Chciałbym napisać ten felieton z przyjemnością. Potrafię tak pisać. Robię to niemal codziennie, zapisując w pamiętniku to, co wydarzyło się tego lub poprzedniego dnia. Idzie to mniej więcej tak:
Jest środa, drugi dzień lipca, upalny od samego rana. Dochodzi dziesiąta, a na balkonie nie da się już wytrzymać. Podlałem obficie szczypior i przesunąłem doniczkę w cień. Zjadłem dobre śniadanie, na które usmażyłem omlet z pomidorem, wysłałem maile, które trzeba było wysłać, i mam teraz czas, żeby napisać felieton. Chciałbym napisać go z przyjemnością, bo jest przyjemnie, są wakacje, jest ciepło i słonecznie, a ja jestem już trochę zmęczony cynizmem, z którym na łamach „Miasta Literatury” przyglądałem się do tej pory okołoliterackiemu światu od dupy strony. Spróbuję więc spojrzeć teraz przez okulary przeciwsłoneczne z lekko różowymi szkłami i napiszę o czymś przyjemnym.
Najwięcej przyjemności o tej porze roku dają mi owoce. Wprawdzie truskawki się kończą, ale są już czereśnie, które wczoraj zbierałem w zaroślach za blokiem, i jagody, które w ostatni weekend jadłem prosto z krzaka – zacznijmy jednak od początku.
Na początku jest rabarbar. Może to i nie owoc, tylko łodyga lub ogon wielkiego liścia, ale smakuje znakomicie, zwłaszcza jeśli się go wcześniej zanurzy w cukiernicy albo zrobi z nim ciasto.
Następnie czekam na truskawki, którymi w tym roku najadłem się już do syta, a potrafię ich zjeść dużo. Gdybym miał własny zagon truskawek, jadłbym je wiadrami, pogniótłszy uprzednio z cukrem lub miodem i śmietaną wielkim tłuczkiem do ziemniaków, jakim robi się purée w barach mlecznych…
Prawdę mówiąc, nie wiem, czy teraz potrafiłbym zjeść wiadro truskawek, ale raz, dawno, dawno temu, dałem radę. Byłem wówczas nastolatkiem, więc na wiele było mnie stać. Tamtego dnia wracałem rowerem znad jeziora i po drodze ktoś zawołał mnie z pola, truskawkowego pola, i powiedział, żebym nazbierał sobie wiaderko owoców. Była to nauczycielka, znajoma mojej mamy, też nauczycielki. A że nauczycielkom trudno odmówić, to choć mi się nie chciało, wziąłem wiadro i nazbierałem do pełna, a potem powiesiłem je na kierownicy roweru i po drodze do domu zjadłem do dna. Nie miałem bardzo daleko, ledwie trzy, najwyżej cztery kilometry. Wiadra nie mogłem wyrzucić, nie było moje i należało je zwrócić. Musiałem się więc w domu z tego pustego wiadra wytłumaczyć. Pamiętam, że trochę było mi wstyd, ale trochę też byłem z siebie dumny, bo ostatecznie – sam nazbierałem wiadro truskawek i sam je, bez niczyjej pomocy, zjadłem.
Następne w letniej owocowej kolejce są czereśnie, które zaczynam kupować, kiedy najtańsze kosztują tyle co najdroższe truskawki. Jak już pisałem, drobne i różnokolorowe zbieram też w krzakach na osiedlu. Biorę drabinę i wiaderko po kiszonej kapuście, a potem wspinam się i naginam kolejne gałęzie. Zawsze wtedy przychodzi ktoś, a potem kolejny ktoś i jeszcze kolejny, i zaczynamy zbierać na wyścigi. Wszyscy mamy do tego prawo, bo mieszkamy na tym samym osiedlu, na którym rosną półdzikie czereśnie, a jednak złości mnie to, bo byłem pierwszy i pokazałem, że można po nie po prostu sięgnąć, zamiast je kupować. Bywają robaczywe, ale mi to nie przeszkadza, bo jeśli chodzi o owoce, to nie szukam ideału bez skazy. Sztuki popękane i pomarszczone często mają więcej smaku.
Jedzenie czereśni bardzo różni się od jedzenia truskawek. Jest mniej komfortowe, wymaga uważności, bo czereśnie mają pestkę, którą można nieopatrznie połknąć i potem w brzuchu wykiełkuje drzewo, liściaste pędy zaczną wychodzić uszami i nosem, i nawet jeśli to bajki, którymi rodzice straszą żarłoczne dzieci, to na pestki trzeba uważać, żeby nie zakrztusić się taką na śmierć. Nie da się czereśni jeść tak szybko i łapczywie jak truskawek, dzięki czemu wystarczają na dłużej.
