W rocznicę napaści Rosji na Ukrainę poszedłem do Europejskiego Centrum Solidarności, gdzie w ramach wydarzenia „Solidarni z Ukrainą” został wyświetlony film dokumentalny Skąd dokąd w reżyserii Macieja Hameli. Reżyser – po tym jak w lutym 2022 roku Rosja zaatakowała praktycznie całą Ukrainę – jeździł na tereny przyfrontowe i własnym samochodem wywoził stamtąd ludzi w bezpieczne miejsce. W czasie jazdy nagrywał pasażerów, którzy opowiadali o zbombardowanych domach, zdalnej nauce w szkołach, zabitych sąsiadach, zwierzętach, które musieli zostawić, torturach stosowanych przez Rosjan. Mówili, o czym chcieli, a z tych opowieści powstał film.
Po projekcji odbyła się rozmowa, prowadzona przez Magdalenę Kicińską, z udziałem reżysera oraz przedstawicielki Fundacji Zupa na Monciaku (jej imienia i nazwiska nie zapamiętałem, a nie mogę sprawdzić, bo była to inna osoba niż anonsowana w zapowiedziach imprezy). W czasie tego spotkania Hamela powiedział, że o zgodę na wykorzystanie nagrań prosił pasażerów, dopiero gdy dojechali w bezpieczne miejsce. Nie robił tego na początku, przed zabraniem ich do samochodu, żeby nie pomyśleli, że jeśli nie podpiszą podsuniętych dokumentów, to nie pojadą. Po zakończeniu podróży podpisywali. Mówił, że niektórzy traktowali to jako zapłatę za transport i czuli się przez to lepiej. Wielu z nich nie miało pieniędzy, żeby zapłacić komuś innemu za wywiezienie z niebezpiecznego rejonu. Maciejowi Hameli płacili opowieścią za bezpieczeństwo, być może za uratowanie życia, czyli za to, co teoretycznie najcenniejsze.
Gdyby nie zgodzili się na nagrywanie, też by ich wywiózł. W każdej chwili mogli poprosić o wyłączenie kamery, mogli się przez całą drogę nie odzywać, niczego by to nie zmieniło. A jednak dla wielu to, że mogli dać swoją opowieść w zamian za transport, było ważne. Mogli się w ten sposób odwdzięczyć – jakkolwiek słowo to nie do końca pasuje do sytuacji, bo mieści się w nim „dług wdzięczności”, w tym wypadku zaś, dzięki wymianie „coś za coś” (czyli: opowieść za ewakuację), mogło go nie być. A to wydaje się lepszym układem dla obu stron.
Cała ta historia przypomniała mi sytuację sprzed kilku lat, kiedy jadąc samochodem ulicą Batorego we Wrzeszczu, utknąłem w korku przed skrzyżowaniem z Jaśkową Doliną. Do kolejnych samochodów podchodziła kobieta. Podeszła też do mnie, otworzyłem okno, a ona powiedziała, że zabrakło jej dziesięciu złotych, żeby wykupić lekarstwa, i nie chce prosić, ale ma książki do sprzedania. Pokazała mi dwa, na oko czterystustronicowe tomy w twardej oprawie z błyszczącą obwolutą. Wygrzebałem z portfela pięć złotych i jej podałem. Podziękowała i spytała, czy chcę którąś, wskazując na książki tak, jakby wiedziała, że są niewiele warte. Powiedziałem, że nie chcę, bo też to wiedziałem.
Wiedziałem, bo znałem serię „Książki Wybrane Reader’s Digest”, w której publikowane były popularne powieści skrócone do około stu stron, tak że w jednym tomie mieściły się cztery. Znałem je, bo zamawiała je moja mama i choć wiele razy powtarzałem jej, że są nic niewarte, to nie rezygnowała z tej prenumeraty, czy też członkostwa w klubie czytelniczym. Teraz wydaje mi się, że nie bardzo wiedziała, jak się z tego wyplątać, a że co miesiąc, a może co kwartał, razem z kolejnymi książkami przychodziły pocztą druki do przelewu, najprościej było zapłacić, a potem czytać. Przeglądałem kolejne tytuły i muszę się przyznać, że zdarzyło mi się w tej formie przeczytać na przykład Kod Leonarda da Vinci Dana Browna szybko i nie bez przyjemności.
Kiedy teraz wracam myślami do sytuacji na skrzyżowaniu Batorego i Jaśkowej Doliny, to uważam, że choć oboje, i ja, i kobieta, która próbowała sprzedać mi książki, wiedzieliśmy, że są niewiele warte, to powinienem jedną wziąć. Wówczas pięć złotych, które jej dałem, zostałyby przez nią zarobione, a nie wyproszone. Byłaby to wymiana „coś za coś”, w której obie strony są równe – a ja kupiłbym książkę, może i wartą niezbyt wiele, dokładnie: pięć złotych, bo tyle za nią zapłaciłem.
