Z Elżbietą Pałasz rozmawia Maja Sitkiewicz
Elżbieta Pałasz – pisarka, redaktorka, założycielka Fundacji Strony. Pochodzi z Bytowa na Kaszubach, skończyła filologię polską na Uniwersytecie Gdańskim, mieszka w Gdańsku. Interesuje ją wszystko, co jest związane z książką. Pierwszy wiersz napisała w wieku dziesięciu lat i do dziś wierzy w siłę poezji. Jest autorką książek dla dzieci i dla dorosłych, między innymi: Oj, ten Wojtuś (Oficyna JP2.pl, Gdańsk 2005), Trzy, dwa, raz, Günter Grass (Oficyna Gdańska, Gdańsk 2015), Dobra robota. Ceramik, opiekunka fok i inne ciekawe zawody (Adamada, Gdańsk 2019), Jak zwyciężać mamy? Wielkie i małe bitwy Polaków (GWO, Gdańsk 2019) i najnowszej Jedzcie dzieci! czyli przecinek i spółka (Dwie Siostry, Warszawa 2023), a także współautorką książki Słyszałem, jak sowa woła moje imię. Opowieść o Marianie Stachurskim (wraz z Januszem Górskim, Więź, Warszawa 2021).
Maja Sitkiewicz: Co było pierwsze: redagowanie czy pisanie?
Elżbieta Pałasz: Zawodowo najpierw byłam redaktorką, choć wiersze pisałam już w szkole podstawowej. Niestety, na bardzo długo – bo do wieku dojrzałego – porzuciłam pisanie. I nie wiem do końca, jak odpowiedzieć…
MS: A co podpowiada pani serce?
EP: Podpowiada, że pierwsze było pisanie. Poświęcam na nie jednak dużo mniej czasu niż na redakcję książek – nad czym ubolewam – i bardzo chciałabym to zmienić.
MS: Pamięta pani swoje pierwsze zetknięcie z książką? Taką, która zrobiła na pani wrażenie, z którą ma pani dobre wspomnienia.
EP: Mam wiele takich wspomnień z dzieciństwa, ale jedno szczególnie mocno utkwiło w mojej pamięci. Mnie i mojej młodszej o rok siostrze przez długi czas książki czytała na głos mama. Pewnego razu podczas wspólnej lektury stwierdziła, że przecież same mogłybyśmy sobie czytać. Chodziłyśmy już do szkoły, ale nie przyszło nam do głowy, że tak w ogóle można! Czytanie książek kojarzyło mi się wyłącznie z czynnością zarezerwowaną dla dorosłych, magiczną i w jakiś sposób niedostępną. Po pewnym czasie przemyślałam jednak pomysł mamy i stwierdziłam, że w sumie przecież umiem czytać – uczyłam się tego w szkole z czytanek i elementarzy. Ale to były dla mnie dwie różne sfery: w szkole czytałam sama, a w domu – dla przyjemności – czytała na głos moja mama. Ona uzmysłowiła mi coś, z czego nie zdawałam sobie sprawy: że sama mogę sobie czytać dla przyjemności, kiedy tylko mam na to ochotę. To było wspaniałe odkrycie! I jak już zaczęłam, to przepadłam. Byłam zapaloną czytelniczką, nic, tylko czytałam. Ta miłość do książek została ze mną do dziś.
MS: Ma pani ulubione książki?
EP: Kiedy byłam młodą czytelniczką, uwielbiałam te wszystkie nieszczęsne klasyki, z których teraz tak się wszyscy śmieją. Zaczytywałam się w Małej księżniczce, W pustyni i w puszczy i oczywiście w Dzieciach z Bullerbyn. Lubiłam takie starocie, przyznaję szczerze (śmiech).
W zasadzie każdą książkę, z którą miałam styczność, czytałam wielokrotnie. Ten pierwszy raz po to, aby sprawdzić – tak na szybko – co się dzieje z bohaterami; druga lektura była już bardziej dokładna, wypełniała luki w pamięci, bo wiadomo, że przy szybkim czytaniu niemożliwe jest, aby wszystko zapamiętać; a potem czytałam jeszcze raz – po to by przywołać wzruszenia. To cudowne uczucie móc znowu przeczytać tę samą książkę.
MS: Jak ważny jest według pani pierwszy kontakt dziecka z książką?