Jagody kupuję rzadko, bo są drogie, zwłaszcza te opakowane w drożdżowe ciasto. A przecież można pojechać do lasu i samemu nazbierać literek – tak, jagody mierzy się na litry, ewentualnie na kubeczki i słoiki, którymi przesypują je sprzedawcy na rynku we Wrzeszczu. Ale przyznaję, że chociaż lubię kucać w leśnym runie i skubać z krzaczków granatowe owoce, które bardzo powoli zapełniają naczynie – więc trochę to trwa, komary gryzą, mrówki obłażą, palce robią się czarne jak jagodowe serca – to nie każdego roku wybieram się na jagody. A nawet jak się wybiorę, to zdarza się, że jagód nie ma.
Tak było na urlopie w Poddąbiu. Żeby zaimponować rodzinie, wstałem skoro świt i poszedłem na jagody. I choć schodziłem kawał lasu, to nigdzie ich nie było, wracałem więc niepocieszony z pustymi rękami. Na szczęście zajrzałem do zaparkowanej przy głównym skrzyżowaniu we wsi furgonetki, która dowoziła turystom świeże warzywa i owoce. W ofercie objazdowego zieleniaka były również jagody, więc kupiłem słoik i przesypałem dla żartu do mojego wiaderka, no i na śniadanie były naleśniki z jagodami, którymi zajadali się wszyscy, a ja zbierałem wyrazy uznania i podziwu za moje zbierackie zdolności. Nikt nie zauważył, że wróciłem do domu z czystymi palcami. Po śniadaniu przyznałem się do przekrętu, bo nie miałem z kim pośmiać się z dowcipu, który całkiem nieźle mi się udał.
W zeszłym roku zbierałem czarne jagody w październiku na norweskiej wyspie Uløya, położonej za kołem podbiegunowym. Było ich tam pełno, podobnie jak grzybów, więc pierwszego dnia na spacerze zwariowałem ze szczęścia, zbierając czerwonołebce, czyli koźlarze czerwone, o kapeluszach wielkości talerzy obiadowych, o które wręcz można się było potknąć. Nazbierałem ich całą siatkę, a potem jedliśmy je na obiad razem z pozostałymi nominowanymi do Nagrody Identitas, jurorami oraz organizatorami, którzy nas na tę arktyczną wyspę zaprosili na tydzień, na warsztaty literackie. Czarnych jagód też było tam w bród, choć w przyrodzie panowała już późna jesień, z karłowatych brzóz spadały rude liście, w nocy brał mróz i od czasu do czasu padał śnieg.
Tak było w zeszłym roku, ale teraz jestem w Gdańsku i nigdzie się nie wybieram, więc tym bardziej chcę się cieszyć tutejszym latem pełnym owoców. Są już porzeczki, agrest i maliny, ale ich też nie kupuję, bo zwykle mam okazję najeść się tych owoców na działce u teściów. Kupuję natomiast wiśnie, są dość tanie, a mi akurat ich smak odpowiada, bo, jak czerwone wytrawne wino, nie jest jedynie kwaśny, ale złożony z wielu nieoczywistych nut. Śliwki zaczną się za czas jakiś, na żółto mirabelkami, gęsto owocującymi w osiedlowych krzakach. Jabłek na szarlotkę, placki i dżem też udaje mi się co roku nazbierać w starym sadzie na skraju osiedla, gdzie młodzież znosi stare meble, żeby mieć na czym siedzieć przy ognisku. Szlachetniejsze odmiany jabłek kupuję na rynku we Wrzeszczu, chociaż generalnie nie lubię kupować owoców. Przynajmniej tych, które rosną w naszym klimacie.
Jestem ze wsi, a w dzieciństwie wakacje spędzałem u dziadków w jeszcze mniejszej wsi. To znaczy powierzchniowo była większa, ale mniej ludna, gospodarstwa były rozrzucone rzadko i otoczone bujną roślinnością, która najczęściej rodziła jakieś owoce. Zatem jakieś owoce zawsze były, a jeśli któregoś roku nie owocowały na przykład śliwki, to czekało się do następnego – z nadzieją, że wówczas obrodzą – i nikomu nie przychodziło do głowy, żeby je kupować. Jagód zbierało się tyle, że razem z kuzynem maczaliśmy w soku z nich gęsie pióro, żeby pisać nim wakacyjną kronikę. Białe i czerwone porzeczki jadło się z nudów, a jabłonie i grusze rosły wszędzie: pod domem, na pastwiskach, przy drogach, pod lasem, a nawet w lasach. Wczesne, późniejsze, zielone, żółte, czerwone i pstrokate, słodkie i kwaśne, tak że zawsze i wszędzie można było zjeść jabłko. Z jabłek robiło się dżemy, kompoty, sok, dżem, wino, suszyło się je i karmiło nimi krowy. Nigdy ich nie brakowało, bo nawet jeśli któregoś roku jedna odmiana zmarzła, to była jakaś inna, jednak kusiło, żeby pójść do sąsiada i spróbować, jak smakują jabłka z jego sadu. Ale ukradkiem, żeby nikt nie widział.
