Najczęściej kryją się w najgłębszym gąszczu. Otoczone morzem pokrzyw, żywopłotami z kłujących dzikich jeżyn, armią przeciskających się w wyścigu do światła drzewnych samosiejek. Żeby je zobaczyć, potrzeba cierpliwości, determinacji, czasem też sprytu i odwagi. Kiedy się zbliżasz – łypią na ciebie ponurą nicością okien, zioną chłodem zgrzybiałego wnętrza. Ale możesz być spokojny: nic ci nie zrobią. Od dawna nie żyją.
U nas – w województwie pomorskim – jest ich kilkadziesiąt. W całej Polsce – tysiące. A i tak jest to zaledwie niewielki odsetek wszystkich dworów i pałaców, które istniały na tych terenach do 1939 roku. Zazwyczaj były siedzibami szlacheckich rodów przez stulecia, ich mury nasiąkały historią kolejnych pokoleń. Niektóre gościły królów, inne poetów i filozofów o nazwiskach znanych z podręczników. W tamtych czasach dwór czy pałac to serce majątku, wokół niego rozrastały się zabudowania folwarczne – chlewnie, stajnie, owczarnie, obory, często też gorzelnia. W bezpośrednim sąsiedztwie rodowej siedziby istniał też dworski park z urokliwymi altanami, oranżeriami, oczkami wodnymi i sprowadzanymi z odległych krain sadzonkami drzew.
A potem nadeszła wojna. Druga, światowa. Jej zakończenie zwiastowała przetaczająca się przez naszą część Europy horda pijanych żołdaków ze wschodu. I to był początek końca dawnego dworskiego świata.
Czerwona pożoga
W styczniu 1945 roku, gdy Armia Czerwona wkraczała na Pomorze, Emil Block, właściciel dworu w Mierzynku, postanowił zostać w rodzinnym majątku. Na widok zbliżających się radzieckich pojazdów wyszedł przed bramę z pętem kiełbasy i flaszką wódki. On i cała jego rodzina zostali rozstrzelani.
Właścicielem majątku w Lubuczewie był Eberhard von Braunschweig. Jako zagorzały antyfaszysta, w latach trzydziestych szykanowany i wielokrotnie aresztowany, Eberhard też nie bał się wkroczenia Rosjan i czekał na nich w domu. Pijani sołdaci rozstrzelali go wraz z żoną i najbliższymi.
Henrietta von Below ze Sławutówka była zbyt stara i słaba, żeby uciekać przed Rosjanami. Została w pałacu. Żołdacy wywlekli osiemdziesięciopięcioletnią kobietę do ogrodu i dla zabawy kazali jej tańczyć, strzelając pod nogi. Gdy jedna z kul zraniła hrabinę, pozostawili ją konającą, nie pozwalając nikomu udzielić jej pomocy. Dopiero po kilku dniach jeden z dawnych pracowników wykradł ciało i złożył je w leśnej mogile u boku męża – hrabiego Gustawa von Below.
Klausa Fliessbacha, właściciela Choczewka, Rosjanie zmusili, by świętował wraz z nimi „wyzwolenie”, a następnego dnia aresztowali go i wywieźli. Być może uciekł wyzwolicielom i planował przedostać się do Niemiec, bo widywano go jeszcze kilkakrotnie w okolicach majątku. Pod koniec kwietnia 1945 roku znaleziono jego ciało w okolicach pobliskiej żwirowni. Prawdopodobnie popełnił samobójstwo.
W majątku w Lędziechowie, w tamtejszej gorzelni, radzieccy żołnierze odkryli siedem tysięcy litrów spirytusu. Upojeni alkoholem zaczęli mordować, rabować i gwałcić wszystkich, którzy zdecydowali się zostać we wsi lub do niej wrócić.
Pałac w Rumsku też padł ofiarą pijanych żołdaków. Wraz z podpalonym dla zabawy budynkiem spłonęły liczne obrazy i pamiątki. Przepadł gdzieś między innymi kryształowy puchar ze złotą gałką – prezent księcia Nawarry dla generała Reinholda von Krockow (rodzinna legenda głosiła, że puchar mógł być użyty tylko raz na całe pokolenie – podczas wesela kolejnych spadkobierców majątku).
Natomiast Hans von Plehn z Kopytkowa postanowił wyręczyć czerwonoarmistów. Zanim uciekł na zachód, nakazał spalić część rodzinnego majątku, a także plony zebrane w folwarku i spirytus z gorzelni. Stogi ze zbożem podpalał osobiście, strzelając do nich z rakietnicy. Czerwonoarmiści jedynie dopełnili zniszczeń.
