Rozmowa ze Sławomirem Sochajem, autorem książki Niedopolska. Nowe spojrzenie na Ziemie Odzyskane (Filtry, Warszawa 2024).
Stasia Budzisz: Wielki projekt powojennej Polski o kłopotliwej nazwie Ziemie Odzyskane coraz częściej pojawia się w mainstreamie. Staramy się jakoś je zrozumieć i nazwać. Była więc już Odrzania [https://miastoliteratury.com/aktualnosci/syndrom-odrzanski/], jest Niedopolska, być może doczekamy się jeszcze innej próby klasyfikacji. Co twoim zdaniem łączy tereny objęte tą nazwą? Można w ogóle powiedzieć, że mają jakąś wspólną opowieść?
Sławomir Sochaj: Nie mam wątpliwości, że coś takiego jak wspólna tożsamość mieszkańców Ziem Odzyskanych nie istnieje. Różni nas od siebie choćby historia przodków. Część z nich przybyła na te tereny z Polski centralnej, część z kresów wschodnich, a inni zostali zmuszeni do przyjazdu tutaj ze wschodnich rubieży powojennej Polski. Istnieje jednak coś, co było dla nich wspólne – doświadczenie zasiedlania terenów, które wcześniej należały do Niemiec. Z czasem z tej mieszanki ludzi, których łączyło to doświadczenie, zaczęło się wykuwać coś nowego. Oczywiście proces budowania czy rekonstrukcji lokalnych tożsamości nie wszędzie przebiegał z równą energią. Ciekawym przykładem jest choćby ziemia lubuska, która została zlepiona z różnych regionów historycznych. Jest tam po trochę Brandenburgii, Śląska i Pomorza. PRL postanowił wrzucić to wszystko do jednego worka, trudno dziś jednak mówić o czymś takim jak „tożsamość lubuska”. Mieszkańcom tego regionu znacznie łatwiej utożsamić się dzisiaj ze swoimi miastami, na przykład Zieloną Górą. Proces odżywania małych tożsamości wydaje mi się znacznie ciekawszy i bardziej zaawansowany niż próby odwoływania się do „lubuskości”, „dolnośląskości” czy „zachodniopomorskości”. Na jednym ze spotkań autorskich poprosiłem mieszkańców Bielawy, żeby spróbowali kilkoma zdaniami opowiedzieć przybyszowi, czym jest ich miasto. Skojarzenia były głównie powojenne, związane z zakładami pracy, które się tam znajdują. Dla mnie to dowód na to, że po 1945 roku zaczęło się tworzyć coś nowego, ale przede wszystkim w skali mikro, a nie makro.
SB: Świetnie to ujął Piotr Oleksy w Wyspach odzyskanych, w których napisał, że świat zaczął się jakby tworzyć na nowo od 1945 roku. Jakby nie było przeszłości, choć ciągle na wierzch wyłaziły ślady poprzedników, które mimo wielkich starań trudno było wyrugować. Jak jest dziś w Polsce z recepcją poniemieckości?
SłS: Stosunek do niej ewoluował. W PRL-u poniemieckość była spychana na margines i cenzurowana. Jednak już w latach osiemdziesiątych w opozycyjnych kręgach pojawił się temat potrzeby ochrony poniemieckiego dziedzictwa. Przybrał na sile w późniejszych okresach, kiedy otwarcie można było o tym mówić. Począwszy od lat dziewięćdziesiątych, wiele miast i regionów uczyniło z poniemieckiego jeden z głównych punktów narracji o sobie i swojej tożsamości. Chwilę później ten aspekt zaczął trafiać do popkultury. Pojawiły się filmy, kryminały i opowieści koncentrujące się na tym, co poniemieckie. To było fascynujące, bo tajemnicze, odkrywane na nowo, a przy tym bardzo namacalne, bo wciąż otaczała nas poniemiecka architektura i przedmioty. Temat szybko podjęła branża turystyczna, która zaczęła promować Wrocław czy Dolny Śląsk jako tereny pełne tajemnic.
SB: To nawet świetnie zażarło.