Zupełnie inaczej rzecz się miała z orzechami. Niezależnie od tego, w czyim lesie, na czyim polu rosły, panowała zasada „kto pierwszy, ten lepszy”. Nikt leszczyn nie sadził, więc były niczyje – i nikt nie miał skrupułów, żeby orzechy sąsiadowi wyzbierać. Nie trzeba się było z tym kryć, przeciwnie, wręcz wypadało się ograbieniem cudzej leszczyny we wsi pochwalić. Podobna zasada dotyczyła grzybów, które należały do tego, kto je znalazł.
Grzyby to jednak nie owoce, a w kwestii orzechów uważam, że i one zasługują na osobną kategorię, a może nawet osobny felieton. Tymczasem miało być o owocach i miało być, zgodnie z tytułem cyklu, od dupy strony. Zapraszam więc do ćwiczenia rozwijającego wyobraźnię. Wyobraźmy sobie dowolny owoc i spróbujmy odpowiedzieć na pytanie: gdzie on ma dupę?
Według mnie w przypadku truskawki, czereśni, wiśni, maliny, jagody i tym podobnych znajduje się ona od strony ogonka, szypułki czy innej części rośliny, z której zwisa owoc. Za to jabłka i gruszki, co jest oczywiste, mają dupkę po przeciwnej stronie, w takim jakby trochę włochatym zagłębieniu, za które trzyma się ogryzek, dojadając owoc do końca. Jeśli chodzi o śliwki, to sprawa się rozkosznie komplikuje, bo niektóre odmiany mają apetyczny kształt z wgłębieniem biegnącym od ogonka do drugiego końca śliwki, dzięki któremu przypominają zgrabne pośladki. Najtrudniej przychodzi mi się uporać z rabarbarem, bo – po pierwsze – nie wiadomo, czy to owoc, po drugie – albo nie ma dupy, albo ja mam za mało wyobraźni.
Cieszę się jednak, że ciągle wystarcza mi jej, żeby zobaczyć zadek w owocu, chociaż dostrzeganie rzeczy, których nie ma, nie przychodzi mi już tak łatwo jak kiedyś. Kiedy byłem młodszy, chmury, deski, kałuże, ogień, cienie i inne zwyczajne zjawiska opowiadały mi niezwykłe historie. Każdy samochód miał twarz, a w traktorze dziadka byłem wręcz zakochany. Jako dorastający chłopiec, spędzający, przeważnie samotnie, wakacje na wsi, potrafiłem z czterdziestką (bo tak potocznie określało się Ursusa C-4011) spędzać wiele godzin. Maszyna była dla mnie istotą żyjącą, która się uśmiechała, miała zapach, spokojny temperament, skomplikowaną osobowość i bez wątpienia duszę.
Tak jak księżyc, w którym zawsze widziałem twarz kogoś zdziwionego, może nawet przerażonego tym, na co patrzy. Sam coraz rzadziej patrzę na księżyc, a kiedy ostatnio wyszedłem na balkon nocą podczas pełni, zobaczyłem nad blokami tylko świecącą tarczę z ciemniejszymi plamami. Z trudem dopasowywałem je do oczu i otwartych ust, które pamiętałem z dzieciństwa, i zastanawiałem się, czy to księżyc się zmienił czy ja.
Miało być o owocach, a wylądowałem na księżycu. Nie planowałem tego, po prostu pisałem z przyjemnością. Nikt z was jednak tego, co właśnie napisałem, nie przeczyta. Przeczytam to tylko ja i nie będzie to przyjemne doświadczenie, bo z przyjemnością potrafię czytać tylko teksty innych autorów i autorek. Własne zawsze mam ochotę poprawić – i to właśnie zacznę robić, kiedy skończę pisać felieton. Ale choćbym go poprawiał w nieskończoność, nie będę zadowolony, bo za każdym razem znajdę coś, co nie będzie mi się podobało, co chciałbym napisać lepiej. Będę to robił tak długo, że być może zapomnę, jak przyjemnie mi się ten tekst pisało.
Czytuję felietony, większość z przyjemnością, ale nie wszystkie. Czasami wydaje mi się, że autor napisał tekst dla siebie, jedynie dla własnej przyjemności, i wtedy jestem na niego zły. Bo jako czytelnik przeczuwam jego przyjemność i chciałbym ją też poczuć, a jednak mój klucz nie pasuje do zamka w drzwiach, za którymi odbywa się świetna impreza.
Wydaje mi się, że literatura jest najlepszym narzędziem do transmisji emocji, ale i ona nie zawsze działa. Napisałem ten felieton z przyjemnością, poprawiłem go z intencją podzielenia się nią z wami, ale jestem pewien, że nie każdy będzie ślinił się razem ze mną na myśl o truskawkach ze śmietaną i cukrem. Zdaję sobie sprawę, że są tacy, którzy wolą letnią porą zajadać się kiełbasą z grilla, i ja to szanuję, a nawet chętnie przeczytałbym na ten temat felieton, żeby poczuć w ustach rozkoszne chrupnięcie przypieczonej nad żarem skórki, bo dawno na grillu nie byłem.