Na skutek „wyzwolenia” spłonęły w 1945 roku także Barłomino (dwaj rosyjscy oficerowie przyjechali tu specjalnie, by oblać wnętrza pałacu benzyną i podpalić), Obłęże, Sycewice, Domaradz, Nożyno, Rumsko oraz wiele innych dworów i pałaców na całym Pomorzu.
Te pałace, których od razu nie spalili, Rosjanie – po splądrowaniu – wykorzystali do bieżących potrzeb. W niektórych ulokowano polowe sztaby Armii Czerwonej, inne zajęło NKWD. Tak było na przykład w Grapicach, gdzie w piwnicach zamienionych wówczas na cele do dzisiaj zachowały się odręczne zapiski osadzonych czerwonoarmistów. Czemu tam trafili? Mieli dosyć wojaczki? Zwyczajnie stchórzyli? Stali się politycznie podejrzani? Trudno powiedzieć, co się z nimi stało po przesłuchaniach – czy trafili do karnych batalionów, czy może do dziś spoczywają pod jednym z wiekowych drzew w przypałacowym parku…
Reforma rolna
Ale los dawnych majątków przypieczętowano już wcześniej – zanim „wyzwoliciele” przeszli przez Pomorze. We wrześniu 1944 roku Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego (PKWN) wydał dekret o reformie rolnej [https://isap.sejm.gov.pl/isap.nsf/DocDetails.xsp?id=WDU19440040017], na mocy którego wywłaszczono dawnych właścicieli ziemskich, co więcej – nowe przepisy nie pozwalały im mieszkać bliżej niż trzydzieści kilometrów od dawnej siedziby. Część ziemi rozdano małorolnym chłopom, robotnikom rolnym, większość trafiła do państwowych gospodarstw rolnych (PGR-ów) i innych spółdzielni rolniczych. A dwory i pałace? W pierwszych latach po wojnie nadal były niszczone jako relikt dawnego, wrogiego ustroju. Część spłonęła, inne rozebrano. Te, które miały szczęście przetrwać, pełniły funkcję biur PGR-ów, lokowano w nich też biblioteki, przedszkola, szkoły, mieszkania pracownicze. Wnętrza przebudowywano, dzieląc dawne reprezentacyjne komnaty na mieszkalne klitki.
Co jednak warto podkreślić – nowa funkcja pozwoliła większości tych obiektów przetrwać kolejne dekady. Owszem, zostały ogołocone, rozszabrowane, przebudowane, ale w swych wnętrzach, pod wieloma warstwami farb, tapet czy tynków, wciąż kryły oryginalne kafle, stolarkę, zdobienia. Ich wygląd z tamtego czasu można odnaleźć w archiwach konserwatorów zabytków (dziś znaczna część dokumentacji w wersji cyfrowej dostępna jest w internecie na stronie zabytek.pl). Choć zmienione, pozbawione dawnego splendoru, dwory i pałace były względnie bezpieczne. I wciąż żyły. Ich śmierć nadeszła wraz z… wolnością lat dziewięćdziesiątych.
Na co komu pałac
Większość PGR-ów w Polsce postawiono w stan likwidacji w roku 1992, a ostatecznie wszystkie – do końca grudnia 1993. Ich majątek przejęła Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa. Budynki, w których jeszcze do niedawna istniały biura, mieszkania, świetlice i przedszkola, stały się puste i – w powszechnym przekonaniu – bezpańskie. Rozpoczęła się więc fala masowego szabru i kradzieży tego, co jeszcze można było wyszabrować: złomu, drewna, często również cegieł i kamieni. Wypatroszone, martwe skorupy budynków zaczynały zarastać roślinnością, zapadać się w sobie pod wpływem wilgoci i zmian temperatury.
W Kamnicy dawny dwór kupiła firma z Krakowa. Jej właściciel niedługo potem zmarł, nie pozostawiając spadkobierców. Wtedy okazało się, że pałac obciążony jest olbrzymią, wielomilionową hipoteką. Wierzyciele bezskutecznie próbowali sprzedać budynek, Skarb Państwa próbował go przejąć, ale ostatecznie pałac popadł w całkowitą ruinę. Ze względu na brak właściciela nie można było nawet ogrodzić obiektu. Dziś to jedynie sterta cegieł w krzakach.
Klasycystyczny dwór w Żelkach, zbudowany przez von Zitzewitzów, również sprzedano osobie prywatnej. Nowy właściciel miał go odrestaurować, ale nigdy tego nie zrobił. W 2015 roku dwór został wystawiony na sprzedaż za kwotę 850 tysięcy złotych, ale prawdopodobnie nie znalazł nabywcy. Wobec czego niszczeje nadal.