SłS: Tak, ale nie wydaje mi się, że to był najszczęśliwszy kierunek. Trudno budować tożsamość regionu, opierając się na czymś tak efemerycznym jak tajemniczość. W turystyce to też krótkofalowa perspektywa. Ktoś przyjeżdża, robi fotkę na insta, przeżywa krótki spektakl i więcej nie wraca. W ten sposób nie zbuduje się trwałego kapitału kulturowego, który bardzo pomaga przy tworzeniu trwałej tożsamości.
SB: Jaki kapitał masz na myśli?
SłS: Przede wszystkim kulturę materialną. Kluczowe w tym kontekście wydają mi się odbudowa, dofinansowanie i zwiększenie świadomości na temat zabytków Ziem Odzyskanych. Wiele z nich, mimo wysokiej klasy, jest dziś praktycznie nieznanych; rzadko też są odwiedzane przez turystów z centralnej Polski. Takie miejsca jak poklasztorne zespoły w Lubiążu czy Żaganiu albo kościoły pokoju w Świdnicy i Jaworze mają wszelkie papiery, by stać się popularnym celem wycieczek szkolnych z całego kraju. Jako wrocławianin jeździłem z klasą do Biskupina, Krakowa czy Warszawy, ale nie przypominam sobie wycieczek w drugą stronę. O ile wiem, do dziś nie ma w tej kwestii symetrii. Nie powinno więc dziwić, że w powszechnej świadomości zabytki te albo nie istnieją, albo pełnią funkcję drugoplanową. To oczywiście szerszy problem związany z edukacją. Cały czas uczymy się historii z perspektywy krakowsko-warszawskiej, nie rozumiejąc, że na przykład mieszkańca Słupska wiążą z krajem nieco inne więzy niż krakusa. Ten drugi, czytając podręcznik do historii, co rusz natrafia na nazwę swojego miasta, ten pierwszy musi się zadowolić śledzeniem historii kraju z bezpiecznej odległości.
SB: Mam wrażenie, że Pomorze się na tym tle trochę wybija. Jeździ się tu oglądać choćby szlak zamków krzyżackich.
SłS: Owszem, ale w dużej mierze dlatego, że zamki należą do sienkiewiczowskiego imaginarium. Sienkiewicz wciągnął je do powszechnej świadomości i w pewnym sensie oswoił na długo przed 1945 rokiem. Być może, gdyby napisał jakąś powieść o najeździe Mongołów w 1241 roku, Dobre Pole pod Legnicą miałoby dziś podobny status jak pola pod Grunwaldem. Jeszcze mocniej niż Grunwald czy Malbork zrośnięty z polskim imaginarium jest Gdańsk, który formalnie stanowi część Ziem Odzyskanych, ale jego historia i związki z Polską są zupełnie inne niż choćby Szczecina.
SB: Kiedyś usłyszałam, że odzyskany Gdańsk przez wiele lat nie mógł rozwinąć nauk humanistycznych. Kwitły kierunki techniczne, ale humanistyka kulała. Tak sobie myślę, że to w jakimś stopniu mogło mieć związek z pilnowaniem, by nie tworzyć podglebia dla szaleńczych, buntowniczych myśli czy kłopotliwego fermentu intelektualnego, jaki przecież istniał w Krakowie czy Warszawie.
SłS: Podobna historia dotyczy Wrocławia, w którym do dzisiaj zdecydowanie mocniejsze są uczelnie techniczne. Joanna Kuciel-Frydryszak, z którą rozmawiałem, pisząc Niedopolskę, zauważyła, że pierwsze pokolenia osadników chłopskiego pochodzenia koncentrowały się przede wszystkim na tym, co praktyczne. Ludzie przede wszystkim chcieli się urządzić w nowym miejscu. Wiadomo, że pewniejszą kartą była edukacja techniczna. Nałożyła się na to we Wrocławiu jeszcze kadra uczelniana pochodząca z Uniwersytetu Lwowskiego. Byli wśród nich matematycy ze szkoły lwowskiej, którzy mieli duży wpływ na rozwój nauk ścisłych.
