Sex on the beach

Ilustracja: Maciej Krawczyński
Ilustracja: Maciej Krawczyński

Zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału

Cholera jasna, Jolka! Czemu nie odbierasz? Masz pojęcie, gdzie ja w ogóle jestem? Musisz mnie stąd wyciągnąć. Mu-sisz-coś-zro-bić!!! Słyszysz mnie! Za tydzień odbierz ten pieprzony telefon!

Trzask

 

Zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału

Jola, naprawdę kończy mi się, kurwa, cierpliwość. Wiedziałaś, że będę dzwonił! Nie mogłaś czekać przy telefonie? To tylko jeden pierdolony dzień w tygodniu. Za każde połączenie muszę sporo płacić. Nie chcesz wiedzieć jak ani czym. Odbierz, Jola… Za tydzień. Kurwa, w jebaną środę. Nie siedź w kiblu, nie siedź w garach, tylko waruj przy jebanym telefonie! Musisz skontaktować się z takim jednym typem, który będzie w stanie mnie stąd wyciągnąć.

Trzask

 

Zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału

Kurwa mać, po prostu kurwa jebana jego mać, nogi z dupy ci powyrywam, uduszę cię, głupia pizdo, słyszysz?! Wydziedziczę, wymażę, usunę, kurwa, gówno dostaniesz, słyszysz, gównooooooo!

Trzask

 

Zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału

Joluś, córeczko, przepraszam za to, co powiedziałem w zeszłym tygodniu. Wybacz mi, przepraszam, gdybyś wiedziała… Odbierz za tydzień, błagam, musisz przekazać informację profesorowi Wikariusowi… Wytłumaczę ci wszystko, tylko odbierz, musisz mnie ratować, po prostu odbierz…

Trzask

 

Zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału

Jolka, oni chcą mnie zabić. Uwzięli się na mnie. Klawisze, więźniowie, wszyscy… Jeśli czegoś nie zrobisz, jeśli nie opowiesz wszystkiego temu profesorowi, to mnie wykończą… otrują, zadźgają, po prostu zatłuką gołymi pięściami… Błagam, Joluś, odbierz…

Trzask

 

Zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału

Kochanie, jestem prawie pewien, że to już koniec. Miejsce, w którym się znajduję, nie jest tym, czym się wydaje. W rzeczywistości to siedlisko złowrogich mocy. Nie trafiłem tu przez przypadek. Zawisło nade mną jakieś straszliwe, niewytłumaczalne fatum. Szereg wydarzeń, o których nie mogę teraz mówić, daje się wyjaśnić jedynie istnieniem mrocznej, demonicznej siły. Zewsząd słyszę złowrogie szepty, ściany rzucają mi złe spojrzenia, a ciemność mówi takie rzeczy, od których włosy stają dęba. Muszę koniecznie opowiedzieć ci, co się wydarzyło. Profesor Wikarius będzie wiedział, co robić. Odszukaj go i pamiętaj, że wszyscy inni kłamią! Nie słuchaj ich. Odbierz za tydzień, jeśli chcesz mi pomóc i poznać prawdę.

Trzask

 

Zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału

Trzask

 

Zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału

Podsłuchują moje telefony, jestem tego pewien. Zresztą nie dziwię się, w końcu twierdzą, że jestem mordercą. Czy nawiązałaś już kontakt z Wikariusem? Nie wiem, czy przeżyję kolejny tydzień, a ty musisz poznać prawdę!

Trzask

 

Zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału

Kurwa mać, odbierzesz wreszcie? Nie wiem, czy robisz sobie ze mnie jaja, czy jesteś po prostu taką ograniczoną idiotką. Zrozum, tępaku, że przecież Wikarius nie podejmie żadnych działań, jeśli nie przekażesz mu szczegółowych informacji! Odbierz pierdolony telefon, będę dzwonić o tej samej porze, równo za tydzień. Ja jebie…

Trzask

 

Zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału

Córko kochana, błagam… Przepraszam za ostatnią wiadomość!!! Na wszystko, co kochasz, na wszystkich świętych, odsłuchaj tę wiadomość do końca! Mamy pół godziny tylko dla siebie, nie możemy jej zmarnować. Sam naczelnik… sam naczelnik ulitował się i pozwolił mi skorzystać ze swojego telefonu. Wysłuchaj mnie więc uważnie i przekaż wszystko Wikariusowi. Może zresztą już się z nim spotkałaś… Byłoby wspaniałe, bo podejrzewam, że to mój ostatni telefon do ciebie. Oddałem wszystko, co miałem, na te połączenia – więc błagam cię, wysłuchaj mnie! Rozumiem, że nie odbierasz, że nie chcesz mnie znać, że… że pewnie mnie nienawidzisz i brzydzisz się mną. Ale proszę, żebyś mnie wysłuchała!… Wysłuchaj mnie, a zmienisz zdanie, jestem tego pewien! A jeśli na pomoc profesora będzie za późno… bo spodziewam się ataku w każdej sekundzie… to przynajmniej chcę cię błagać o zrozumienie i wybaczenie. Przesłuchaj, przesłuchaj do końca, a potem sama oceń, czy jestem szaleńcem przesiąkniętym złem do szpiku kości… za którego wszyscy mnie mają… czy też padłem ofiarą diabelskiej intrygi. Przepraszam cię, mówię chaotycznie i rozwlekam niepotrzebnie to dziwaczne nagranie, ale muszę ci o wszystkim dokładnie opowiedzieć, żebyś mogła w pełni pojąć tragiczną sytuację, w której znalazł się twój biedny, opuszczony przez wszystkich ojciec. Zresztą… zresztą inaczej nie umiem. Przepraszam, kochanie… mam tylko nadzieję, że nie zerwie tego pieprzonego połączenia.

No dobrze, muszę jakoś zacząć.

Pamiętasz, że jakieś dwa miesiące temu wyjechaliśmy z matką na Karaiby na jedną z wysp na Morzu Karaibskim. „Choć raz odwiedźmy prawdziwy raj na ziemi” – mówiliśmy sobie przed wyjazdem. Naprawdę cieszyliśmy się na tę podróż, sama dobrze wiesz, rozmawialiśmy przecież. No, wiadomo, że ja, jak to ja, trochę marudziłem, bo szczerze mówiąc, wcale nie spodziewałem się raju. Nie na tym zacofanym zadupiu. Chociaż za tyle pieniędzy powinni być w stanie urządzić go gdziekolwiek, co nie? Ale… Matko Boska… na pewno nie spodziewałem się też piekielnej grozy, która mnie w tak demoniczny sposób pochłonęła.

Na początku wszystko było bez zarzutu. Nie dostrzegaliśmy żadnych przejawów działania złowrogich sił, żadnych mrocznych ingerencji i paranormalnych aktywności. Mieliśmy świetny hotel, zamknięty kurort z prywatną plażą, dobrym jedzeniem i genialnymi drinkami. Twoja nieodżałowana matka miała do tego rękę, to trzeba jej przyznać. Zresztą sama wiesz. Zawsze wybierała coś porządnego. All inclusive, jacuzzi, bar i nie musisz się w ogóle ruszać z miejsca. Wiesz… ona… tego… no wiesz… chciałem po prostu powiedzieć, że bardzo dobrze pamiętam nasz pierwszy dzień po przylocie.

Przyjechaliśmy w nocy, cholera wie, o której godzinie, zmęczeni, zamroczeni po kilkunastu godzinach podróży. Od razu poszliśmy spać. Wstaliśmy, ale dalej było ciemno, chyba piąta rano, jakoś tak… no, rozumiesz, jet lag – za to dla naszych żołądków była już dziesiąta, najwyższa pora na kawę i jajecznicę. Wszystko było jeszcze zamknięte i mimo awantury, którą zrobiłem wręcz podręcznikowo, wiesz, tak jak potrafię, nie mieli zamiaru otworzyć restauracji. Dzikusy pieprzone. No więc poszliśmy na plażę. A tam, mówię ci, spłynęła na nas taka błogość, że o Jezu. Coś niezwykłego. Wschód słońca nad Atlantykiem. Piękna rzecz. Byliśmy z matką jak w transie. Myślałem, że te żydki z biura podróży kręcą wała, że jak zwykle chcą nas okraść. Bo kto by uwierzył w te brednie z folderu? „Firmament oświetlany blaskami wschodzącego słońca wygląda, jakby rozlewał się na nim złocisty, półprzeźroczysty rum, głośny szum fal niesie ze sobą pogłos dawnych pirackich pieśni, w szeleście piasku przesypującego się przez palce można dosłyszeć echo zapomnianych legend o ukrytym złocie i przelanej krwi”… – tak tam pisali. Bajkopisarze, mówiłem twojej matce. Ale gdy znalazłem się na plaży, pomyślałem sobie: „O, to to!”. Potem zapamiętałem sobie ten fragment. Raz, że mi się podobał, dwa, że to fajny tekst, nie? Dobry, żeby zaskoczyć żałosnych, niewyjeżdzających nigdzie kumpli-frajerów.

