Ojciec często nie wracał, już tak miał. Nigdy nie było wiadomo, czy nie pojawi się przez dzień, tydzień czy przez kilka lat. Mama stawiała w kalendarzu krzyżyki na dniach jego nieobecności.
Pierwszy raz nie wrócił po moich narodzinach. Pępkowe, które zaczęło się w naszym gospodarstwie, a potem przeniosło do domu naczelnika gminy, trwało przez sześć dni i siedem nocy. Skończyło się, gdy naczelnik trafił do szpitala z powodu przepicia, choć był to przecież kawał chłopa, co na głowie miał całą wieś. Ojciec też miał mocną głowę i jakiś taki zmysł przetrwania, podobnie jak nasza szkapa Brygida. Wgramolił się na wóz, a Brygida poprowadziła go do domu tylko sobie znaną ścieżką. Przebrnęła wśród pokrzyw i pochylonych gałęzi bzu, parskając i rozbryzgując kopytami kałuże.
– Nie przyjedzie – mówiła ze smutkiem w głosie mama, głaszcząc mnie po włosach, dopiero co obciętych równo wokół blaszanej miski na owoce. Zbliżała się moja komunia, a ojciec siedział na fusze w Niemczech. Po uroczystym obiedzie na stole został jego nieruszony talerz i rozpoczęta butelka oranżady. Przez cały biały tydzień modliłem się, żeby ojciec jednak wrócił i bym nie musiał już oprzątać za niego w chlewie. Nawet obiecałem Bogu, że nie dopiję tej oranżady.
Ojciec przyjechał tydzień później, bo nie chcieli go przepuścić na granicy z powodu gratów, które miał w bagażniku. Z wielu zrezygnował i przywiózł tylko kineskopowy czarno-biały telewizor. Oranżada tymczasem wygazowała się i straciła smak.
Tata i telewizor byli z nami już dłuższy czas, kiedy w Boże Ciało w linię wysokiego napięcia uderzył piorun i telewizor szlag trafił. Nie wiem, co trafiło mojego ojca, bo był czerwony na twarzy, gdy mama na niego wrzeszczała. Trzymała się za brzuch, który z każdym słowem stawał się mniejszy, aż wylał się na podłogę. Ojciec od tych krzyków również zmalał. W końcu odwrócił się i wyszedł szczeliną pod drzwiami, przybijając po drodze piątkę biedzie, która zajęła jego miejsce na małżeńskiej wersalce.
– Zobaczysz, wróci. Na pewno do nas wróci! – mówiła matka, wgryzając się w jeszcze zieloną i kwaśną antonówkę. I tylko nie było wiadomo, groźba to czy nadzieja, czy też matka po prostu postradała zmysły. Ale te ostatnie można było przynajmniej jakoś włożyć do kartonu po telewizorze i zanieść na strych, a niepewność powrotu ojca wisiała nad nami jak niezerwane na zimę jabłka w sadzie. Zmarszczone, sine i budzące odrazę.
Minęły dwa kolejne Boże Ciała i kolejne pioruny waliły w nasze gospodarstwo. Raz nawet wichura zdmuchnęła górną kondygnację chlewa, gdzie było siano. Krowy poczuły, czym jest głód i brak dachu nad głową. Ryczały, jakby postradały zmysły, a ich mleko stało się kwaśne od antonówek, którymi się z nimi po kryjomu dzieliłem.
Brygida tymczasem zdechła. Mój maleńki brat, gdy był głodny, ryczał równie głośno jak krowy. Pewnego razu karmiłem go mlekiem z butelki. Odstawiłem ją na stół i zacząłem bujać wózkiem, żeby maluch w końcu zasnął. Wtedy pojawił się ojciec. Musiał wejść tą samą szczeliną pod drzwiami, którą kiedyś wyszedł.
– Co robisz, smarkaczu?
– Cii… Marcinek właśnie zasnął. – Przyłożyłem palec do ust.
– To nie jest mój Marcinek. – Ojciec wyjął go z wózeczka i wrzucił do kosza na śmieci. Potem wyszedł, trzaskając drzwiami. Usłyszałem huk, jakby grzmot zbliżającej się kolejnej burzy. To ojciec rozbił w sieni stary kineskop.