EP: Dziś dobrych książek jest tak dużo, że każdy może znaleźć coś dla siebie. A czy dziecko sięgnie po jakąś książkę i zechce ją przeczytać, to kwestia tego, że ona w nim po prostu rezonuje, porusza czułe struny. Bo w czytaniu chodzi właśnie o to, aby tak się stało, aby dawało ono przyjemność. Czytanie to magia! I kiedy coś takiego zachodzi pomiędzy książką a czytelnikiem, to wiadomo, że dzieje się coś ważnego, coś, co ma szansę pozostać w człowieku na zawsze.
Dlatego uważam, że dzieci powinny dostawać takie książki, jakie im się podobają, jakie je interesują. Wiem to z własnego doświadczenia. Ja i moja siostra już na bardzo wczesnym etapie bardzo się od siebie różniłyśmy, jeśli chodzi o wybory czytelnicze. Ja zaczytywałam się w Ani z Zielonego Wzgórza, ona jej nie znosiła. Lubiła za to bardziej awanturnicze opowieści.
Z kolei wszystkie moje już dorosłe dzieci, a mam ich troje, czytają komiksy. Najstarsza córka zajmuje się nimi nawet naukowo. W związku z tym ja również czytam dużo komiksów, o co nikt mnie raczej nie podejrzewa. Literatura uczy uważnego, zaangażowanego czytania i kształtuje człowieka – bez względu na wiek.
MS: Czy wczesne lektury miały wpływ na to, że zaczęła pani marzyć o tym, by w przyszłości zostać pisarką?
EP: Kochałam książki i czytanie, więc to oczywiste, że chciałam być pisarką! (śmiech) Nie pamiętam jednak konkretnego momentu, w którym o tym pomyślałam. Może to pragnienie było dla mnie tak naturalne, że nie musiałam tego w ogóle postanawiać? Świat książek był moim naturalnym środowiskiem wzrastania i dojrzewania. Dzieciństwo kojarzy mi się też nieodłącznie z naturą, bo chociaż pierwszych pięć lat życia spędziłam w Bytowie, to potem mieszkałam we wsi Lubań pod Kościerzyną, i tam otaczała mnie piękna, bujna przyroda: las, stare drzewa, ogród – idealna scenografia do Dzieci z Bullerbyn. Nie pamiętam tego, ale ludzie z Lubania opowiadali mi, że zapytana o to, kim chcę być w przyszłości, dość wcześnie odpowiadałam, że pisarką.
MS: I pisanie zaczęła pani od wierszy.
EP: Tak, to przyszło do mnie ni stąd, ni zowąd. Miałam wtedy jakieś dziesięć lat, nie było to żadne zadanie domowe z języka polskiego, tylko moja wewnętrzna potrzeba. Pisałam rymowane wiersze – jak to dziecko – o moim codziennym życiu i sprawiało mi to ogromną przyjemność.
MS: Jednak w dorosłym życiu zarzuciła pani pisanie wierszy na rzecz pracy redakcyjnej. Co pani lubi w niej najbardziej?
EP: W byciu redaktorką lubię kontakt z książką, z tekstem, ze słowem. To jest praca, która daje efekty. Na ogół my, redaktorzy, pracujemy z tekstami, które wymagają wielu poprawek, i dzięki naszej pracy stają się one jasne i klarowne – a to bardzo cieszy.
MS: Współpraca redaktor–autor zawsze przebiega pomyślnie? Wiem z pewnych źródeł, że autorzy nie zawsze przyjmują wiadomość o poprawkach naniesionych w ich tekście ze stoickim spokojem…
EP: Powiem tak: jestem osobą łagodną i trudno mnie wyprowadzić z równowagi czy nawet zdenerwować, a mimo to czasem niektórym to się udaje! (śmiech) Szanuję każdego autora, ponieważ sama jestem autorką. Jeżeli ktoś się przy czymś upiera, a nie jest to ewidentnie niezgodne z kanonem, to odpuszczam. Autor firmuje swój tekst własnym nazwiskiem i czasem ma prawo do swoich zachcianek. Kiedy sama coś napisałabym inaczej, to zostawiam taką sugestię w komentarzu. Jeżeli autor na to się nie zgadza i chce pozostać przy swojej wersji, a ona nie jest rażąca, to się zgadzam.
O tym, że taka współpraca przebiega różnie, wiadomo nie od dziś. I przyznam, że ostatnio miałam autora, który nieomal doprowadził mnie do nerwicy! Obstawał przy swoim nawet przy najdrobniejszych poprawkach, pisał do mnie wielkie listy z argumentacją, dlaczego ma być tak i tak, rozmawialiśmy godzinami przez telefon, nie mogłam przez niego spać. Na szczęście, kiedy książka była już gotowa, okazało się, że nie zrobiłam jej żadnej krzywdy, więc zaprzyjaźniliśmy się nawet z jej autorem. (śmiech) Ale zanim to się stało, aż kipiało od emocji!
