Zaczęło się od tego, że biegłem na autobus, który właśnie podjechał na przystanek przy Trakcie Świętego Wojciecha. Była zima, leżał świeży śnieg, a ja się na nim poślizgnąłem i upadając, pomyślałem, że najbezpieczniej będzie wylądować na dupie, bo jeśli spróbuję podeprzeć się ręką, to mogę ją złamać, a wtedy będę miał problem, bo nie jestem ubezpieczony w NFZ. Pracowałem wówczas w „Dzienniku Bałtyckim” na tak zwanej wierszówce, czyli jeśli mój tekst został w gazecie wydrukowany, dostawałem za niego pieniądze na podstawie umowy śmieciowej, z której żadne składki nie były odprowadzane. Takie były czasy.
Potłukłem sobie tyłek, a na dodatek przywaliłem głową o ziemię tak mocno, że zdecydowałem się porzucić niebezpieczną karierę dziennikarza i zarejestrować jako bezrobotny. W urzędzie pracy już na pierwszym spotkaniu skierowano mnie na staż do biblioteki. Nie była to moja wymarzona praca, ale dała mi wymarzone ubezpieczenie zdrowotne.
Staż, na który się załapałem, był częścią projektu, w ramach którego w bibliotekach utworzone zostały stanowiska do poszukiwania pracy. Składały się z komputera z drukarką, bardzo nieporęcznego i ciągle zawieszającego się info-kiosku oraz stażystki lub stażysty. Uroczysta inauguracja projektu odbyła się w Bibliotece Oliwskiej, gdzie stażystą byłem ja. Przyjechał prezydent Paweł Adamowicz i zrobił sobie ze mną zdjęcie, które zostało wydrukowane w gazecie. Zaproszono mnie też do telewizji i na antenie ktoś z kadry kierowniczej biblioteki powiedział (jak mi się wydaje, zupełnie spontanicznie), że ja w ramach projektu „Bliżej pracy” pracę już znalazłem, bo zostanę w bibliotece zatrudniony.
Rzeczywiście zostałem i przez dziesięć lat pracowałem w bibliotekach publicznych w Gdańsku i Gdyni, w trzech filiach i trzech działach, jako młodszy bibliotekarz, bibliotekarz, kustosz, kierownik działu i filii. Stanowisko starszego bibliotekarza w jakiś sposób udało mi się przeskoczyć, a najwyższej rangi w bibliotekarskiej hierarchii, czyli tytułu starszego kustosza, nie zdążyłem się dorobić, bo siedem lat temu pracę w bibliotece rzuciłem. Nie dlatego, że nie była to moja wymarzona praca, bo ta, do której poszedłem, też taka nie była.
Nie wiem, czy o pracy w bibliotece marzyła Agnieszka, która w nagrodę za przeczytanie mojego poprzedniego felietonu do końca oraz wpłatę darowizny na Zupę na Monciaku mogła wybrać temat tego tekstu. Zgodnie z jej życzeniem piszę o bibliotece jako miejscu pracy. Mojej pracy, chociaż z Agnieszką pracowaliśmy w tych samych bibliotekach, mniej więcej w tym samym czasie. Ona też mogłaby opowiedzieć o bibliotece i byłoby to trochę inne miejsce. Miejsce jej pracy.
Niby tę samą, a jednak zupełnie inną bibliotekę opisuje Zbyszek Walczak, który w rozmowie zatytułowanej Zawód: bibliotekarz opowiedział Czesławowi Romanowskiemu o swojej pracy, którą kocha, chociaż on też o niej nie marzył. Cóż mógłbym do tego dodać? I z jakiej perspektywy?
Oczywiście chciałbym zrobić to „od dupy strony”, ale gimnastykuję się już kilka dni i nadal nie wiem, jak na ten temat spojrzeć i czym poświecić, bo chciałbym zajrzeć tam, gdzie najciemniej. Chciałbym opowiedzieć o mrocznej stronie pracy w bibliotece.
