Rzeczy, których nie wyrzuciliśmy, spakowaliśmy do kartonów. Niestety, zbyt dużych, bo ciężko było je podnieść. A trzeba to było zrobić, własnymi rękami, a następnie znieść z trzeciego piętra bez windy i wnieść, dla odmiany, na drugie, ale również bez windy.
Najcięższe były te, do których pakowaliśmy książki. Szybko okazało się, że kartonu pełnego książek podnieść się nie da, więc układaliśmy je na dnie, przykrywając warstwą rzeczy lżejszych, przede wszystkim ubrań. Książek i ubrań zabraliśmy ze sobą najwięcej. Tu i teraz leżą w nieopisanych kartonach, które na dodatek stoją jeden na drugim w przypadkowych miejscach, więc nie mamy pojęcia, gdzie co jest. Chodzimy więc w kółko w tych samych ciuchach – tych, które były na wierzchu – i czytamy to, co udało się spod nich wygrzebać. Pozostałe rzeczy czekają na nowe szafy i regały, żeby znów znaleźć się pod ręką. Tymczasem odpoczywają niewidoczne, niedostępne, a przez to bezużyteczne.
Tu i teraz, w nowym mieszkaniu, żyjemy więc tak, jakbyśmy prawie nic nie mieli. I da się żyć. Mamy gdzie spać, w czym zagotować wodę na herbatę, gdzie się umyć i załatwić od dupy strony. Mamy też prąd i internet, żeby móc pracować, śledzić Konkurs Chopinowski i oglądać seriale, a więc nasze podstawowe potrzeby życiowe są zaspokojone.
Przeprowadzka uświadomiła nam, jak dużo mamy rzeczy. Te, których nie wyrzuciliśmy, musieliśmy ze sobą zabrać, staraliśmy się więc wyrzucić jak najwięcej. Zaczęliśmy od piwnicy, bo znajdowały się tam rzeczy, które już dawno należało wyrzucić, ale z jakiegoś powodu było ich szkoda.
Rzeczy tu i teraz niepotrzebne, ale niezniszczone, niezepsute, które mogłyby się kiedyś przydać, na przykład w domu na wsi, którego nie mamy. Ale chcielibyśmy mieć, co potwierdzała każda rzecz wyniesiona do piwnicy z myślą, że znajdzie się dla niej miejsce w naszej wiejskiej posiadłości.
Rzeczy niewyrzucone, bo posiadające zakurzoną wartość sentymentalną, jak skórzane, sznurowane, czarno-brązowe łyżwy w rozmiarze czterdzieści pięć. Noszę buty w rozmiarze czterdzieści dwa, a wówczas, kiedy te łyżwy zostały kupione, jakoś w połowie podstawówki, stopę miałem prawdopodobnie mniejszą. Bardzo chciałem mieć łyżwy, a to była jedyna para dostępna u handlarza, który pewnego razu zjawił się na rynku odbywającym się co środę na parkingu w Kalinowie pomiędzy knajpą i kościołem. Przekonałem wtedy mamę, żeby kupiła mi te łyżwy, bo jeśli zimą założę dwie pary wełnianych skarpet, to będą w sam raz. I dało się w nich jeździć. Trochę się wykrzywiały, ale mogłem wywracać się na zamarzniętym stawie razem z nielicznymi, którzy łyżwy mieli, i spoglądać z wyższością na tych, którzy ślizgali się na butach. Przywiozłem je do Gdańska w czasie studiów, kiedy mieszkałem w akademiku i jeszcze nie wiedziałem, że tutaj nie ma takich zim, żeby dało się jeździć na łyżwach po zamarzniętych stawach, a na modne, sztuczne i płatne lodowiska wstydziłem się je zabierać. Trafiły więc na dno szafy, a potem do piwnicy: pierwszej, drugiej, trzeciej, aż w końcu zajrzałem do kartonu przy okazji kolejnej przeprowadzki i wyrzuciłem je, tak jak pozostałe rzeczy z kartonu, do którego nie zaglądałem przez trzynaście lat. Niektórym rzeczom dałem jednak szansę i zawiozłem je do nowej piwnicy – „tam”, gdzie mieliśmy się dopiero przeprowadzić, bo na razie mieszkaliśmy „tu”, na starych śmieciach, których nazbieraliśmy naprawdę dużo.
Tak dużo, że w końcu zabrakło nam czasu, żeby wyrzucić wszystko, co nadawało się do wyrzucenia. I nadal nadaje, choć zostało spakowane, przeniesione i przewiezione w nowe miejsce, a teraz leży w kartonach bezpieczne, dopóki nie pojawią się nowe szafy i regały, więc przy rozpakowywaniu będzie znów okazja, żeby wziąć każdą rzecz do ręki i zastanowić się, czy jest nam ona potrzebna czy nie. Tylko skąd to wiedzieć?
Internet oferuje rozmaite porady, które, w zależności od kategorii rzeczy, sugerują, by pozbywać się tych nieużywanych co najmniej przez pięć lat, a najbardziej radykalne teorie mówią, żeby wyrzucać to, co nie przydało się przez ostatnich dziewięćdziesiąt dni i nie przyda przez tyle kolejnych. Zdaję sobie sprawę, że daleko mi do buddyjskiego mnicha, który może mieć tylko osiem rzeczy. Zgadzam się z Tischnerem, który odwołując się do Diogenesa, pisał w Historii filozofii po góralsku (Józef Tischner, Historia filozofii po góralsku, Znak, Kraków 1997, s. 23), że aby być „cłekiem ślebodnym”, trzeba „jak nojmniej mieć, a jak nojbardziej być”, bo „to, co mos, mo i ciebie”:
Mos pole, juześ przywiązany do pola. Mos las, juześ przywiązany do lasa. Mos babe, juześ przywiązany do spodnicy. A jak cie tak to syćko powiąze, to ani sie spostrzezes, ze ni mos juz siebie. A wte takiś, jak ten cień. Wse nie swój. Wse cudzy.
Przyznaję, że czuję się trochę nieswój, siedząc tu i teraz na wersalce, z laptopem na kolanach, w pokoju pełnym kartonów. Ich liczba może sugerować nierównowagę pomiędzy mieć i być w moim życiu. Jednak zastanawiam się jednocześnie, kim byłbym bez tych wszystkich rzeczy? Nawet jeśli wezmę pod uwagę tylko to, czego mam najwięcej, a więc ubrania i książki, to bez nich byłbym przecież nagi i, co gorsza, nie miałbym co czytać. Co prawda teoretycznie mógłbym wypożyczać książki z biblioteki, ale jak miałbym tam pójść na golasa, kiedy jesień w pełni i na zewnątrz coraz chłodniej?
Podejrzewam, że zapełniając kolejne półki w nowych szafach, kilka rzeczy jeszcze wyrzucimy, ale niewiele. Wyrzucanie to praca wymagająca i stresująca, bo posiadane rzeczy to duża część naszego życia, nasz dobytek, którego się dorobiliśmy, na który zapracowaliśmy i który w większości przynieśliśmy tu własnymi rękami.
Jednak na początku przeprowadzki „tu” było tam, gdzie mieszkaliśmy od trzynastu lat, a „tam” – do nowego mieszkania – mieliśmy się dopiero przeprowadzić. Spokojnie i bez pośpiechu, bo wydawało nam się, że mamy dużo czasu, żeby wszystko przewieźć.
Stąd.
Tam.
Sytuacja zmieniła się w dniu, w którym przyjechał samochód firmy transportowej, żeby zabrać część rzeczy, które nie zmieściłyby się do osobówki. Zdecydowaliśmy się przewieźć kilka sztuk mebli, a wśród nich – co wydaje mi się dość ważne w poczuciu bycia „tu” lub „tam” – łóżko. Od tamtego momentu sprawy zaczęły się komplikować, bo zorientowaliśmy się, że czasu jest coraz mniej, a „tu” i „tu” znajdowało się wciąż mniej więcej tyle samo rzeczy. Już nie „tu” i „tam”, bo w nowym miejscu też już mieszkaliśmy. Od kiedy „tu” znalazło się nasze łóżko, „tu” przecież spaliśmy. Jednocześnie w mieszkaniu, z którego się wyprowadzaliśmy, nadal gotowaliśmy i jedliśmy posiłki. Żyliśmy więc „tu” i „tu”, coraz bardziej zmęczeni pakowaniem, znoszeniem i wnoszeniem rzeczy, nie zastanawiając się już, co należałoby wyrzucić. W ten sposób przenieśliśmy całe nasze życie, spakowane do dwudziestu kartonów.
Stamtąd.
Tu.
Tu i teraz siedzę na wersalce, z laptopem na kolanach, z notatkami rozłożonymi na kartonach i piszę felieton. Tu i teraz nie jest mi więc wygodnie. Tam i wtedy, w tamtym mieszkaniu i przed przeprowadzką, mogłem usiąść przy biurku, przy którym napisałem wszystkie poprzednie felietony z cyklu „Od dupy strony”. Teraz to biurko jest w kuchni, a na nim stoi turystyczna kuchenka, na której gotujemy jajka i podgrzewamy garmaż.
Prozaiczna prawda jest taka, że jedzenie jest ważniejsze niż pisanie, zwłaszcza jeśli pieniądze zarobione pisaniem nie wystarczają, by codziennie stołować się na mieście. Nie powinienem jednak narzekać, bo już niedługo będę miał do dyspozycji wymarzone biurko pod oknem, większe, wygodniejsze i ładniejsze, z szufladami i półkami, na których poukładam notatki do felietonów, nowej powieści i pozaczynanych, ale nigdy nieskończonych opowiadań. Łudzę się, że tam (przy nowym biurku) i wtedy (kiedy zostanie ono przywiezione i zmontowane) będzie pisało mi się lepiej niż tam (przy małym biurku) i wtedy (przed przeprowadzką). Będzie lepiej, było lepiej, wychodzi więc na to, że tu i teraz jest najgorzej.
W dzisiejszym świecie, kiedy „tu i teraz” jest najczęściej polecanym lekarstwem na wszelkie życiowe i nieżyciowe problemy, to stwierdzenie może się wielu osobom nie spodobać. Jednak przyznaję uczciwie, że ja również doceniam dobrodziejstwa medytacji, uważności oraz ćwiczeń fizycznych i umysłowych, mających na celu przywrócenie równowagi, a nawet z nich korzystam. Właśnie dlatego, bez względu na wszystko, zamknąłem się dzisiaj w pokoju na kilka godzin i postanowiłem nie zajmować się niczym innym, dopóki nie skończę tego tekstu. I, o dziwo, wcale nie przeszkadzała mi w pisaniu przeszłość, która piętrzy się w porozstawianych wokół – wbrew zasadom feng shui – kartonach; wręcz przeciwnie, bez tego wszystkiego, co było „tam i wtedy” i co zabrałem ze sobą w kartonach i w równie zabałaganionej głowie, nic bym „tu i teraz” nie napisał.