Kupiłem w życiu wiele książek, które okazały się dla mnie niewiele warte. Podkreślam dla mnie, bo my, czytelnicy, bardzo się od siebie różnimy i literatura, która urzeka mnie, komuś innemu może się wydawać banalną grafomanią. Dlatego choćbym przeczytał wszystkie recenzje krytyków, następnie przeanalizował dostępne w internecie opinie i oceny czytelników, przeczytał opis książki i blurba mojego ulubionego autora na okładce, to nadal, kupując książkę, kupuję kota w worku. Dopiero kiedy skończę ją czytać, mogę stwierdzić, czy warto było zapłacić za tę opowieść. Czasami okazuje się, że nie było.
Czasami ktoś uważa, że nie było warto wydać pieniędzy na moją powieść. Czasami trafiam na złą opinię na portalu literackim, na którym można oceniać książki, i nie jest to przyjemne uczucie. Tylko co ja mogę zrobić? Może oddać niezadowolonemu z lektury czytelnikowi pieniądze i dodatkowo zrekompensować mu zmarnowany czas? Albo pilnie notować, co się komu nie podobało, a następną książkę napisać tak, żeby wszyscy czytelnicy byli zadowoleni? A może powinienem mieć wasze opinie gdzieś głęboko i pisać tak, jak mi się podoba, choćby i od dupy strony? Nie wiem, ale wiem, że czytanie to ryzyko i nie zawsze się opłaca. Mimo to prawdziwy czytelnik, choćby wydał wszystkie oszczędności i zmarnował mnóstwo wolnego czasu na czytanie książek mało satysfakcjonujących, będzie z ciekawością otwierał kolejne, mając nadzieję, że ten kot złapie go pazurami za łeb i wciągnie do worka pełnego opowieści tak dobrych, że nie będzie się chciało z niego wychodzić.
Zajmuję się zawodowo sprzedawaniem opowieści. Redakcja internetowego czasopisma „Miasto Literatury” zamówiła u mnie comiesięczne felietony na cały rok i zamierza za te koty w worku płacić. To z ich strony ryzykowne posunięcie, bo nigdy wcześniej felietonów nie pisałem. Nie wiem, czy zdają sobie z tego sprawę i czy, czekając na mój kolejny tekst, zastanawiają się, czy będzie coś wart. Ja, pisząc ten felieton, zastanawiam się nad tym nieustannie.
Tylko w jaki sposób to zweryfikować? Podejrzewam, że redakcja może sprawdzić, ile osób weszło na stronę z opublikowanym tekstem. Ale skąd wiedzieć, czy wszyscy przeczytali do końca i czy się im spodobał? Jeśli tak, to być może polubią posta na facebooku, a to, ile zebrał on lajków, zobaczyć może każdy. Ale czy nie jest tak, że wszyscy ludzie z Gdańska zainteresowani literaturą lajkują wszystko, co udostępniają wszyscy ludzie z Gdańska zainteresowani literaturą? Sam tak robię, co nie znaczy, że wszystkie udostępniane treści uważam za dobre. Podejrzewam więc, że nawet jeśli ktoś uzna mój felieton za chaotyczny i pretensjonalny, tak że nie dał rady doczytać do końca, to nie napisze o tym w komentarzu, zwłaszcza jeśli się znamy. Tym bardziej dziękuję wszystkim tym, którzy nadal czytają, i pytam: czy warto?
Ile jest dla was warta moja opowieść? Pytam poważnie i czekam na konkretną kwotę podaną w polskich złotych, bo możecie kupić mój kolejny felieton. Kto da więcej, będzie mógł zdecydować, czemu mam przyjrzeć się od dupy strony w następnym tekście. A żeby zwieńczyć tę opowieść piękną klamrą, pieniądze trzeba będzie wpłacić na konto Zupy na Monciaku, która pomaga trójmiejskim bezdomnym i dostarcza pomoc humanitarną na przyfrontowe tereny Ukrainy (cele i dane do przelewu można znaleźć tutaj: Zupa na Monciaku). Tematy i proponowane kwoty proszę wpisywać w komentarzach pod postem na moim facebooku do 23 marca, żebym miał tydzień na pisanie.
Przy okazji przekonamy się, czy ktoś tu w ogóle zagląda i czy, jak już zajrzy, czyta teksty do końca. Na sam koniec zafunduję jeszcze sobie i wam mały szantaż emocjonalny. Jeśli ten tekst spowoduje, że jakiś głodny człowiek dostanie gorący posiłek na Monciaku lub we wschodniej Ukrainie, to wspólnie udowodnimy, że opowieść może zmienić świat na lepsze, ale jeśli nikogo to nie wzruszy, to znaczy, że to moje pisanie felietonów jest gówno warte.