Biedny Marcinek płakał, aż wyczerpały mu się baterie i zasnął ze zmęczenia. Ja w tym czasie posprzątałem sień, zebrałem kilka większych fragmentów kineskopu i posklejałem na klej z mąki w nadziei, że znowu będę mógł oglądać wieczorynkę. Ale jeszcze przez długi czas znajdowałem wszędzie drobinki szkła. Wbijały się w stopy, powodowały bolesne ukłucia, a kilka wniknęło w głąb ciała na dobre. Od tego czasu bolały mnie nogi.
Ojca nogi chyba nie bolały, bo dotarł do Krakowa, do swojego brata Zbyszka. Namawiał go, żeby pojechali do Niemiec – zarobić na nowe telewizory. Zbyszek marudził, że przez wcześniejsze hece ojca nie przepuszczą ich przez granicę. Ojciec upił się z bratem, a gdy ten zasnął, wziął jego dokumenty i zniknął wraz z nimi. Kilka miesięcy później wujek Zbyszek zapił i zasnął na dobre.
Staliśmy akurat w kaplicy, gdy poczułem ukłucie na prawym ramieniu. Pomyślałem, że to jakieś zabłąkane szkiełko próbuje wydostać się z ciała. Sięgnąłem do niego, ale trafiłem na dłoń mojego ojca. Była zimna jak dłoń jego brata nieboszczyka, z którym żegnałem się kilka minut wcześniej. Ciążyła mi, dlatego ściągnąłem ją z siebie. Przesunąłem się pod marmurowy filar i przytuliłem się do jego ciepła z radością.
– Zobaczysz, teraz zostanie – mówiła mama ze łzami w oczach, bo akurat cieliła się krowa. Ojciec pomógł jej w oprzęcie i nawet sklecił prowizoryczną wiatę dla bydła z eternitu, który kiedyś był na dachu chlewa. Pobiegłem na strych domu i zobaczyłem zniszczony karton po telewizorze. Zmysły matki huśtały się uczepione krokwi, wisząc głowami do dołu. Były sine i pomarszczone, jak te antonówki na gołych gałęziach wczesną zimą.
Ojciec jednak wyjechał z kraju ponownie. Co parę miesięcy dostawaliśmy koperty, w których było zazwyczaj sto czy dwieście funtów. Czasami trafiały się dolary, marki, a potem również euro. A czasami nie trafiało się nic, bo listonosz zorientował się, że w listach przychodzą pieniądze. W środku były też zdjęcia ojca z jego pracy. Na jednym podawał do kolacji na dworze królowej brytyjskiej. Na innym dokładał cegły do Wielkiego Chińskiego Muru. Na kolejnym spawał podstawę wieży Eiffla, a na jeszcze innym malował na biało Statuę Wolności. Łapałem wszystkie ciepłe słowa, które pisał o pogodzie, i otulałem się nimi, bo jednak trochę mi go brakowało.
– Zobaczysz, ojciec wróci, jak będziesz się dobrze uczyć – mówiła mama.
Szkołę skończyłem z wyróżnieniem. W nagrodę dostałem od wójta kolorowy telewizor z kineskopem, choć wszyscy mieli już płaskie, plazmowe. Postawiłem uczyć się dalej i zapisałem się na dwa kierunki studiów oraz na kurs dla dorosłych dzieci niepowracających rodziców, którym wichura zerwała dach z chlewa. Zrezygnowałem z niego po tygodniu. Terapeuta nic nie wiedział o jałówkach i buhajach.
Tymczasem telefony stacjonarne zaczęły tłoczyć do krwiobiegu wsi nowoczesność. Zamiast wysyłać kartki, można się było szybko połączyć z kimś, kto był po drugiej stronie kraju. Niestety, wujek Zbyszek dawno już nie żył, a innej rodziny nie mieliśmy, więc mama najczęściej rozmawiała z sąsiadkami zza miedzy. Potrafiły to robić godzinami, machając do siebie z okien i krzycząc do słuchawki, aby upewnić się, że na pewno dobrze się słyszą.
