zachowanie równowagi emocjonalnej to w dzisiejszych czasach rzecz podstawowa i najważniejsza dla nas wszystkich, niezależnie od wieku. Wszystkim nam jest trudno, a młodym szczególnie, cokolwiek na ten temat sądzą dorośli. Wszechogarniający nadmiar i wielość możliwości, których nie miałam jako nastolatka, wcale nie jest synonimem dobrostanu emocjonalnego. Młodzi ludzie są samotni i zagubieni jak nigdy dotychczas, dlatego bardzo chciałabym stanąć w ich obronie. Poza tym myślę, że poczucie misji generalnie towarzyszy mi w życiu. Bardzo potrzebuję robić rzeczy, które mają sens, w które wierzę. Takie, które – jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi – wypływają z serca i za którymi mogę stanąć całą sobą.
W Polsce wychodzi rocznie ponad trzydzieści tysięcy książek. To około dziewięćdziesięciu tytułów dziennie. Ocean słów, wręcz potop. Można w nim zatonąć, dlatego często zadaję sobie pytanie, czy powinnam pisać, czy naprawdę mam jeszcze coś wartościowego do powiedzenia. I piszę tylko wtedy, kiedy dochodzę do wniosku, że mogę tym moim pisaniem czegoś w moich czytelnikach dotknąć, jakoś ich poruszyć.
MS: Jak uważasz, czego dziś najbardziej potrzebuje młode pokolenie?
RJW: Na podstawie rozmów, jakie odbyłam wokół mojej pierwszej powieści young adult Stan splątania, sądzę, że młodzi ludzie bardzo potrzebują siebie nawzajem. A także nas: mądrych, dojrzałych emocjonalnie dorosłych, którzy potrafią udźwignąć i wytrzymać ich smutek i przerażenie światem. Takich, którzy umieją o tym rozmawiać i mają dla młodych czas i cierpliwość. To jest bardzo trudne, bo czas i uważność to dziś dobra luksusowe. Jesteśmy zabiegani i rozproszeni pomiędzy tysiącem spraw. Przestraszeni i przeładowani złymi wiadomościami płynącymi z mediów, szukamy pocieszenia w scrollowaniu kotków, przez co nasza pojemność na przyjmowanie problemów jest coraz mniejsza. Nasze dzieci to widzą i nie chcą nas obarczać jeszcze bardziej. W rezultacie zostają ze swoimi problemami same, bo o rówieśnicze przyjaźnie w realu też coraz trudniej.
Kiedy byłam nastolatką, żeby nie być sama, musiałam fizycznie wyjść z domu. Nasze dzieci, siedząc w swoim pokoju, mają kontakt z całym światem 24/7, setki znajomych w mediach społecznościowych, a jednocześnie mogą być porażająco samotne i przygniecione problemami ponad ich miarę. Jak moja bohaterka Matylda. Przemek Staroń na okładce Krainy snów napisał, że „to książka, która może zmienić życie”. Bardzo bym chciała, żeby to była prawda.
MS: No właśnie, za każdym razem, kiedy stykam się z twoimi książkami, mam wrażenie, że poprzez swoje pisanie chciałabyś naprawić świat, który się popsuł. To jest dla ciebie sens pisania?
RJW: To trudne pytanie. Myślę, że chciałabym być w jakiś sposób użyteczna. To taki mój pozytywistyczny przymus. Bardzo wierzę, że dobrze napisana literatura może pełnić funkcję uzdrawiającą, że słowo może mieć wielką siłę przemiany rzeczywistości. Na mnie słowa czytanych książek działają niezwykle inspirująco. Czasami z powieści zapamiętuję tylko jeden obraz, który tak mnie poruszył, że zostaje ze mną już na zawsze, i to wystarczy.
MS: A czy pisanie daje ci szczęście?
RJW: Na pewno szczęście daje mi wymyślanie historii, powoływanie do życia postaci, zdarzeń, tworzenie światów z nicości. Jednak ich spisywanie już niekoniecznie, bo potrzeba do tego maksymalnego skupienia, konsekwencji i wytrwałości – jest to po prostu długi i żmudny proces. Ale bez nadania formy nawet najlepsza historia nie zaistnieje, rozpłynie się we własnym potencjale, więc żelazna dyscyplina jest niezbędnym składnikiem procesu twórczego. Ten trud warty jest jednak swojej ceny, bo myślę, że to właśnie bycie twórczym daje ludziom szczęście, jest bowiem połączone z poczuciem sprawczości, o którym już wcześniej mówiłam, a które uważam za kluczowe dla naszego dobrostanu. Człowiek, który czuje, że nic od niego nie zależy, że nic nie może – więdnie. Twórcze zaś może być wszystko: przerabianie ubrań, malowanie mebli, taniec, sadzenie kwiatów w ogródku, rysowanie – to, co robimy własnymi rękami, własną wyobraźnią i w co wkładamy serce.