Pałac w Kończewie dzierżawił były dyrektor lokalnego PGR-u, później, w 1999 roku, budynek sprzedano w prywatne ręce. Niestety, nowy właściciel nie przeprowadził żadnego remontu, więc obiekt wolno popadł w ruinę. W marcu 2020 roku doszło do pożaru w opuszczonym budynku.
Prywatny właściciel Wytowna (lokalny dziennikarz, radny i kandydat na senatora) w 2001 roku został oskarżony o znieważenie prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego i w 2002 roku wyjechał do Anglii. Do Wytowna już nie wrócił – zmarł w hospicjum w Londynie w 2010 roku. On również nie pozostawił spadkobierców, którzy mogliby przejąć dwór i o niego zadbać. Zabytkowy budynek ostatecznie spłonął w 2021 roku.
Ta historia powtarza się do znudzenia: Łętowo, Sulicice, Świńcz, Kopytkowo, Swarożyn, Krzemieniewo, Zdrzewno, Opalino, Prakwice, Watkowice Małe, Trankwice, Skowarnki, Owidz – lista jest długa, a scenariusz niemal zawsze ten sam. Dwór trafia w ręce prywatne, a nowy właściciel mimo deklaracji pozostawia budynek bez zabezpieczenia i opieki, aż ten ulegnie zniszczeniu lub spłonie.
Czasem to celowe działanie. Pałac w Karżniczce był niegdyś jednym z najpiękniejszych pałaców na Pomorzu. Zbudowano go na wyspie: od południa otaczała go rozlewająca się w jezioro rzeka Charstnica, z trzech pozostałych – sztuczna fosa. Na wyspie, na którą można się było dostać dwoma mostami, znajdowały się budynki oraz wspaniały park w stylu angielskim. Przez 259 lat – do zakończenia drugiej wojny światowej – Karżniczka była własnością rodu von Puttkamerów, jednej z najstarszych i najbogatszych rodzin na Pomorzu. Pałac przetrwał kilka stuleci, wojnę, czasy powojenne, a do jego kompletnej ruiny przyczynili się dopiero prywatni właściciele, którzy zamiast ratować obiekt – pogłębiali jego dewastację. Zniknęły meble, boazeria, żyrandole, a nawet grzejniki, które… trafiły na złom. Według planów pałac miał się stać hotelem i restauracją, miejscem szkoleń dla amerykańskich żołnierzy z bazy w Redzikowie, jednak zamiast remontować pałac – rozbierano jego kolejne elementy. Wreszcie w 2009 roku pałac spłonął. Szybko ustalono, że doszło do celowego podpalenia. Kolejny pożar – w 2012 – dopełnił dzieła zniszczenia, a lokalny samorząd na próżno poszukiwał właściciela, by nakłonić go do uporządkowania terenu. Dziś Karżniczka to smętne, wypalone skorupy w gąszczu dzikich drzew i krzewów.
Czasem pożar ma choć po części zrekompensować inwestycję, która nie spięła się finansowo. Często też dwór, a dokładnie: nieruchomość wraz z dworem, ma być jedynie zabezpieczeniem pod zaciągane przez firmę kredyty (w takim wypadku pogarszający się stan budynku nie jest specjalnie istotny). Zdarza się też, że pałac to tylko niechciany dodatek do ziemi i budynków gospodarczych. Tak jak w Stążkach, gdzie tuż przy pałacu prosperuje nowoczesne gospodarstwo rolne, ale jego właściciel nie jest zainteresowany pałacem, który nakładami lokalnego samorządu został wyremontowany i wystawiony na sprzedaż. Pytany wprost, komentuje: „Po co mi pałac, ja jestem rolnikiem, nie księciem”.
Romantyka ruin
Kiedyś tajemnicze, zarośnięte ruiny kochali romantycy. Dziś odwiedzają je głównie złomiarze i szabrownicy, gotowi wykuć ze ścian ostatnie resztki kabli, albo „odzyskać” cegłę wprost z zabytkowych murów. W Miradowie, gdzie jeszcze dwie dekady temu mieszkali lokatorzy komunalni, dziś większość dworu została tak właśnie rozebrana – cegła po cegle – i wywieziona w nieznanym kierunku. Podobny los spotkał między innymi pałac w Zdrzewnie (obecnie na szczęście zabezpieczony i przygotowany do odbudowy). Dawne pałacowe wnętrza to również znakomite miejsca, by pozbyć się śmieci, odpadów niebezpiecznych, zepsutych urządzeń i ich części, starych opon…
Zrujnowane dwory i pałace odwiedzają też coraz częściej miłośnicy urbexu (urban exploration) i lokalnej turystyki historycznej. Bywali w nich już wcześniej, ale rozkwit ich aktywności stał się szczególnie zauważalny w okresie pandemii covidu, gdy ludzie szukali sposobów na ucieczkę z zamkniętych stref – między innymi właśnie do miejsc odludnych i opuszczonych.