Od tamtej pory codziennie chodziliśmy na plażę – oglądać wschody i zachody słońca. To znaczy oglądała je głównie twoja mama, bo ja miałem inne, znacznie lepsze widoczki, hiehie… I tak właśnie oglądaliśmy, podziwialiśmy, pijąc ciemny, niemal gęsty rum – który był za darmo. To znaczy nie za darmo, twoja matka cały czas mnie poprawiała: „Nie za darmo głupku, bo już za to zapłaciłeś”. Ona wolała oczywiście drinki z miętą, cukrem i kruszonym lodem. Na szczęście też były za darmo. To znaczy już wcześniej za nie zapłaciłem.

Całe dnie spędzaliśmy na leżakach i w restauracjach, nigdzie nie spacerowaliśmy, chyba że do baru. Raz czy dwa wlazłem do oceanu – głupio byłoby nie skorzystać, skoro ocean też był za darmo. Wkurwiało mnie tylko to, że co chwilę musieliśmy odmawiać zakupu drewnianych żółwi i cygar od plażowych czarnuchów. Bezczelnie włazili w naszą strefę na plaży, którą wytyczyłem biało-czerwonym parawanem. Żeby jeszcze mieli co dobrego na stanie, ale uwierz mi, oferta tych murzynów to był totalny badziew… Drażnili mnie ci pseudosprzedawcy, naciągacze, natrętne muchy. Postanowiłem walczyć z nimi, ale inteligentnie, nie jak jakiś prostak! Postanowiłem z nich zadrwić i obrzydzić im życie…

Nie mów tylko, że ich, kurwa, żałujesz! Co, tych brudasów, co? Ty i twoja pierdolona tolerancja! Ja tu gniję przez nich w jakimś demonicznym lochu, a ty ich żałujesz?! Ale co ja gadam… przepraszam, przepraszam… pewnie wcale tak nie pomyślałaś… Zrozum, kochanie… to byli po prostu cwaniacy, którzy chcieli mnie okraść. Dlatego postanowiłem odwrócić role. Ha, teraz to ja was okradnę! Godzinami wybierałem towar, którego nie kupowałem, skwapliwie wykorzystywałem wszystkie gratisy, które dawali mi w nadziei na zysk – słodycze, orzeszki, cygara i alkohol. Wypiłem chyba beczkę darmowej mamajuany, zanim głupia baba zrozumiała, że nie zamierzam nic kupić. Twoja mama chodziła w czterech bransoletkach, które dostała jedynie za to, że obiecałem jakiemuś naiwnemu wyrostkowi, że kupię od niego wielki jak pięść fragment skały z larimarem. Niedoczekanie. Ze wszystkimi targowałem się zawzięcie, chociaż nie miałem przy sobie kasy. Za to miałem stały tekst – mówiłem, że towar wezmę, ale zapłacę jutro. Gdybyś widziała ich miny! Jutro! Mieliśmy z matką niezły ubaw.

Zresztą matka też dawała czadu. Oj, sprzątaczki nie miały z nią lekko. Jechała je równo, mówię ci. Awantury, skargi do recepcji – to była norma. Raz nawet oskarżyła którąś o kradzież i nie odpuściła, dopóki dyrektor nie zapewnił, że wyrzucą babę na zbity pysk. Nawet było mi ich nieco żal – takie kobitki, że aż ciepło się robiło. Czasem miałem wrażenie, że matka specjalnie je poniżała. Wiedziała, że zerkam sobie na nie. Chociaż nie wiem, czy nie przesadzam, bo przecież śmiała się, kiedy zaczepiałem kelnerki i barmanki. Moja ulubiona zagrywka to ta przy zamawianiu drinków: „Sex on the beach, please”, a kiedy kobitka sięgała po szklankę, mówiłem: „I don’t want drink, I want sex on the beach” – hiehie, tak, to nie przestawało nas śmieszyć.

Ale najbardziej uśmialiśmy się z twoją matką, kiedy kupowałem cygara. Największą paczkę najdroższych cygar. Facet szukał ich najpierw przez pół dnia. No rozumiesz, zamówiłem taki towar, że brudas chyba taczką go musiał przywieźć. No i przywiózł, ale wiesz… nie mogłem kupić, nie spróbowawszy. Pełna profeska, poważny klient i tak dalej. Z oporami, ale wyjął to piękne cygarko i podpalił. Zaciągnąłem się raz i wyjebałem do szklanki z piwem. Powiedziałem, że to jakiś syf, że ma spierdalać, bo wezwę ochronę z hotelu. Komu mieliby uwierzyć? Czarnemu obdartusowi? I wiesz co? Facet się poryczał. Normalnie poryczał. Jak Boga kocham! Żałuj, że tego nie widziałaś. A żebyś widziała swoją matkę! Śmiała się tak, jak kiedyś. Jak za starych dobrych czasów…

Potem zjawił się jeszcze jakiś ekscentryczny facet, który oferował podejrzane wycieczki, których program wprawiał w osłupienie, w regiony, które prawdopodobnie w ogóle nie istniały. Ale ten był ostatni, zresztą kumple musieli go chyba ostrzec, bo szybko się ulotnił.