MS: Motyw poszukiwania szczęścia łączy siedem zapomnianych baśni ludowych, które odczytałaś i spisałaś na nowo w cyklu Siedem szczęśliwych. Baśnie nie dość znane (Kwiat paproci, Szklana Góra, Dziwożona, Woda żywa, Żelazne trzewiczki, Kije samobije i Śpiący rycerze, Bajka, Warszawa 2023). Każdą z baśni dedykujesz komuś szczególnemu – i te dedykacje chwytają za serce. Na przykład: „Baśń tę dedykuję wszystkim, którzy nie czują się pewni siebie, którzy nieustannie porównują się z innym, myśląc, że są gorsi” (Kije samobije) albo „Baśń tę dedykuję wszystkim, którzy się boją” (Szklana Góra), „Baśń tę dedykuję wszystkim, którzy nie czują się szczęśliwi. Nie dajcie sobie wmówić, że wasze szczęście zależy od kogoś albo czegoś. Ono jest w was!” (Kwiat paproci).
RJW: Spotykając się przez dwadzieścia lat z dziećmi, zobaczyłam, jak szybko baśnie ludowe odchodzą w zapomnienie, znikając ze świadomości. Zrobiło mi się szkoda tych naszych starych uniwersalnych opowieści, dlatego postanowiłam je stunningować, osadzić w bliskim dzisiejszemu czytelnikowi kontekście, jednocześnie zachowując symbolikę oryginału. Wszystkie baśnie opowiadają o szczęściu – ale nie takim, które spada z nieba. Moje bohaterki stawiają w nich czoło własnym słabościom, a poczucie mocy, które dzięki temu zyskują, kształtuje ich charakter. Szczęśliwa – bo wytrwała, szczęśliwa – bo wolna, szczęśliwa – bo odważna… Pisałam te opowieści, jak zwykle przyglądając się ludziom. Moment, w którym widzę konkretnego człowieka, szczególnie młodego, i dostrzegam jego niepewność, nieśmiałość, kruchość, jest dla mnie niezwykle poruszający, ale i inspirujący. Więc te historie napisałam właśnie dla tych dzieci, może też trochę dla siebie, a trochę dla wszystkich nam podobnych, po to, aby dodać nam otuchy i odwagi.
MS: Co jest źródłem tej mądrości?
RJW: Mądrością baśni są archetypy, czyli to, co nas łączy. Ale ja sama nie czuję się jakoś szczególnie mądra. Za to bardzo ważne jest dla mnie współodczuwanie, delikatność we wzajemnych relacjach. Gdyby taka zasada rządziła światem, to byłoby to zdecydowanie lepsze miejsce do życia.
Jeżeli jednak mamy w sobie poczucie braku, niedosytu – wynikające z przeróżnych niezależnych od nas sytuacji: wychowania, dramatu rodzinnego, trudnego dzieciństwa – to nasze serce zamyka się z zazdrości, z nieustannego porównywania się do innych, z lęku czy z niepewności, i wówczas nie możemy dzielić się sobą, ponieważ jesteśmy zbyt skupieni na tym, czego nam brakuje. Z kolei jeżeli mamy w sobie wewnętrzne poczucie zaopiekowania, pełni, dostatku, bycia wystarczającym, to dopiero wówczas możemy dawać i się tym dawaniem cieszyć.
Bo tak naprawdę wszyscy mamy podobne potrzeby: akceptacji, szacunku, miłości. Jednak w różny sposób te potrzeby realizujemy. Media społecznościowe to przecież jeden wielki krzyk: spójrz na mnie! Wszyscy chcemy być widziani, lecz mało kto chce patrzeć. Może jestem naiwna, ale wierzę w to, że życie to nieustająca wymiana, że jesteśmy sobie niezwykle nawzajem potrzebni. I o tym chcę pisać.
MS: Ostatnio zadebiutowałaś jako autorka książki dla dorosłych czytelników. W marcu tego roku premierę miała twoja najnowsza powieść 12 dni. Patchwork rodzinny (WiMBP w Gdańsku, Gdańsk 2025). Co było impulsem dla tej decyzji? I jak ci jest w roli ponownej debiutantki?
RJW: (śmiech) Przyznam, że czuję się dość niepewnie. Zresztą początkowo wcale nie chciałam wydawać 12 dni, to był projekt, który zrealizowałam w ramach Stypendium Kulturalnego Miasta Gdańska w czasie pandemii. Chciałam napisać o mieście, rodzinie, życiu i śmierci. Ale nie planowałam tego wydawać. Przekonał mnie jednak do tego dyrektor Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gdańsku Jarosław Zalesiński, który jako członek komisji stypendialnej miał okazję przeczytać tę opowieść w formie maszynopisu. Powiedział mi na jej temat tyle dobrego, dodając, że ta historia może być użyteczna, dotknął więc mojego czułego miejsca. I tak Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna stała się wydawcą mojej pierwszej powieści dla dorosłych.