SB: Wiele miejsca w Niedopolsce poświęcasz marginalizacji Ziem Odzyskanych przez szeroko pojęte centrum, czyli Warszawę. Czym się to za PRL-u objawiało?
SłS: Po pierwsze – niedofinansowaniem. Były projekty, jak Wystawa Ziem Odzyskanych w 1947 roku, na które nie szczędzono grosza, jednak zdecydowana większość tych obszarów po wojnie nie miała szans na rozwój na równi z Polską centralną. Po drugie – kolektywizacja wsi przebiegała tu znacznie bardziej intensywnie. Nie brakowało przypadków w latach pięćdziesiątych, kiedy osadnicy wiejscy musieli wracać do Polski centralnej, bo utracili możliwości związania końca z końcem. Po trzecie – kultura. Cała propaganda „odzyskania” tych ziem była mocno schizofreniczna, bo z jednej strony władze trąbiły o powrocie do macierzy, a z drugiej spisały liczne zabytki tych ziem na straty, inne zaś wywiozły bezpowrotnie do warszawskich muzeów. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że do degradacji architektonicznej rękę przyłożyły też władze miejskie, nie tylko ośrodki centralne. I wreszcie kwestia, która ma związek nie tyle z marginalizacją, ile z wytworzeniem osobnego statusu tych ziem. Myślę o bazach wojsk radzieckich, które właśnie na tych obszarach zostały skoncentrowane, a wiele z nich miało de facto eksterytorialny charakter. W odgrodzonych od świata dzielnicach stacjonowało dowództwo obcej armii, a za mury wstęp mieli nieliczni. To z pewnością nie pomogło w budowaniu poczucia, że znajdujemy się w zupełnie normalnej części Polski.
SB: Cudze wojska przynoszą w zasadzie dwa skojarzenia: albo okupacja, albo kolonizacja. Możemy myśleć o Ziemiach Odzyskanych jak o kolonii? Jakie to ma dziś konsekwencje?
SłS: W moim przekonaniu była to quasi-kolonizacja, dokonana przy udziale wojsk radzieckich. Znacznie ważniejsze jest jednak to, jak specjalny status tych ziem, marginalizacja i brak kulturowej symetrii wpłynęły na kondycję mieszkańców Ziem Odzyskanych. Jeśli spojrzymy dziś na dane, zobaczymy, że frekwencja wyborcza jest tu mniejsza, większy jest za to poziom przestępczości. Oczywiście nałożyło się na to wiele czynników, niemniej są na tych obszarach zjawiska, do których można przyłożyć miarę postkolonialną. Chodzi mi zwłaszcza o niższy kapitał społeczny, większą społeczną apatię, brak poczucia sprawczości i mniejszy szacunek do przestrzeni publicznej, który objawia się między innymi degradacją zabytków.
SB: Piszesz, że różne obszary Ziem Odzyskanych doświadczyły tej quasi-kolonizacyjnej polityki w różnym stopniu.
SłS: Dobrym przykładem jest Szczecin, który doskonale pokazuje, jak bardzo różnią się od siebie historie Pomorza Zachodniego i Wschodniego. To miasto jest dla mnie wyjątkowe, bo nadal pozostaje chyba najsłabiej skomunikowanym z resztą Polski dużym ośrodkiem. Specjalny status Pomorza Zachodniego widać zresztą w nazewnictwie.
SB: To znaczy?
SłS: W latach dziewięćdziesiątych przeprowadzono reformę samorządową, tworząc województwo pomorskie oraz zachodniopomorskie. To bezprzymiotnikowe częściowo pokrywało się z przedwojennym województwem morskim, czyli w jakimś stopniu było „nasze”. Temu drugiemu należało dodać przymiotnik, a więc nieco odmienny, bardziej odległy od naszości status. Analogiczną sytuację mamy na Śląsku. Mamy województwo śląskie, którego nikt nie nazwał górnośląskim, i przymiotnikowe – dolnośląskie. Pięćdziesiąt lat po wojnie asymetria została ugruntowana w oficjalnym języku. Ktoś mógłby powiedzieć, że to językowe niuanse, ale przecież od języka zaczyna się oswajanie tego, co obce, lub przeciwnie – utrzymywanie barier i wykluczanie. To z kolei przekłada się w jakimś stopniu na kondycję psychospołeczną mieszkańców tych regionów.