Od tego czasu dni mijały nam w całkowitym, niczym niezmąconym spokoju. Do czasu… Któregoś dnia, nie wiem, może to był szósty dzień po naszym przylocie… W każdym razie jeden gość, wyjątkowo dziwny i odpychający typ, przysiadł się do mnie i nie reagował nawet na najbardziej obraźliwe gesty odmowy. No, po prostu opluj typa, a ten jeszcze się uśmiechnie. No dobra, pomyślałem wtedy, zabawmy się. Będzie wesoło, skoro sprzedajesz cygara.

Ale zanim cokolwiek zrobiłem, facet już trzymał cygaro w dłoni i kazał palić, twierdząc, że to prezent, że za darmo i tak dalej. To mi się nie spodobało. Czułem, że sobie ze mną pogrywa. Byłem zły jak cholera i dałbym wszystko, żeby pozbyć się tego przeklętego natręta. Ale jak miałem zareagować na odpakowane, obcięte, przygotowane cygarko, jakby unoszące się w powietrzu? Moja ręka sama podniosła się do góry i chwyciła tę latającą rurkę z tytoniowych liści. No, nie miałem w zasadzie wyjścia, bo co, kurde, miałem stać jak jakiś debil i czekać, aż mi facet wepchnie cygaro do ryja? No nie wiem, cholera, sam się zastanawiam, jak to się wszystko stało. Diabli nadali tego typa czy jak, myślałem sobie, kiedy moja własna ręka przybliżała cygaro do moich ust. A on, demon kurwa wcielony, rozumiesz, trzymał dwie podpalone zapałki i patrzył na mnie znacząco. Zapaliłem. I okazało się, że skurczysyn nie kłamał. Nie kłamał ani troszeczkę. Cygarko było piekielnie dobre. Naprawdę. Zaciągałem się nim leniwie, zauroczony, niemal zakochany w tym dymie rozlewającym się po moich kubkach smakowych, sam nie wiem jak długo. Mogło to trwać dwie minuty lub dwa kwadranse. Odjechałem. Straciłem całkowicie poczucie rzeczywistości, ale przede wszystkim straciłem czujność.

Kiedy się ocknąłem, potwór stał nade mną i uśmiechał się obrzydliwie. Podniosłem się i zacząłem szukać kasy po kieszeniach. Nie miałem jej, oczywiście, i dobrze o tym wiedziałem – to była część mojej strategii. Ale zanim wypowiedziałem swoją kwestię, on uspokoił mnie gestem ręki, machnął, jakby to była drobnostka, a potem powiedział coś, co odbiło mi się w głowie jakimś mrocznym, posępnym echem, co brzmiało jak zapowiedź śmierci lub czegoś znacznie, znacznie, znacznie gorszego. Powiedział… no nie wiem, uznaj mnie za znerwicowanego szaleńca… ale powiedział: „Pay later!”… Mój tekst! Kurwa, mój tekst!

To całkowicie wyprowadziło mnie z równowagi. Całą noc nie spałem, szukałem odpowiedzi, czytałem o jakichś rytuałach wudu, o lokalnych demonach i innych nieprawdopodobnych zjawiskach, aż wreszcie trafiłem na stronę profesora Wikariusa. Długo się wahałem… facet wydawał się zawodowcem, wiesz… solidne bio, mejl i te sprawy, pełna profeska, sama zobaczysz, ale musiał być też dziwakiem i ekscentrykiem, skoro zajmował się tak popieprzonymi rzeczami. W końcu do niego napisałem.

Następnego dnia wypatrywałem upiornego sprzedawcy – z przygotowanymi dolarami w większych nominałach. Byłem zdesperowany… gotowy po raz pierwszy zapłacić. Ale skurwiel się nie pojawił. Słyszę, dosłownie słyszę, jak parskasz śmiechem… Zrozum jednak: to nie był człowiek. To był, teraz jestem tego niemal pewien, demon z piekielnych otchłani. Tak zresztą sugerował sam Wikarius. Gdybym mu tylko uwierzył… No, ale facet od cygar ulotnił się jak kamfora, a ja – choć w głębi duszy czułem jakiś nieokreślony, niedający się uchwycić niepokój – po podwójnym rumie z dużą kostką szybko rozpuszczającego się lodu uznałem, że to całkowite głupstwo. No bo co? Jakiś miejscowy kretyn dał mi cygaro – w sumie co w tym dziwnego? A to, że facet miał ryja, jakby uciekł z Archiwum X? To bez znaczenia. Dziwny, posępny ryj, jakich większość na tym świecie. Co ten nawiedzony dziwak Wikarius w ogóle wie? Zabawa może trwać dalej! I trwała…