MS: Jakie cechy powinien mieć dobry redaktor?
EP: Na pewno nie powinien być autorytarny, ponieważ redaktor jest tylko do pomocy – i to jest jego najważniejsza rola. Wiem, że niektórzy moi koledzy i koleżanki redaktorzy mają inne zdanie na ten temat i walczą do upadłego o każdy przecinek, ale ja uważam, że o niektóre sprawy nie warto kruszyć kopii. Sama zawsze staram się podporządkować stylowi autora, a nie na siłę robić go doskonałym. Oczywiście tekst musi być poprawny, to się wie, ale nie hiperpoprawny. Zatem pokora w zawodzie redaktora również jest wskazana.
MS: Na co dzień pracuje pani w wydawnictwie edukacyjnym. Redakcja podręczników to chyba wyższy poziom zaawansowania redakcyjnego, prawda?
EP: Na pewno jest to specyficzna praca i nie każdy się w niej odnajdzie. Kiedy redaguję podręcznik, muszę mieć na względzie wiek ucznia i znać dobrze program nauczania, żeby tego, co powinno się pojawić w ósmej klasie, nie poruszyć w siódmej, bo autorzy nie zawsze się w tym orientują (wszyscy mogą się przecież mylić). Ponadto słownictwo należy dostosować do wieku itd. Dziś są to dla mnie sprawy oczywiste, ale na początku można się było w tym pogubić.
MS: Jednak zanim zaczęła pani pracować w wydawnictwie oświatowym, na początku lat dwutysięcznych spróbowała pani swoich sił w prowadzeniu własnego wydawnictwa – Czarny Kot, które specjalizowało się w książkach dla dzieci i odnosiło nawet spore sukcesy.
EP: To była naprawdę fajna przygoda! Wydawnictwo, w którym wówczas pracowałam, czyli Marabut, rozwiązało się, a ja byłam redaktorką prowadzącą serii książek dla dzieci, która miała się w nim ukazać. Byłam już po rozmowach z autorami, jedna książka miała nawet ilustracje – i to wszystko miało przepaść! Wtedy szef wydawnictwa Daniel Trapkowski powiedział, że jeśli chcę, to on mi przekaże wszystkie prawa i będę mogła te książki dokończyć. A że praca z książką to mój żywioł, postanowiłam wykorzystać tę możliwość.
W tamtych czasach książki dla dzieci były brzydkie i byle jakie. Aby to zmienić, wydałam Chłopaki i dziewczynki Danuty Wawiłow z ilustracjami Marcina Bruchnalskiego, a także Marceli Szpak dziwi się światu Joanny Pollakówny z ilustracjami Agnieszki Żelewskiej, która została Książką Roku Polskiej Sekcji IBBY 2000, i Bajki o rzeczach i nie rzeczach Zofii Beszczyńskiej, również z ilustracjami Agnieszki Żelewskiej. Ta książka dostała tytuł Książki Roku Polskiej Sekcji IBBY 2002.
Praca nad tymi książkami wiązała się przede wszystkim ze wspaniałymi spotkaniami. Dzięki nim poznałam osobiście cudowną Danutę Wawiłow, zaprzyjaźniłam się z Zofią Beszczyńską i Agnieszką Żelewską, co jest dla mnie niezwykle cenne.
Mimo że książki odniosły sukces, były nagradzane i doceniane, to niestety na tych trzech tytułach się skończyło. Byłam firmą jednoosobową i ogrom obowiązków związanych z prowadzeniem własnej działalności mnie przytłoczył. Stwierdziłam, że to nie jest praca dla mnie, bo zamiast być redaktorką i pracować z tekstem, pracuję z hurtowniami oraz księgarzami i wypisuję faktury. Podjęłam decyzję, że nie chcę tego robić – nie chcę być księgową, wolę pisać.
MS: Dzisiaj jest pani autorką kilkunastu książek dla dzieci i nie tylko. Kiedy odważyła się pani napisać tę pierwszą?
EP: Ubolewam nad tym, ale nie jestem pisarskim terminatorem. Podoba mi się ta cecha u innych autorów, ale mi brak do tego determinacji. Długo musiałam więc czekać na swoją kolej, ale się doczekałam. Tak się jakoś stało, że zaprzyjaźniłam się z trójmiejską autorką Roksaną Jędrzejewską-Wróbel (nikt nie chciał wtedy wydać jej książki) i również trójmiejską ilustratorką Agnieszką Żelewską, miałyśmy dzieci w podobnym wieku i po prostu się lubiłyśmy. Pewnego razu Agnieszka zadzwoniła do mnie i powiedziała, że jest Konkurs Literacki im. Czesława Janczarskiego i że trzeba napisać opowiadanie. I myśmy wszystkie trzy napisały opowiadania i wysłały je na ten konkurs. Roksana zdobyła pierwsze miejsce i dostała masę nagród, a ja dostałam trzecie wyróżnienie, z czego bardzo się ucieszyłam! I potem nastąpił ciąg różnych zdarzeń. W tamtym czasie w czasopiśmie dla dzieci „Miś” zmienił się redaktor naczelny, funkcję tę objął Piotr Rychel, który jest też ilustratorem. Moje wyróżnione opowiadanie wydrukowane w tym czasopiśmie na tyle mu się spodobało, że zadzwonił do mnie i zapytał, czy nie napisałabym całej serii opowiadań do „Misia”. Chętnie się zgodziłam, bo – jak już pamiętamy – zawsze chciałam być pisarką. I tak zaczęłam pisać opowiadania o Wojtusiu, które ukazywały się w „Misiu” co dwa tygodnie. W ten sposób na poważnie zaczęło się moje pisanie.
MS: O czym były te opowiadania?
EP: O chłopcu, który był jak wszystkie dzieci w jego wieku, czyli trochę niesforny, a trochę nieśmiały i przepełniały go różne emocje, nad którymi nie zawsze panował. Każde opowiadanie było krótką zamkniętą historią, na przykład Wojtuś zgubił ukochaną zabawkę, szukał przyjaciela.
MS: W swojej najnowszej książce dla dzieci Jedzcie dzieci! czyli przecinek i spółka, ilustrowanej przez Dominikę Czerniak-Chojnacką, wykorzystała pani redaktorskie doświadczenie. To zbiór dowcipnych wierszyków o przygodach znaków interpunkcyjnych. Okazuje się, że interpunkcja wcale nie musi być nudna.
EP: Każdy wierszyk w tej książce poświęcony jest innemu znakowi interpunkcyjnemu, ale najważniejszy spośród nich jest przecinek. Tytuł mojej książki pokazuje, jak jego brak lub obecność potrafią zmienić kontekst zdania. Wniosek jest taki, że przecinek potrafi uratować życie albo je skrócić (śmiech). Charakter tych wierszy został bardzo dobrze oddany przez Dominikę Czerniak-Chojnacką. A że niezwykle doceniam pracę ilustratorów, to tym bardziej się cieszę, że moja książka została tak pięknie zilustrowana.
MS: Jedną z pani ulubionych ilustratorek jest Joanna Czaplewska. Do tej pory zrobiłyście wspólnie trzy książki. Między innymi Dobrą robotę, w której wzięła pani na warsztat dwanaście różnych zawodów. Jak wyglądała praca nad tą książką?
EP: Pomocne okazało się tu moje doświadczenie związane z pracą nad podręcznikami. Zależało mi na tym, aby zawody te były maksymalnie zróżnicowane i aby pojawiło się dużo przykładów. W książce opisałam więc pracę opiekunki fok, rolnika, ceramika, pilotki i wiele innych, tak by każdy znalazł coś interesującego dla siebie.
MS: Praca nad tą książką wymagała reporterskiego zacięcia. Z każdym z bohaterów – z wyjątkiem marynarza, który akurat był w długim rejsie – spotkała się pani osobiście. To dodatkowa wartość tej pracy – spotkania z ciekawymi ludźmi.
EP: To prawda. Temat zawodów można było różnie potraktować, ale stwierdziłam, że najfajniejsze będzie oddanie głosu ludziom, którzy wykonują daną pracę. Na spotkanie zawsze jechałyśmy we dwie. Ja miałam listę pytań, Joasia aparat, którym robiła zdjęcia, a po drodze zastanawiałyśmy się, o co jeszcze można byłoby zapytać. To była dla nas obu ciekawa przygoda.
MS: Jak zwyciężać mamy! Wielkie i małe bitwy Polaków to książka, która oprócz dużego researchu wymagała od pani znalezienia sposobu, jak dotrzeć z tak trudną tematyką do młodych ludzi. Fakty postanowiła pani ubrać w opowieść.
EP: Myślę, że dzięki opowiadaniom czytelnik chętniej podąża za tym, co napisane. Przygody, emocje to coś, co nas porywa, nie suche fakty. Książka powinna uwodzić ciekawą akcją, zwłaszcza młodszego czytelnika. Bo przecież on nie będzie się zachwycał metaforą czy wymyślnym stylem! Dlatego zdecydowałam, że bohaterami będą dzieci. To dlatego, że dla dziecka świat dorosłych niekoniecznie bywa interesujący.
MS: Jak sama pani przyznaje, podczas pisania przenika pani do świata swoich bohaterów i żyje ich życiem. Jak to wygląda w praktyce?
EP: Łatwo tak powiedzieć, ale wytłumaczyć, o co w tym chodzi, już trudniej. (śmiech) To jest tak, że kiedy powołuje się do życia jakąś postać, to potem ona żyje swoim życiem. Niekiedy podczas pisania stery przejmuje ta wymyślona przeze mnie postać, a ja tylko za nią podążam.
MS: W pewnym momencie na pani twórczej drodze pojawił się profesor Janusz Górski. To było ważne spotkanie? Jaki miało wpływ na pani dalsze zawodowe wybory?
EP: Oczywiście duży. Z Januszem Górskim znamy się już bardzo długo, bo z dwadzieścia lat. Na początku nasza współpraca miała dość luźny charakter, aż do czasu, kiedy w 2015 roku wpadliśmy na siebie podczas Bałtyckich Spotkań Ilustratorów. Profesor szukał wówczas kogoś do napisania książki o Günterze Grassie. Kiedy mnie zobaczył, to go olśniło. Przypomniał sobie, że istnieję, i zaproponował mi napisanie tej książki. Tak się zaczęła nasza ściślejsza współpraca.
Sama książka w Polsce nie odbiła się szerokim echem, ale niedawno przetłumaczono ją na język niemiecki i okazało się, że bardzo się w Niemczech podoba. Zaproszono mnie nawet do Lipska na spotkanie autorskie i czułam się jak prawdziwa gwiazda!
MS: Trzy, dwa, raz, Günter Grass to książka dla młodzieży, ale od kilku lat zajmuje się pani także publikacjami dla dorosłych – głównie poświęconymi współczesnej polskiej grafice, ilustracji i edytorstwu. Jak bardzo jest pani bliska ta tematyka?
EP: Wiele książek zilustrowanych przez naszych topowych polskich ilustratorów po prostu doskonale pamiętam z czasów dzieciństwa i młodości. Ale akurat profesor Górski wyszukiwał te mniej znane nazwiska. Współpracowałam z nim nad takimi książkami jak: Józef Wilkoń [lustro i promyk], Mieczysław Wasilewski versus Janusz Górski, Ballada o dziewczynie czy Przekrój przez Mroza, a Słyszałem, jak sowa woła moje imię. Opowieść o Marianie Stachurskim napisaliśmy już wspólnie.
Z jednej strony bardzo mnie interesowała sama tematyka, ponieważ trochę o tym wszystkim wiedziałam już wcześniej, z drugiej – bardzo dużo dzięki pracy nad tymi książkami się dowiedziałam. Opracowanie ich było niezwykle czasochłonne, ale traktowałam to jako wyzwanie. A najmilej pracowało mi się nad książką o Ewie Frysztak Ballada o dziewczynie. Graficzka (niestety, umarła niedługo po opublikowaniu książki) okazała się wspaniałą, pełną temperamentu kobietą, a przy tym niezwykle skromną.
MS: Oprócz tego, że jest pani redaktorką i pisarką, niedawno postanowiła pani zostać też założycielką fundacji. Czym zajmuje się Fundacja Strony?
EP: Głównym zadaniem fundacji jest publikacja niekomercyjnych projektów książkowych, które nie miałyby szansy się ukazać, gdyby nie jej działanie. Jej nazwa jest zresztą wieloznaczna. Przede wszystkim książka ma strony. Są też różne strony patrzenia. Mówi się także: „Jesteśmy z tych stron”. I to wszystko ma dla mnie znaczenie. Jednak dopiero przymierzam się do tej działalności, ponieważ pochłaniają mnie obecne projekty.
Na koniec chciałabym pozdrowić wszystkich książkowych zapaleńców, świrów i wariatów, do których się z ogromną przyjemnością zaliczam. Niech w waszych biblioteczkach zawsze będzie miejsce na nowy tom!