SB: Jako mieszkanka pomorskiego, a wcześniej gdańskiego, muszę przyznać, że wcześniejsze województwa koszalińskie, szczecińskie i słupskie przez wiele lat kojarzyły mi się z kołchozem. Wielką krainą PGR-u. Myślę, że nie byłam odosobniona w tym stereotypowym myśleniu. Wspomniany Oleksy pisze też, że zachodniopomorskie można traktować jako jedną wielką kolonię Polski. I coś w tym jest. Jeśli ludziom z jakiegoś terenu zabiera się wcześniej nadaną ziemię i ją kolektywizuje, to – nazywając rzeczy po imieniu – mamy do czynienia z kolonizacją. Myślisz, że Polacy kiedyś przyznają się do tego, że dokonali kolonizacji, że to kiedyś wybrzmi oficjalnie?
SłS: Samo słowo kolonizacja budzi wiele emocji i rodzi bunt. Nikt nie chciałby nazwać swoich dziadków czy rodziców kolonizatorami. Pamiętajmy, że zdecydowana większość mieszkańców Ziem Odzyskanych to byli ludzie, którzy próbowali wiązać koniec z końcem i w niczym nie przypominali konkwistadorów czy angielskich plantatorów w Afryce. W pewnym sensie sami padli ofiarą marginalizacji, a wielu z nich także polonizacji. Bardzo blisko klasycznej kolonizacji jesteśmy w kwestii dzieł sztuki. Zwróćmy uwagę, że wiele z nich do dziś nie wróciło z Warszawy czy Poznania, bardzo często padają też ofiarą anonimizacji. Najbardziej uderzającym przykładem są obrazy Michaela Willmanna, które wiszą całkowicie incognito w warszawskich kościołach. Nikt nie zadał sobie trudu, by je podpisać, co sprawia wrażenie, jakby były organiczną częścią tych kościołów. Podobną funkcję na Wawelu pełnią śląskie szafy, które udają część wyposażenia zamku. Okej, niech będą częścią ekspozycji, ale niech zostaną uczciwie opisane, na przykład z adnotacją, że są rodzajem rekompensaty za zniszczenia dokonane przez Niemców podczas drugiej wojny światowej.
SB: Zawsze, kiedy o tym myślę, przypominam sobie opowieści o pociągach, które z Ziem Odzyskanych wiozły poniemiecką cegłę do odbudowy Warszawy. Dziś mamy tendencję do patrzenia na to karcąco, ale jest w tym jednak ahistoryczne podejście. Gdybyśmy teraz odwrócili sytuację i usłyszeli, że na odbudowę Kijowa czy Mariupola jadą pociągi z rosyjską cegłą, to raczej nie mielibyśmy z tym problemu. Po drugiej wojnie ten rewanżyzm grał wielką rolę. Może z zabytkami też tak było?
SłS: Na pewno. Jest jednak pewna różnica między ukaraniem agresora a ukaraniem jego ziem, które ostatecznie przypadły ofierze. Wyobraźmy sobie, że ograbiona osoba w ramach rekompensaty dostaje całkiem ładnie urządzony dom sąsiada i zamiast troszczyć się o obydwie swoje nieruchomości przenosi wszystko, co najlepsze, włącznie z posadzką i oknami, do jednej z nich. Chyba nie pokazuje w ten sposób, że tę drugą, zdegradowaną, traktuje jak swoją. Degradacja nabytej własności tylko dlatego, że kiedyś należała do oprawcy, wydaje mi mało rozsądnym sposobem moralnego rozliczenia.
SB: Piszesz o raporcie Mularczyka i reparacjach, których oczekiwał poprzedni rząd od Niemiec. Co o tym myślisz?