Nie, to oczywiście nie koniec historii. Wytrzymaj jeszcze chwilę przy tej pierdolonej słuchawce, którą tak trudno ci podnieść w odpowiedniej chwili! No, ale okej, okej…

Przestałem pisać do profesora Wikariusa. Łatwiej było mi uznać go za szarlatana, niż uwierzyć w istnienie złowrogich, paranormalnych zjawisk. Kilka dni później, kiedy nasz pobyt na wyspie powoli dobiegał końca, zostałem na plaży sam. To znaczy bez twojej matki. Była wściekła, bo hotel nie chciał uznać kolejnej reklamacji masażu, który sobie wykupiła, czy coś w tym stylu… już nie pamiętam… Poza tym oczywiście wkurzała się na mnie, jak to ona, bo nie zwracałem na nią uwagi czy inne takie pierdolety. Obrażona poszła do pokoju, zdaje się po to, żeby knuć zemstę i pisać odwołania. A przynajmniej tak wtedy myślałem. Nie przejmowałem się tym zresztą. Miałem drinka i nasze polskie papieroski, i niczego więcej nie potrzebowałem do szczęścia. Piłem, paliłem i obserwowałem dziewuszki…

No, tego… tak jakoś wyszło. No przepraszam, ale przecież rozumiesz, że facet ma swoje potrzeby, co nie? Nawet twój stary ojciec, o którym wszyscy zapomnieli. Za gapienie się chyba nie powinni karać krzesłem elektrycznym?!

No więc zmuliło mnie trochę, przysnąłem w końcu i tak mi czas zleciał do wieczora. Jak się obudziłem, słońce już zachodziło, a pozostałych wczasowiczów wymiotła z plaży rozpoczynająca się kolacja. I wtedy coś mnie tknęło. Wziąłem swój plastikowy kubeczek, napełniłem go rumem i ruszyłem na spacerek. Wiem, co sobie myślisz… Ja przecież nienawidzę spacerów. No, ale wtedy poszedłem… co tam będę ci ściemniać, poszedłem za dwiema babami. No, mówię ci to prosto w oczy, prosto w słuchawkę, bo musisz znać prawdę, musisz wiedzieć, jak doszło do tych straszliwych wydarzeń. Zresztą przecież nie uwierzyłabyś, że chciałem porozmyślać, patrząc na falujący ocean połykający słońce. Owszem, zachwyciły mnie promienie zachodzącego słońca, ale były to promienie padające na falujące pośladki czarniutkiej afrodyty. Tylko nie dorabiaj do tego ideologii, okej? Nie wkurwiaj mnie jeszcze bardziej, okej? Przyglądałem się im jedynie, bez żadnych intencji. Bo musisz mi uwierzyć, widok był piękny. Miałem wrażenie, że jakieś ukryte siły poruszają jej ciałem w rytm niesłyszalnej muzyki. Rytm gorących, nabrzmiałych ciał, szum kołyszących się palm, huk fal, plaśnięcia kobiecych stóp stąpających po mokrym piasku. Wyobraziłem sobie tę melodię i po chwili rzeczywiście zacząłem ją słyszeć. Zauroczony, szedłem plażą za dwiema nieświadomymi mego wzroku panienkami. Sam do końca nie wiedziałem, co robię.

W pewnym momencie zorientowałem się, że słońce zaszło, kobitki zniknęły za wzgórzem, a ja nie wiem, gdzie jestem. I wtedy znowu usłyszałem tę swoją melodię. Ale to już była prawdziwa muzyka. To były bębny! Lokalne tambory wykonane z beczek po rumie, na których tamboreros wygrywali rytm skocznego merengue. W tych dźwiękach było coś takiego, co hipnotyzowało – chyba nic nie mogłoby mnie powstrzymać przed pójściem w ich stronę. Muzyka działała jak magnes, była jak jakiś… nie wiem… morski wir, który wciągał mnie do środka. Więc szedłem. Z każdym krokiem dudniący rytm tambory był coraz lepiej słyszalny, a dołączały się do niego także dźwięki güiry, akordeonu i marimby. Wiem, co sobie myślisz! Rzecz jasna, jeśli w ogóle dalej słuchasz tej opowieści… Jeśli nie rozłączyłaś się po pierwszym zdaniu! Jeśli nie zmęczyłaś się spowiedzią ojca, który zdycha w tym kurewskim piekle, zgniatany przez siły, o których nawet ci się nie śniło!!! Czy to cię przypadkiem nie za bardzo, kurwa, nudzi?