Zaczęło się już na samym początku, bo moim pierwszym bibliotekarskim zadaniem było sporządzanie protokołów ubytków. Nikt tego nie lubił, a ja, jako najmłodszy stażem, nie miałem wyboru. Kilka tygodni siedziałem więc i wypełniałem tabelki numerami, tytułami, nazwiskami autorek i autorów oraz cenami wyrzucanych książek. Zanim więc pozwolono mi książki wypożyczać, nauczyłem się je wyrzucać.
W bibliotekach wyrzuca się mniej więcej tyle książek, ile się kupuje, więc dużo. Wyrywa się im strony tytułowe z pieczątkami, numerami UKD i sygnaturami, sporządza protokół ubytków, wykreśla pozycje z księgi inwentarzowej i dopiero wtedy można oddać książki na makulaturę. Wyrzuca się książki zaczytane, czyli takie, które były wypożyczane tak często, że rozpadły się w rękach czytelników, ale też te nieczytane, po które od wielu lat nie sięgnął nikt, nawet jeśli (a może właśnie dlatego) wciąż wyglądają jak nowe.
Wyrzuca się też książki przyniesione przez ludzi. Najlepsze i najnowsze wprowadza się do księgozbioru, niepotrzebne, ale wciąż w dobrym stanie, można przekazać do innych bibliotek, część zostawia się na bookcrossing, ale większość trafia prosto na makulaturę, bo do niczego się nie nadaje. Ludzie przynoszą do biblioteki książki, bo nie mają sumienia ich wyrzucić. Niektórzy bibliotekarze też mają sumienie, ale nie mają wyboru, bo wyrzucanie książek to część ich pracy.
W ostatnim okresie mojej pracy w bibliotece byłem odpowiedzialny za przeprowadzanie dużych selekcji. Jeśli jakaś filia miała przejść remont, a jej wnętrze zostało w gustowny i przemyślany sposób zaprojektowane na nowo, tak by zmieścił się tam i fotel, w którym można wygodnie przejrzeć prasę oraz napić się kawy, i kącik zabaw dla dzieci, i stół warsztatowy, no i oczywiście jak najwięcej stanowisk komputerowych, to nie mogło się w niej zmieścić tyle książek co przed remontem. Bywało więc tak, że trzeba było wyrzucić kilka tysięcy książek, i to szybko. Przyjeżdżałem więc i decydowałem o ich być lub nie być na nowych półkach. Starałem się być delikatny i jeśli widziałem w oczach bibliotekarza, że tej książki mu wyjątkowo szkoda, zostawiałem ją. Jednak musiałem wybrać inną i robiłem to zgodnie z regulaminem, bo w bibliotece wszystko robi się zgodnie z regulaminem.
Zgodnie z nim nalicza się kary czytelnikom, którzy nie zwracają książek na czas. Jeżeli nie przychodzą, nie odbierają telefonów, nie odpowiadają na maile z przypomnieniem, wysyła się do nich upomnienia. To też nic przyjemnego, bo jeśli ktoś nie zwraca kilku książek przez kilka tygodni, zbiera mu się całkiem spora suma do zapłaty. Kiedy czytelnik zda sobie z tego sprawę, bywa zaskoczony, często zawstydzony i przychodzi do biblioteki z zaległymi książkami, kwiatami i czekoladą, ale zdarzają się też czytelnicy niemili, którzy krzyczą, grożą, a jeśli naprawdę chcą dopiec bibliotekarzowi, mówią, że „pan/pani siedzi tu za moje pieniądze, bo ja płacę podatki”. Też to słyszałem. Taka praca.
Nie tylko wysyłałem upomnienia do czytelników, przyjmowałem kary, a jeśli nie chcieli płacić, mówiłem, że nie będą mogli niczego wypożyczyć w żadnej innej filii, ale robiłem jeszcze gorsze rzeczy. Dane tych, którzy nie zwracali książek przez kilka lat, wysyłałem do firmy windykacyjnej, która straszyła ich sądem i komornikiem. To też robiłem zgodnie z regulaminem.
Zgodnie z regulaminem powiedziałem też człowiekowi, że śmierdzi, i kazałem mu wyjść – i to było chyba najgorsze, co zrobiłem podczas mojej pracy w bibliotece. Nie chciałbym tego robić nigdy więcej, bo widziałem, jak bardzo było mu wstyd. Nie był na mnie zły. Był smutny, było mu głupio. Ja, kiedy mu to powiedziałem, poczułem się podle, ale zrobiłem to, bo to była moja praca, więc nie narzekałem, chociaż czasami mi się chciało.
Jak każdemu, bo zwykle, kiedy spotka się kilka osób i nie ma o czym gadać, to gada się o pracy i wypada na nią ponarzekać. Wszystkim, tylko nie bibliotekarzom. Nieraz sam słyszałem, że „ty to może w bibliotece nie zarabiasz wiele, ale przynajmniej lubisz swoją pracę, więc nie masz prawa narzekać”.
Przyznaję, lubiłem pracę w bibliotece, bo dawała mi satysfakcję, dużo się w niej nauczyłem, a przede wszystkim zawarłem tam wiele cennych znajomości i kilka przyjaźni, które trwają do dziś. Dzięki pracy w bibliotece miałem okazję napić się piwa z Michałem Witkowskim, przejechać tramwajem z Andrzejem Stasiukiem, pójść do lumpeksu z Wandą Chotomską czy palić papierosy na leśnych parkingach z Barbarą Kosmowską. Jako bibliotekarz czułem się spełniony, gdy poleciłem czytelniczce książkę Miljenko Jergovicia, a ona następnego dnia wróciła po więcej, bo nie mogła się oderwać i przeczytała ją w jedną noc. Ale zdarzyło mi się też znaleźć na półce z poezją, ukrytą za tomikami, pełną pieluchę i do dziś się zastanawiam, kiedy i na którym regale ktoś tamto dziecko przewinął. Przede wszystkim była to jednak codzienna i wcale niełatwa praca, w przeważającej części polegająca na obsłudze klientów, często kończąca się późną nocą. Praca, z której wracałem do domu zmęczony i która pozwalała mi zarobić na życie.
Wydaje mi się, że znam tylko jedną osobę, dla której praca w bibliotece była marzeniem, i to tak wielkim, że na rozmowie kwalifikacyjnej powiedziała, że mogłaby pracować tu za darmo. Jednak większość bibliotekarek i bibliotekarzy traktuje swoją pracę jak pracę, bo praca w bibliotece – nieważne: wymarzona czy nie – to prawdziwa praca.
Chciałem o tym napisać, bo strasznie mnie denerwuje, kiedy ktoś, kto nie ma o bibliotekarskim fachu zielonego pojęcia, nie korzysta z bibliotek, a czasami nawet nie czyta książek, mówi, że to jego wymarzona praca. Jakby to był wieczny odpoczynek. Jakby w bibliotece nie trzeba było nic robić. Jeśli ktoś tak myśli, to zapraszam do którejkolwiek biblioteki na kilka dni wolontariatu, żeby samemu się przekonać, jak wygląda biblioteka jako miejsce pracy, i nie gadać głupot.
Chciałem napisać o bibliotekach, bo jest okazja. Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Gdańsku kończy w tym roku osiemdziesiąt, a Biblioteka Gdynia – dziewięćdziesiąt lat. Z tej okazji życzę bibliotekarkom, bibliotekarzom i wszystkim pracownikom bibliotek niekoniecznie wymarzonej, ale normalnej pracy. Pracy dobrze płatnej, docenianej, kompetentnie zarządzanej, rozwijającej i dającej jak najwięcej satysfakcji. Życzę wam również tego, żebyście zawsze, kiedy tylko chcecie, mogli na pracę w bibliotece ponarzekać.