SłS: Przede wszystkim w tym raporcie Ziemie Odzyskane zajmują marginalne miejsce, pojawiają się tak naprawdę dopiero w aneksie. Raport został skonstruowany tak, żeby pokazać skalę strat wojennych bez łączenia ich ze zdobyczami terytorialnymi na zachodzie i północy. Ziemie Odzyskane w myśl autorów raportu nie były rekompensatą za straty wojenne, tylko za straty terytorialne na wschodzie. W aneksie następuje pewne zabezpieczenie metodologiczne, które ma pokazać, że nawet gdybyśmy Ziemie Odzyskane potraktowali jako rekompensatę za straty wojenne, to i tak nie była to rekompensata wystarczająca. Do tych wyliczeń służą dane o stanie trzody chlewnej czy taboru kolejowego na Ziemiach Odzyskanych w 1946 roku.
SB: Czyli nie powinniśmy się cieszyć, że tak naprawdę jako państwo na tym zyskaliśmy?
SłS: Czytając ten raport, można odnieść takie wrażenie. Myślę, że Polska ma jeszcze przed sobą uczciwą analizę realnych zysków, które przyniosło nam przyłączenie poniemieckich ziem. Nie mówi się choćby zbyt wiele o kwestiach geopolitycznych. Pamiętajmy, że Polska przesunęła się na zachód, oddaliła od Związku Radzieckiego, a potem od Rosji, co ma ogromne znaczenie dla naszego bezpieczeństwa. Po drugie, dzięki tym ziemiom jesteśmy lepiej skomunikowani z Europą, mamy rozwinięty przemył i silne ośrodki gospodarcze, takie jak Wrocław. Taki rzetelny raport pokazałby prawdziwy rachunek zysków i strat z punktu widzenia XXI wieku, a nie księgowe wyliczenia na podstawie danych z lat czterdziestych.
SB: Lista zysków jest długa, ale wystarczy wymienić choćby drogi, kolej, prąd i wodę w domach. W Niedopolsce zwracasz uwagę na to, że często mówimy, patrząc na mapę Polski, na przykład po wyborach, że widać zabory. Nie zgadzasz się z tym. Dlaczego?
SłS: Tak, widzę jeszcze granicę wersalską, która przed wojną oddzielała Polskę od Niemiec. Widać ją na mapie wyborczej, mapie frekwencji, mapie pokazującej odsetek praktykujących katolików i wielu innych obszarach. Potoczne przeświadczenie jest takie, że Polska składa się z zaborów. Nie do końca tak jest. Większość Ziem Odzyskanych nie jest żadnym zaborem. Polska straciła je przed XVIII wieku, a w niektórych przypadkach trudno mówić o ich przynależności do Polski we wcześniejszych okresach. Granicę wersalską obserwuję od dziecka. Moja mama urodziła się we wsi przy granicy, która oddziela Dolny Śląsk od Wielkopolski. O tamtej stronie mówiło się „poznańskie strony” i czułem podskórnie, że to inny świat.
SB: Czego twoim zdaniem uczy historia Ziem Odzyskanych? Albo – może tak to sformułować – powinna uczyć?
SłS: Przede wszystkim tego, że udaje się zupełnie dużo osiągnąć nawet pomimo marginalizacji. Przyłączenie Ziem Odzyskanych do Polski było w ostatecznym rozrachunku sporym sukcesem, o czym wiemy dzisiaj, patrząc na osiągnięcia czterech pokoleń ich mieszkańców. Jednocześnie nie można zapomnieć, że ten sukces nie jest równomierny. Na Dolnym Śląsku mamy Wrocław, ale mamy też najbiedniejsze gminy w Polsce, które stopniowo się wyludniają. Narastają nierówności społeczne i to też trzeba mieć na uwadze. Po stronie osiągnięć umieściłbym coś, co socjologowie nazywają kapitałem pomostowym, a więc otwartość na współpracę z obcymi. Chodzi o to, że na przykład łatwiej robimy interesy z kimś, kto jest spoza naszego kręgu, grupy czy kodu kulturowego. To wielka wartość. Myślę, że naprawdę możemy w kwestii otwartości być wzorem dla reszty Polski. Dziś wydaje mi się to szczególnie ważne, bo odradzające się narracje narodowe i nacjonalistyczne kreują wrażenie, że to, co obce, przeszkadza w rozwoju. Historia Ziem Odzyskanych pokazuje, że jest inaczej.