Ale co ja gadam… na pewno słuchasz… tak, jestem tego pewny… Więc jeśli słuchasz, kochanie, to pewnie zastanawiasz się, jakim sposobem mogła mnie, poważnego człowieka, który nie znosi hałasów, a już zwłaszcza przeklętej muzyki, którą uważam za wymysł szatana, jak mogły mnie oczarować te pierwotne, dzikie dźwięki, w dodatku tak prostackie i nachalne. Co więcej, jakim cudem w ogóle rozpoznawałem brzmienie konkretnych instrumentów? Skąd znałem ich nazwy? Skąd, do jasnej cholery, wiedziałem, kim byli tamboreros? Muszę się przyznać, że sam zadaję sobie to pytanie od wielu tygodni i nie znajduję żadnej odpowiedzi.

Czy zasłyszałem czyjąś rozmowę na ten temat? Czy z nudów zajrzałem do jakiegoś informatora, w którym znalazłem notkę na temat lokalnego folkloru? Ale sama dobrze wiesz, że mnie takie rzeczy zupełnie nie interesują. Mam je w dupie. To matka ogląda w kółko tiktoki o jakichś miejscowych przysmakach, sklepach z rękodziełem i wisiorkach. Mnie w miejscu, do którego jadę, interesują tylko godziny funkcjonowania baru. Ewentualnie jeszcze coś o żarciu. Ale dobra, załóżmy, że przypadkiem dowiedziałem się czegoś o merengue. Tylko jak, do kurwy nędzy, nauczyłem się rozróżniać brzmienie instrumentów?! I jeszcze ten mój język. Nawet teraz używam słów, których nigdy wcześniej nie używałem, których nigdy nie znałem. I nie chodzi tu o tę przeklętą „güirę” czy „tamborę”, tylko chociażby o „folklor”! Co to, kurwa, jest!!! Gdy o tym myślę, przejmuje mnie prawdziwa i niewyobrażalna trwoga. Co ja gadam! Dosłownie sram ze strachu i przerażenia na myśl o grozie, która nawiedziła nie tylko całe to parszywe miejsce, ale także mój umysł.

Ale wtedy na plaży… wtedy kompletnie o tym nie myślałem. Po prostu wiedziałem. Wiedziałem i szedłem. Szedłem w stronę muzyki. Jej dźwięki były zresztą bardzo prymitywne, pochodzące z własnoręcznie skonstruowanych instrumentów, łączące się, jak się być może domyślasz, z wulgarnymi, dzikimi i nad wyraz nieokrzesanymi krzykami oraz wyjątkowo ordynarnymi śmiechami tubylców. Ale to mnie – także ku mojemu wielkiemu zdziwieniu – nie zniechęcało. Wręcz przeciwnie. To sprawiało, że nie mogłem się oprzeć. Byłem jak w transie. Musiałem zobaczyć, co dzieje się za wzniesieniem. Drżałem z podniecenia w oczekiwaniu cudów, osobliwości i objawień, jakie mogły się tam skrywać. Kiedy minąłem wreszcie niewielki klif, stanąłem na najwyższym punkcie wzniesienia i ujrzałem w dole, jakieś kilkadziesiąt metrów przede mną, migoczące sylwetki oświetlone refleksami ogniska. Tańczyli. Ale był to taniec, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem. Taniec w czystej, dzikiej postaci. Pierwotny, pełen dziwnej mocy. Jednocześnie tak oczywisty jak księżyc na niebie czy ziemia pod stopami. Nie czułem już żadnej nienawiści. Wchłaniałem w siebie merengue jak świeże powietrze, tak łapczywie, jakbym całe dotychczasowe życie spędził w odurzającym zaduchu. Zrozumiałem, że był to prawdziwy festiwal życia. Bachanalia. Szaleństwo. Wszystko tańczyło, śpiewało i płonęło muzyką.

Czemu się nie cofnąłem? Czemu po prostu, kurwa, nie wróciłem do hotelu, do złamanego chuja Wacława?! Boże…

Musieli mnie opętać. Naćpać czymś. Zahipnotyzować. Nie wiem… Wtedy obawiałem się jedynie tego, że moje wyjście z ciemności może wzbudzić sprzeciw tubylców. W końcu wszedłem w krąg światła. I ku mojemu zdziwieniu zostałem powitany bardzo serdecznie, żeby nie powiedzieć z euforią i wiwatami. Tak, jakby na mnie czekali. Gdyby dało mi to do myślenia… Ale nie wiedzieć czemu, wszystko brałem za dobrą monetę. Dziesiątki osób klepało mnie po plecach i wznosiło toasty. Wszyscy tańczyli i śpiewali w rytm bezwstydnego merengue i skaczących płomieni ogniska. Ktoś cały czas podawał kolejne szklanki wypełnione ciemnym i gęstym rumem. Ludzie byli blisko, czuć było ich żar, ich oddech, można było zanurzyć się w nich jak w rozgrzanym piasku. Czułem się tak, jakbym był poza czasem i przestrzenią.