Podstawowa zasada urbexu głosi: Zabierz tylko zdjęcia, zostaw tylko ślady stóp!
Miłośnicy urbexu dbają o to, aby odwiedzane przez nich miejsca zostawić w dokładnie takim stanie, w jakim je zastali. Nie przekładają przedmiotów, nie zostawiają śmieci, graffiti, podpisów na murach itp. Ale akty wandalizmu też się zdarzają. Puste mury kuszą, by coś na nich namalować, wyrzucić w kącie puszkę i butelkę, często również zostawić odchody.
Jak znaleźć skarb?
Wizyta w opuszczonym dworze, do którego przekradać się trzeba przez dziki gąszcz roślinności, często przez niegdysiejszy park, w którym nadal znajdują się mogiły dawnych właścicieli, to przygoda rodem z książek o Panu Samochodziku. A jednocześnie wyprawa taka nie wymaga długich przygotowań czy dalekich podróży. Dwory-podwory kryją się w najbliższym sąsiedztwie. Część z nich jest zaznaczona na aktualnych mapach internetowych. Na ślad innych można wpaść, przeglądając mapy dawne (tu doskonałym źródłem są niemieckie mapy topograficzne Messtischblatt z początków XX wieku). Potem wystarczy kilka godzin wolnego czasu, latarka, dobre buty i rękawiczki ochronne. Dla dodatkowego klimatu można się na taką wyprawę wybrać w nocy. Dawne dwory – choć zniszczone i zdewastowane – najwytrwalszym poszukiwaczom wciąż mogą ukazać prawdziwe skarby. Czasem będzie to fragment rodowego herbu albo resztki rzeźby, innym razem – kryjące się pod wykładziną kafle oryginalnej posadzki czy fragment pierwotnej stolarki. W Wytownie jeszcze kilka lat temu można było zobaczyć oryginalną drewnianą klatkę schodową. Po pożarze, który strawił pałac, klatka schodowa przestała istnieć, ale ogień rozwarstwił tynk na ścianach, odsłaniając zamalowane przed laty zdobienia – czarne pruskie orły. W piwnicach pałacu w Cecenowie wciąż znajdują się niemieckie hasła o Bogu i Ojczyźnie wymalowane szwabachą. W Główczycach, Kończewie i kilku innych pałacach zachowały się (przynajmniej częściowo) piękne kaflowe piece.
A jeśli dworu już nie ma? Pozostają jeszcze duchy dawnych właścicieli. Karl Müller z Miradowa, który był masonem i według okolicznych mieszkańców miał konszachty z diabłem, nadal objeżdża nocą swoje dawne włości, cały ubrany na czarno, na czarnym koniu i w towarzystwie swojego czarnego psa. Czarny pies z łańcuchem na szyi regularnie nawiedza też miejsce po nieistniejącym pałacu hrabiego von Aulocka w Kotłowie – niektórzy twierdzą, że to duch dawnego właściciela.
Są też nieodkryte do dziś skarby, jak w Kępnie, gdzie po dworze nie został już ślad, ale w lesie wciąż znajduje się stary cmentarz rodziny Anhaltów – ostatnich właścicieli tutejszego majtku. Według miejscowej legendy w tej okolicy został ukryty ich rodowy skarb: Hans von Anhalt był w czasie drugiej wojny rotmistrzem i dowódcą szwadronu. Zanim zginął w Rosji w 1942 roku, obłowił się w złoto zrabowane Żydom. Tuż przed nadejściem Rosjan w 1945 roku ojciec Hansa – Wilhelm – zapakował złoto z innymi rodowymi kosztownościami na siedem furmanek i wywiózł z Kępna. Skarb zakopano ponoć w lesie, a robotników uczestniczących w jego ukryciu zabito.
Ruiny dworów i pałaców znikają bezpowrotnie. Niestety, nie ma nikogo, kto chciałby skutecznie i systemowo otoczyć je ochroną. Zostają duchy i legendy – ich na szczęście żaden szabrownik nie złapie i nie wywiezie.
Michał Piotrowski (tekst) i Marcin Tymiński (zdjęcia) są autorami przewodników Zapomniane miejsca. Pomorskie, tom 1: Część północna, tom 2: Część południowa (Wydawnictwo CM, Warszawa 2021), oraz ZONA: Pomorskie. Przewodnik dla poszukiwaczy tajemnic (Wydawnictwo Region, Gdynia 2022). Prowadzą też kanał „Tajemnice Pomorza” na YouTube.