MS: Ta książka – jak napisał Stefan Chwin – wpisuje się w tradycję „szkoły gdańskiej w prozie polskiej”. To dla ciebie komplement?
RJW: Czymkolwiek jest szkoła gdańska w prozie polskiej! (śmiech) Oczywiście, jest to dla mnie komplement i jestem bardzo wdzięczna mojemu promotorowi – zarówno pracy magisterskiej, jak i doktoratu – za te słowa. Bo to znaczy, że do czegoś przynależę, do czegoś, co już jest, i że się w to zjawisko wpisuję. Zresztą zawsze chciałam napisać książkę o Gdańsku, więc ten motyw był dla mnie niezwykle istotny. Zależało mi na tym, aby utrwalić miejsca, które znikają, i osobistą topografię. Tym bardziej że fascynuje mnie motyw przestrzeni, w której żyjemy, i to, jak rysujemy własne mapy – rodzinne, emocjonalne – na planach naszych miast. Tworzy się z nich jedyna w swoim rodzaju siatka, złożona z wielu warstw osobistych wspomnień, wzruszeń, opowieści i ludzi. Chodzimy więc niby po tym samym mieście, a jednak każdy po swoim.
MS: Innym istotnym bohaterem tej książki jest zmiana. Na przestrzeni czterdziestu lat (historia zaczyna się kartką z kalendarza 1 kwietnia 1982 rok, a kończy 19 lutego 2022 roku) zmieniają się zarówno sami bohaterowie, jak i miasto, w którym mieszkają.
RJW: Zmiana jest jedyną pewną rzeczą w naszym życiu. To oczywiście banał, ale z drugiej strony prawda, z którą nie ma co dyskutować, chociaż bardzo byśmy chcieli. Największy problem ze zmianą pojawia się wtedy, gdy kompletnie nie mamy nad nią kontroli. Chciałam się i z tym tematem zmierzyć. Starałam się oswoić tę nieustającą zmianę, która galopuje przez nasze życie – z czasem coraz szybciej, zabierając znajome krajobrazy, miejsca, bliskich ludzi. Chociaż opowieść dzieje się w Gdańsku, to jest historią uniwersalną. Wiele osób mówiło mi, że podczas lektury płakało, przypominając sobie własne pożegnania i straty. To był płacz oczyszczający i uwalniający, taki, który przynosi ulgę. To dla mnie największy komplement.
MS: Rodzina Migrowiczów, którą opisujesz, mieszka w Gdańsku-Wrzeszczu. Nie bez przyczyny zresztą umówiłyśmy się, żeby porozmawiać, w kawiarni przy ulicy Wajdeloty. Powiedz, jaki jest twój Gdańsk.
RJW: Różny. Wielowymiarowy. Miejsko-leśno-morski. Mój Gdańsk składa się z warstw wspomnień – jest pełen ludzi i miejsc, których już nie ma, a jednocześnie są. Wystarczy, że zmrużę oczy. To coniedzielne spacery z rodzicami po oliwskim parku, kiedy byłam dzieckiem – z obowiązkowymi odwiedzinami u cioci Feli, która była krawcową. Miała niezwykle piękną twarz, zawsze kilka sznurów pereł na szyi i… duży garb. Mieszkała w starej kamienicy przy Grunwaldzkiej, w której żeby skorzystać z toalety, schodziło się do komórki w mrocznej, wilgotnej piwnicy.
Mój Gdańsk to też słoneczne place zabaw i zakopywanie sekretów ze szkiełek pod balkonami bloków na Przymorzu. To wieczorne spacery na plażę wzdłuż falowca na Obrońców Wybrzeża z przyjaciółmi z harcerstwa i poranne zamiatanie przedproża kamieniczki Domu Aktora na Mariackiej, gdzie pracowałam w czasie studiów. To dziki ogród na tyłach kamienicy we Wrzeszczu, w której wychowały się moje dzieci, i trójmiejskie lasy, gdzie chodzę o każdej porze roku.
Dzisiaj mój Gdańsk to też spotkania Death Cafe, czyli rozmowy o śmierci, które odbywają się co miesiąc w oliwskiej bookarni Książka i Wino, na które zapraszam. To ścieżka rowerowa do Brzeźna i zimowe kąpiele w morzu. Bo chyba właśnie morze jest w Gdańsku najbardziej moje – zawsze w tym samym miejscu, cokolwiek się dzieje. Kiedy wyjeżdżam gdzieś daleko, to zawsze jadę się z nim pożegnać, a ono na mnie czeka, więc jak wracam, to się z nim witam. Morze jest jak oddech i okno, przez które mogę na chwilę wyskoczyć z miasta, żeby zaraz do niego powrócić. A pusta listopadowa plaża i patrzenie na fale pomaga mi w nauce przyjmowania zmian z otwartością. Nec temere, nec timide – ani zuchwale, ani bojaźliwie.