Tamboreros dawali z siebie wszystko, walili w bębny jak natchnieni – i kiedy spojrzałem na nich z podziwem, przez krótki moment miałem nieprawdopodobne przywidzenie. Wydawało mi się, że to nie muzycy siedzą na wielkich bębnach, ale jakieś potworne demony z oczami jak gwiazdy, pogrążone w mroku i ze skrzydłami w kolorze bezdennej otchłani, grające straszną, budzącą zgrozę melodię opętania.

Trwało to zaledwie sekundę, podobnie jak pierwsze ukłucie trwogi, które wbiło się w moje serce. Słyszałem jeszcze przez chwilę echo tej dziwnej złowieszczej melodii. Pamiętam ją do dziś… to już nie był skoczny rytm tambory, ale mroczna, polirytmiczna muzyka, której żaden żywy człowiek nigdy nie powinien był słyszeć… No tak, wiem, jak to brzmi, i domyślam się, co sobie myślisz. Bardzo wygodnie jest tak sobie siedzieć na dupie pod kocykiem, zajadać popcorn i patrzeć, jak ojca pożerają żywcem, jak go przypiekają i rozdzierają na strzępy. Świetnie widowisko! Znam cię. Widzę, jak, kurwa, leżysz pod tym kocem i masz już wyrobioną opinię. Wiem doskonale, co się w tym twoim tępym łbie urodziło, co sobie wykoncypowałaś tam po cichu! Że oczywiście oszalałem… że mi ktoś klepki zapierdolił, że mi po prostu odjebało, co? Że twój stary ma wiadro gówna zamiast mózgu, że mi się to, kurwa, wszystko przewidziało, tak?!

Nie, kochanie, nie. Może i jestem kłębkiem dygoczących nerwów, ale zmysłów jeszcze nie postradałem, wierz mi. Zresztą… niepotrzebnie się rzucam, awanturuję… wybacz… Jestem nieco podenerwowany okolicznościami, wszak siedzę w przesiąkniętym nieludzką grozą więzieniu i mam ostatnią szansę, żeby komuś opowiedzieć, co się naprawdę stało, ale nie do końca wiem, jak to ująć w słowa.

Tak, ta chwilowa przemiana muzyki. Teraz to roztrząsam, ale wtedy nie miałem na to zupełnie czasu. Merengue szybko porwało mnie do tańca… Przepraszam, kochanie, wybacz swojemu staremu, głupiemu ojcu… no, nie da się ukryć, że był to taniec z kobietami… Wykorzystały fakt, że byłem coraz bardziej wstawiony. Jedna z nich – ku mojemu zdziwieniu ta sama, którą jakiś czas temu śledziłem na plaży – ocierała się o mnie lubieżnie. Oczywiście odtrącałem ją grzecznie, choć stanowczo, pozostając cały czas myślami z twoją matką. Nie wiem, jak długo to trwało, ale muzyka zdawała się nie mieć końca, jakby czas stanął, jakbyśmy dotknęli porażającej nieskończoności. W pewnym momencie, mogło to być po trzydziestu minutach lub trzech godzinach, nie mam pojęcia, bo czas w zasadzie przestał istnieć, miałem kolejną halucynację – wydrążony ananas z drinkiem w środku, którego wspólnie piliśmy, na jedną przerażającą chwilę zmienił się w czaszkę wypełnioną ciemnoczerwonym płynem. To nie był sok pomidorowy, gwarantuję ci to. To była pierdolona krew!…

Halucynacja błyskawicznie zniknęła, tak jakby nigdy nie istniała, a moja piękna… to znaczy ta napastliwa kurwa zmusiła mnie do wypicia całego drinka do końca, dasz wiarę? Po czym po prostu skoczyła na mnie z taką siłą, że wylądowaliśmy bliżej oceanu, poza kręgiem światła rzucanym przez palenisko i pochodnie.