Zdarzało się, że ojciec zadzwonił raz na jakiś czas. Pytał, jak w szkole. Gdy odpowiadałem, że już ją skończyłem, szybko zmieniał temat na pogodę. I znów łapałem ciepłe słowa i przykładałem je sobie do policzków, choć byłem dorosły i rzadko bywało mi zimno. Aż raz usłyszałem w tle:
– Cii… Marcinku, cichaj no, maleńki. – Ojciec pożegnał się szybko, mówiąc dobranoc, choć u nas był dopiero poranek.
Czułem, że Marcinka nie da się wyrzucić do kosza. I pewnie na komunię będzie mu smakować oranżada. A jak będzie się dobrze uczył, to i telewizor dostanie kolorowy. Plazmowy albo nawet taki ledowy.
Akurat oglądałem w telewizji wiadomości. „Australia płonie” – krzyczały paski na ekranie. Telefon rozdzwonił się tak głośno, że od razu było wiadomo: to będzie rozmowa z kimś, kto jest bardzo daleko. Nie za miedzą ani nawet po drugiej stronie kraju, tylko gdzieś naprawdę bardzo, bardzo daleko.
– Nic nie rozumiem – żaliła się mama.
Wziąłem od niej słuchawkę i prawie się przewróciłem. Przetarłem czoło i poczułem zimną taflę pod dłonią.
– Wraca? Powiedz, że tak!
– Tak, już niedługo – kłamałem, jednocześnie mówiąc prawdę. Moja skóra pokryła się szkłem i błyszczała.
– Mówiłam! – Mama sięgnęła do miski po nadgnitą antonówkę i przeżuła ją, gryźć już nie miała jak.
Kilka tygodni później rozdzwonił się dzwonek u drzwi. Dzwonił jak nigdy przedtem, jakby to było coś ważnego.
– Ojciec wrócił! – krzyknęła matka, wyprzedzając mnie w drodze na werandę.
Na moich porcelanowych policzkach odbiło się współczucie. Wyłączyłem gaz, na którym gotował się kompot z jabłek, i poszedłem za nią. Na schodach stał listonosz. Patrzył ze wstydem na ubłocone buty, jakby wiedział, że my wiemy. Ale każdy z nas myślał wtedy o czym innym. Podał mi karton owinięty papierem i sznurkiem.
– Do Zbigniewa Malinowskiego.
– Przecież on od dawna nie żyje – powiedziała mama do listonosza, który od lat przynosił nam kartki od ojca, podpisywane „Wasz Zbyszek i Ojciec”. Ale jaki on tam był nasz, i do tego Zbyszek.
– Nadawcą i odbiorcą jest Zbigniew Malinowski. Nadana w Australii.
– Australii? A co jest w środku?
– Skąd mam wiedzieć? Proszę pokwitować, jeśli pani odbiera. – Policzki listonosza zakwitły znaną mi z przydrożnych pacht czerwienią jonatana.
Mama pokwitowała odbiór i stała nieruchomo nad paczką. Zbyszek, Australia. Nie byłaby w stanie tego zrozumieć, nawet gdyby stanęła na głowie.
Z trudem rozciąłem nożyczkami sznurek i zerwałem papier. Poczułem wewnątrz siebie próżnię, a brzuch urósł i przypominał bańkę w kształcie piramidy. Po wewnętrznej stronie, mniej więcej koło wątroby, pojawiły się luminofory, a gdy wyciągałem kolejne męskie koszulki, spodenki czy kapelusz, na moim tułowiu wyświetliło się całe życie ojca. Wszystko, co przeżył, co jadł i z kim był. Trochę to trwało, ale im było bliżej dna, tym bardziej robiło mi się duszno. Ostatnie dwa miesiące obejrzałem w przyspieszeniu, bo gorąc i dym zaczęły mi się wdzierać do ust, nosa i oczu. Podniosłem karton do góry i go wytrząsnąłem. Na podłogę wypadło zdjęcie ojca z może kilkuletnim chłopczykiem. Było nadpalone z jednej strony.
– Widzisz, mówiłam, że wróci. – Mama odetchnęła z ulgą. Podeszła do kalendarza i zamazała zakreślony rano krzyżyk. Następnie wskazała na karton: – Zakopiemy to pod jabłonką.
Wtedy pękłem i rozpadłem się na tysiące małych szklanych kawałków.