Ten drink był cholernie mocny, sam alkohol, ścięło mnie normalnie, nogi jak z galarety, nawet nie miałem siły się bronić. A ona była naprawdę silna. Jej muskularne uda ścisnęły mnie jak imadła, piersi wgniotły mnie w piasek, a język zatkał usta, w taki sposób, że nawet nie mogłem wezwać pomocy. No więc tak… doszło do zbliżenia, ale musisz wiedzieć, że nie chciałem tego, byłem absolutnie przeciwny i cały czas, nawet gdy szczytowałem, gryząc jej czarne jak smoła sutki, myślałem o twojej biednej matce, która siedziała w pokoju hotelowym, głowiąc się nad reklamacjami. Biedna, pisała może donosy na sprzątaczki, a my unosiliśmy się w nieskończoności. Czarna muskularna bogini wibrowała lubieżnie na moim umęczonym ciele bez chwili wytchnienia, wprawiając mnie w tantryczną ekstazę, przekraczającą ludzką wyobraźnię, co mogłem na to poradzić? Nie byłem z tego powodu jakoś szczególnie zadowolony, więc z radością powitałem zbliżający się moment upragnionego la petite mort. I gdy już wyczuwałem wielką wzbierającą falę dreszczy, która miała zabrać ze sobą wszechświat i rozmyć nasze dusze w kosmicznej pustce, nagle doznałem wstrętnej i odpychającej wizji, halucynacji tak obmierzłej, że to musiało się skończyć wstrząsem i załamaniem. Bo to nie była kolejna igiełka strachu. To było wbicie na pal. Egzekucja mej duszy.

Najpierw poczułem smród. Fetor zgnilizny, zbutwiałego drewna i trupiego wyziewu. Nie byłem pewien, co się dzieje, ale po kilku dramatycznych uderzeniach serca tańcząca czarnulka, ta przylegająca do mnie hebanowa piękność, ta gorąca, stapiająca się z nocą afrodyta, w jednej chwili przemieniła się w zimny, lodowaty, trupi odwłok, pełen sączących się ran i strupów. To coś spojrzało na mnie i powiedziało: „Pay now”. Musiałem stracić przytomność… przynajmniej na chwilę. Kiedy wstałem, groza ukazała się przede mną w całej przerażającej okazałości. Zdjęła mnie śmiertelna trwoga, nieporównywalna z żadnym ludzkim doświadczeniem. Ale nie mogłem odwrócić wzroku od piętrzących się przede mną obrzydliwości. Ujrzałem wydarzenia ostatnich dni w ich prawdziwych, ohydnych wcieleniach, bez masek i bez iluzji. Kochanie, skup się, zapamiętaj… to bardzo, kurwa, bardzo ważne! Musisz koniecznie odnaleźć profesora Wikariusa z Arkham w Massachusetts, bo od tego zależy moje, a może także i twoje życie. Nie zastanawiaj się skąd to wiem, po prostu przekaż mu, że tam na plaży, zaraz po przebudzeniu ujrzałem…

Trzask

 

Zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału

Pani Jolanto, detektyw Johnatan Edwards, próbuję się z panią skontaktować w sprawie ojca, Władysława Terkowskiego, którego wczoraj znaleziono martwego w zakładzie karnym La Victoria. Wiemy, że tuż przed śmiercią dzwonił do pani. Proszę o pilny kontakt.

Trzask

Tymoteusz Skiba

Tymoteusz Skiba

Niezależny schulzolog, niespełniony koszykarz i niedoszły zawodnik StarCrafta. Fałszywy wieszcz muzycznego kolektywu sepr.online, który opublikował swoje epigońskie dokonania na falach Radia Kapitał. Doktor nauk humanistycznych zakochany w science fiction, dwudziestoleciu międzywojennym i podwójnej hawajskiej. Najsłynniejszy bard Jasienia, Kokoszek i Szadółek, znienawidzony na Stogach i Biskupiej Górce. Od wielu lat związany z Centrum Sztuki Współczesnej ŁAŹNIA w Gdańsku. Publikował opowiadania w „Schulz/Forum”, „Blizie”, „Czasie Kultury”, „Stronie Czynnej”, „Drobiazgach”, „Tlenie Literackim” i „Bravo Girl”. W 2020 roku wyróżniony w II Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką Nowy Dokument Tekstowy w kategorii epika, za opowiadania Kto napisał Brunona Schulza? oraz Rozmowy ze spamem. Autor najgorzej sprzedającej się książki w historii Szadółek pt. Worstseller (Słowa na Wybiegu, Gdańsk 2022).

Maciej Krawczyński

Maciej Krawczyński

Roztrzepany grafik, ilustrator, audiowizualny składacz. Miłośnik teorii kina, mediów, polityki i gier. Lubi tarzać się w popkulturze jak i w pretensjonalnych akademickich wywodach. Tworzy muzykę, głównie szufladową, ale wciąż poszukuje jakiejś chętnej niszy.

udostępnij: