O hip-hopie w Trójmieście – mocno subiektywnie, więc handluj z tym

Grafika dzięki uprzejmości Nasiono Records, projekt: Wrzeszcz & Magenta
Grafika dzięki uprzejmości Nasiono Records, projekt: Wrzeszcz & Magenta

Być może nie jestem człowiekiem najbardziej predestynowanym do pisania o trójmiejskim hip-hopie, ale nie mógłbym przepuścić okazji, żeby uzewnętrznić moje skromne przemyślenia. Co prawda działam na niwie hip-hopowej na terenie Trójmiasta, wydałem dwa albumy jako Kalafior Derambo, a niedługo wydam trzeci – jako Mihi X.n.d.r, ale nie dokonałem (i zapewne nie dokonam) żadnego przewrotu kopernikańskiego na rodzimym podwórku, a o moim (rymowanym) istnieniu usłyszało raptem kilkadziesiąt, w porywach do kilkuset osób.

Była czy nie była?

Muzyczne, a może – ściślej rzecz ujmując – aktualnie muzykujące Trójmiasto jawi mi się jako jedna (duża / nieduża – niepotrzebne skreślić) scena, bez dominującego gatunku (jak na przykład swego czasu yass): obok siebie funkcjonują zespoły eksplorujące całą paletę gatunków muzycznych, a poza tym toczą się „muzycznie ponadgatunkowe”, mniej lub bardziej intensywne kontakty towarzyskie, czasami mające przełożenie na twórczość. Paweł Przyborowski (solowy projekt alt-rockowy, ale też trip-hopowe Byty, a poza tym Glątwa i chyba jeszcze ze dwa inne projekty) z uwagą przysłuchuje się opowieściom Grzegorza Kwiatkowskiego (Trupa Trupa). Być może czasami ucha nadstawi też Piotr Kaliński (Hatti Vatti – szeroko pojęta muzyka elektroniczna), kiedyś intensywnie przysłuchiwał się niżej podpisany KLFRDRMB aka Mihi X.n.d.r (hip-hop dla niesłuchających hip-hopu) czy Stefan Wesołowski (modern classic).

Szczerze mówiąc, nie wiem, czy w przeszłości w Trójmieście kiedykolwiek funkcjonowała scena hip-hopowa sensu stricto. Nie chciałbym nikogo urazić, mówiąc, że raczej takowej nie było, ale wydaje mi się, że… takowej nie było. Przez scenę rozumiałbym kilka aktywnie działających składów, idących ławą, wydających albumy i nawzajem goszczących się w swoich utworach, grających koncerty, mających cechy wspólne, a na pewno zaginających czasoprzestrzeń lub robiących wyrwę w rzeczywistości, nawet na niedużą skalę. W Polsce takim ośrodkiem jest oczywiście Warszawa – starzy wyjadacze wciąż mocno dający radę (piszę to, nawet jeśli nie do końca mi z nimi artystycznie po drodze) – Sokół, Pezet, Tede, Ten Typ Mes, Włodi, JWP, Fisz (który, zachowując co nieco ze swojej hip-hopowości, wyewoluował w stronę bardziej mainstreamowo-łagodnego brzmienia, no, może oprócz ostatniego albumu) plus młodsi, którzy przebijają się do mniej lub bardziej zbiorowej świadomości (oczywiście Taco, Mata, ale też Otso… więcej nie umiem). W Trójmieście z pewnością nie uświadczamy zjawiska takiej nieustającej fali artystów hip-hopowych (być może sytuacja się zmienia, ale o tym dalej). Raczej wolne elektrony wybijające się powyżej lub poniżej poziomu morza i ziemi. Raczej pojedyncze, mniejsze lub większe łódeczki (stateczki, titaniki (?)), pojawiające się na Zatoce Gdańskiej, później bezpiecznie i po cichutku zawijające do macierzystego portu na szklaneczkę rumu, a potem do domu i spać. To nie będzie opowieść o Trójmieście idącym w muzycznej awangardzie przed całym Odrą i Wisłą płynącym krajem, tak jak w przypadku Gdańskiej Sceny Alternatywnej lat osiemdziesiątych. Legendarni ojcowie i wujkowie marynarze nie przywozili trójmiejskiej młodzieży (jako pierwszej, zanim w ogóle śniła o tym Warszawa albo Śląsk) płyt Grandmaster Flasha, Run DMC, Beastie Boys czy Slick Ricka.

Ale może coś mnie ominęło? Scena była i dawała czadu (tzn. mocno dawała radę), lecz ja byłem zbyt młody, żeby jej doświadczyć, a później niczego się o niej nie dowiedziałem, bo nie dotarła do moich uszu żadna legenda miejska ani nie przeczytałem niczego o tym w żadnej gazecie?

Hip-hop wkracza na scenę mej osobistej historii

Jestem uczestnikiem życia Trójmiasta mniej więcej od przełomu wieków. W 1999 roku zacząłem uwalniać się z rodzinnej, ale poza mieszkaniem rodziców jakże chłodnej i nieprzytulnej Moreny. Ukochanymi autobusami i tramwajami codziennie rano przemieszczałem się do liceum, a po południu na kursy językowe. Już wtedy połowa Trójmiasta była otagowana literami EWC (EveryWhere Crew). Gdy do koleżanki przyjechał chłopak z samego Paryża, zafascynowany jeździł kolejką i obserwował graffiti, którego można uświadczyć, peregrynując SKM-ką z jednego końca Trójmiasta na drugi. Na pewno były jakieś ekipy skejtów ćwiczących triki i hip-hopowe składy. W owym czasie fascynowałem się przede wszystkim tzw. muzyką ciężką (Rage Against The Machine, System of a Down), jakkolwiek dotarła do mnie fama otaczająca Kaliber 44 – ktoś pożyczył mi kasetę W 63 minuty dookoła świata

W tym miejscu zrobię mały nawias na ekstatyczną eksklamację rozpływającą się nad antycznymi czasami sprzed internetu: „Sic! Tak! Nie link do platformy strumieniowej, nawet nie płytę CD, których ceny wręcz oszałamiały kieszeń licealisty pierwszoklasisty, lecz właśnie KASETĘ, której słuchałem na starym, ale solidnym walkmanie marki Sony (przejętym od taty), i aby posłuchać jeszcze raz ulubionej piosenki, musiałem kasetę PRZEWINĄĆ”. Gdy niedawno kupiliśmy wielofunkcyjnego, ale dość oldschoolowego boomboxa firmy Blampunkt, żeby syn mógł włączyć sobie Dzieci z Bullerbyn, Pippi Pończoszankę albo Afrykę Kazika bez możliwość zdryfowania bez naszej wiedzy w bajkę na Netflixie albo, co gorsza, na Youtubie, a przyjaciel Marek Krassus (nie mylić z rzymskim politykiem i wodzem) podarował mi dwie kasety Izraela w ramach odtwarzania kolekcji muzycznej na tym nośniku – sama czynność przewijania, niewykonywana od ponad dwóch dekad, przyprawiła mnie niemal o łzy wzruszenia. Koniec dygresji.

Otóż bodajże w pierwszym roku moich nastoletnich podróży przez miasto – do IX Liceum Ogólnokształcącego w dzielnicy Strzyża, ulokowanej między Wrzeszczem a Oliwą, a po południu na francuski do Alliance Française we Wrzeszczu lub angielski do szkoły językowej Bell na granicy Strzyży i Oliwy – przez dobrych kilka tygodni lub miesięcy moim soundtrackiem było wspomniane W 63 minuty dookoła świata, moje przekleństwo i dobrodziejstwo. Według mnie najlepszy (a może jeden z najlepszych) polskich albumów hip-hopowych EVER – błysk geniuszu muzycznego, a przede wszystkim lirycznego. Zabawa słowem, zarazem trzymająca się tematu i odjeżdżająca w abstrakcję. Trzech raperów, czy raczej – bardziej zgodnie ze sztuką rzecz ujmując – trzech MC (master of ceremony – mistrz ceremonii, na albumie Kalibra skrót wymawiany z polska eM-Ce), a zwrotki każdego z nich starczyłyby na świetny (choć nieco krótki) album, tutaj zaś mieliśmy ich trzech w komitywie grających do jednej bramki. Sami wiecie lepiej ode mnie, co tam się odjaniepawliło.

Album był ewenementem. Z jednej strony to tzw. rap dla nielubiących rapu – bez przekleństw, bez ewidentnego PRZEKAZU (uchwytnego po usłyszeniu pięciu wersów, na pewno nic w stylu „idź słuszną drogą”), skrzący się wyszukanymi rymami, nienachalnymi nawiązaniami do kultury i literatury, tu i ówdzie przetkanymi dowcipem, zapodanymi z kadencją hip-hopową, a jednocześnie niełamiącymi melodii języka polskiego. Akurat omawialiśmy w szkole Dziady Mickiewicza, a tutaj w słuchawkach słyszę: „hip-hop jak lawa z wierzchu twarda i plugawa, lecz wewnętrznego ognia ni sto lat nie wyziębi, tak mawiali pewni eM-Ce pewni, w pewnej przepowiedni”… Z drugiej strony ten rap dla nielubiących rapu sprzedał się w całej Polsce w jakimś oszałamiającym nakładzie: blisko pół miliona egzemplarzy.

Nie wiem, czy trafił do serc podwórek… Może na początku, z braku laku, tak, ale niedługo później pojawiła się – a może raczej: wyszła z podziemia, w którym buzowała w formie tzw. nielegali, czyli kaset wydawanych własnym sumptem i rozchodzących się drogą przegrywania pocztą pantoflową – Molesta i Trzyha / Warszafski Deszcz (w składzie Tede), a za nimi cała fala rapsów podwórkowych, ulicznych, które z samej definicji o wiele lepiej trafiały do serc i głów chłopaków okupujących różne podwórka. Jednak ja już byłem zarażony Kalibrem, wysoko zawieszoną poprzeczką („Szczebel za nisko, a może za wysoko? Uważaj, żeby szczebel nie ukłuł w oko” – Magik z Kalibra). Przeczytałem też wtedy kilka dobrych książek, z których i może gros sensów mi ulatywało, ale miałem potrzebę, jako słuchacz, żeby tekst piosenki, w której rozumiem każde słowo, z dokładnością do każdego przecinka, co najmniej dorastał do pięt Gombrowiczowi. W 63 minuty… jak najbardziej stawało na wysokości zadania, a podwórkowe rapsy, według mnie, nie bardzo.

Opowieści o pionierach

W tym samym czasie zaczynałem sam rymować (jak w slangu mówi się na rapowanie) w duecie z kolegą z klasy w liceum. Łukasz, zwany przeze mnie Łysym (ironia losu przyszła po swoje – on bodajże dzisiaj ma włosy, a ja już nie), wywodził się z jeszcze bardziej niż Morena zadresionego Przymorza, ale, w przeciwieństwie do mnie, trzymał sztamę z chłopakami z dzielni. Z jednej strony miał (i ma nadal) wybitne zdolności matematyczne i niemałe literackie (wzmocnione obcowaniem z dobrą literaturą), z drugiej – był zadomowiony na swoim podwórku. Kaliber 44 szanował za najlepsze utwory, ale na dłuższą metę działali mu na nerwy i trochę patrzył na nich jak na mięczaków, którzy dostaliby w mordę pod jego blokiem od jakiegoś Ciężkiego lub innego Bergera. Do Łysego trafiała Molesta i Trzyha. Miał nielegale tego drugiego składu, nieco przesadnie nazywane albumy nagrane na wpół amatorsko w czyimś pokoju, które w żaden sposób nie wchodziły w konflikt z prawem (no, może oprócz bluzgów i nawiązań do świętego ziela). Czasami w przerwie między naszymi pierwszymi nawijkami zapuszczał, względnie rymował a capella co fajniejsze lub bardziej ikoniczne kawałki tekstów.

Przyznaję, że w spojrzenie na rap mam wbudowane pewne „patrzenie z góry”, jako na zjawisko mało literackie, kaleczące polszczyznę – trochę jak większość rodziców ludzi urodzonych w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (oczywiście, na szczęście, są wyjątki). Łysy ogólnie przyznawał mi rację, razem śmialiśmy się z różnych niezgrabności językowych, ale potrafił też obronić to zjawisko, w tym mityczne „wychowywanie przez hip-hop”, czyli irytujące postronnych pouczanie, na przykład skądinąd słuszny przekaz „idź swoją drogą”. Koronnym argumentem był podzielany przez środowisko raperów hardcore’owo-podwórkowych stosunek do twardych narkotyków. Jak wiemy, środowisko hip-hopowe było (i wciąż jest) zbiorowym piewcą trawy (współcześnie nastąpiła gentryfikacja i bogaci raperzy wchodzą na wyższy level, wynikający z wyższego statusu materialno-społecznego, ale to już temat na inną opowieść). W latach dziewięćdziesiątych przez kraj kończyła się przetaczać mała (?) epidemia kompotu, czyli polskiej heroiny. Myślę (choć nie mam pewności), że – obok trawy i amfetaminy – był to narkotyk dostępny na wyciągnięcie ręki polskich podwórek. Łysy zawsze podkreślał, że elementem etosu polskiego hip-hopu było totalne odrzucenie heroiny. Najbardziej hardcore’owo-podwórkowi raperzy autorytarnie nakazywali, żeby nie brać tego gówna, bo zabija, tym samym ratując setki, a może tysiące, a może dziesiątki tysięcy chłopaków i dziewczyn z polskich podwórek (i tyle samo rodzin). Jeśli tak było w rzeczywistości – chwała im za to (mówię zupełnie poważnie).

Rapsy Doroty Masłowskej

Co to wszystko ma wspólnego z Trójmiastem? Racja – niewiele. Mój tekst pełen jest nadużyć gorszących dla hip-hopowych ortodoksów, być może grabię sobie niemiłosiernie i zasługuję na siarczystego dissa. Jednak podwyższam stawkę, wprowadzając do mojego wywodu pisarkę i wokalistkę/raperkę Dorotę Masłowską, w maju 2022 roku boleśnie wychłostaną w sekcji komentarzy za wypuszczenie singla u jednego z największych labelowych graczy na polskim podwórku, czyli w wytwórni SB Maffija. Jej (Masłowskiej) ironiczny, postmodernistyczny rap / pastisz rapu – co prawda lovesong, ale jakiś taki mało zmysłowy – został zaprezentowany przed publicznością odbierającą utwory hip-hopowe w stu procentach serio i bardzo podejrzliwą w stosunku do elit duchowo-intelektualnych kraju próbujących swoich sił na majku, tym bardziej jeśli owa elita robi sobie jakieś heheszki. If you ask me – nie byłoby żadnego zamieszania, gdyby MC Doris wypuściła rzeczony kawałek na jakimś bardziej hipsterskim kanale youtube’owym. Hip-hopowa baza nie zostałaby skonfrontowana z utworem, nie wrzucono by im tego w trybie into your face, więc nie musiałaby zajmować stanowiska, mogłaby sobie siedzieć spokojnie w swoich kątach internetu i pewnie obyłoby się bez dissów, a ściśle rzecz ujmując: bez jatki w komentarzach (czego ja pewnie nie uniknę), bo przecież żaden twórca hip-hopowy nie nagrał klasycznego dissu (czyli utworu potępieńczego) na okoliczność wypuszczenia piosenki.

Mikrofonowo cenię Dorotę za Kanapkę z hajsem („Zabierz mnie na Gran Canarię, ale pamiętaj, że mam jutro na ósmą matmę”), ale najbardziej udanym utworem hip-hopowym jednego z najgorętszych nazwisk na rodzimej scenie literackiej jest według mnie druga książka Masłowskiej, czyli uhonorowany nagrodą Nike Paw królowej z 2005 roku.

Miejsce Masłowskiej w niniejszym wypracowaniu jest jak najbardziej uzasadnione. Autorka pochodzi z podtrójmiejskiego Wejherowa (które wraz z Rumią i Redą stanowi organizm miejski przez niektórych nieco złośliwie nazywany Małym Trójmiastem), więc – z racji jej niewątpliwego talentu – pozwolę sobie „podciągnąć” ją pod geograficzną kategorię Trójmiasto, a nawet hip-hopowe Trójmiasto (co zapewne będzie dla Masłowskiej wielkim zaszczytem). Zresztą autor tych słów, będąc w klasie maturalnej, miał niewątpliwą przyjemność wylądować u Masłowskiej na sylwestrowej domówce, w jej ówczesnym mieszkaniu przy ulicy Długiej w Gdańsku, ale wobec napomnień jej brata, żeby broń boże nie rozmawiać z nią o kilka miesięcy wcześniej wydanej Wojnie…, co zresztą było bezwzględnym warunkiem mojego spontanicznego wejścia na imprezę, interakcja pozostała na etapie przedwstępno-szczątkowym i rozpłynęła się w różnych wstydach, spłoszeniach i zażenowaniach, co nie zmienia faktu, że wydany kilka lat później Paw… zrobił piorunujące wrażenie na niżej podpisanym.

Umieszczenie Masłowskiej w niniejszym tekście ma, oprócz geograficznego, także uzasadnienie merytoryczne. Książka Masłowskiej, o czym aż wstyd przypominać, w swej szacie słownej jest parodią języka polskiego hip-hopu, zwłaszcza podwórkowego, w wielu miejscach jakże trafną. Wypunktowuje różne pokraczności i niechlujności językowe, naginanie słów do rymów (używanie błędnej formy, niezgodne z zasadami deklinowanie lub koniugowanie), pokraczny szyk zdania (a wszystko to ze względu na rym: „poszedłem po oligocen mamie”, bo potrzebny był rym na -amie). Ale przede wszystkim jest parodią podmiotu mówiącego w wierszu – trywialność obserwacji, jakieś „joł Warszawa, ciemna chmura deszczu hula”, której kontrapunktem brutalność „dałniara z oczami świni”, lokalny patriotyzm ograniczony do „shout-outów”: „elo, Siekierki!”, „elo, ulica Jagiellońska”.

Podobnie utyskiwał mocno uwielbiany przeze mnie Fisz na swojej pierwszej (równie mocno przeze mnie cenionej) solowej płycie – Polepione dźwięki:

Zaśmiecają dobre bity, które mogą być naprawdę tłuste.
Włączam kasetę i słyszę mniej więcej coś takiego:
„Najebałem się”, później jeszcze kilka razy „kurwa”,
Dalej coś o blantach i znowu kilka razy „kurwa”.
Ja z tego nic nie rozumiem, w tym nie ma nic tak
Naprawdę, co w tobie się kryje.

Wracając do Masłowskiej i jej Pawia…, czyli poematu, w którym – na głębszym poziomie – młoda, dwudziestojednoletnia kobieta ustawiła całemu krajowi przed nosem lustro złożone ze słów, pisząc jedną z najbardziej „męskich” książek EVER. Męskich w tym sensie, że Masłowska i jej świat, jej wrażliwość – mimo wyrzucenia z siebie kilkudziesięciu tysięcy słów – pozostały głęboko ukryte. Kto jest podmiotem mówiącym w wierszu? Może to po prostu ktoś „dobrze gada na imprezie”? Płyny i środki odurzające dokonały jakiejś magii i człowiek nieimponujący fizycznie ani psychicznie przez sto pięćdziesiąt stron będzie nie do zatrzymania, będzie gadał przez całą noc i pół następnego dnia i nikt nie wejdzie mu w słowo (a jak spróbuje, to od razu okaże się, że robi z siebie idiotę), a przy okazji ta tajemnicza osoba opowie nam całą naszą rzeczywistość, Polskę, świat i ludzi, i nic lepszego nie usłyszymy plus minus pięć lat.

Masłowska sparodiowała polską brutalną, męską rzeczywistość. Latające wokół nas słowa i pojęcia skruszyła, wciągnęła do nosa, przemieliła i wyrzygała w postaci Pawia królowej, a pomiędzy całą tą nawalanką udało jej się ukryć okruchy poezji, jeden procent afirmacji świata – mimo wszystko – jeden procent wyższej, a może po prostu delikatniejszej, bardziej poetyckiej świadomości.

Ta parodia rapu stanowi również pewnego rodzaju memento dla wszystkich polskich eM-Ce, żeby… dbali o jakość swojego słowa. Na szczęście od tego czasu trochę się pozmieniało na krajowej scenie. Mniej jest toksycznej męskości (a przynajmniej aż tak nie dominuje). Ogromny sukces osiągają młode chłopaki o nieimponującej posturze, bardziej dające w rapsach upust swojej dziwności, niecodzienności niż wpasowywaniu się w model samca alfa. I nawet jeśli zdarza się, że rapsy wciąż nie niosą zbyt wiele treści, to są lepiej „poskładane”, lepsze językowo, lepiej trzymają się bitu, a wszystko jest mniej toporne i bardziej muzyczne.

Syny, joł!

Innym nawiązaniem do podwórkowych rapsów z pionierskich czasów (rym) jest (a raczej była) działalność zespołu Syny. Wtręt geograficzny: Syny, jak najbardziej, zawierają w sobie wątek trójmiejski: na podglebiu, że tak powiem, morskim. Zarówno MC Robert Piernikowski, jak i producent 1988 pochodzą znad morza – ze Świnoujścia i ze Szczecina, respektywnie. Jednak 1988 od kilku lat jest obywatelem Gdyni (= wątek trójmiejski). Piernikowski na stałe stacjonuje w Poznaniu. Swego czasu 88 nawet ogłosił wyprowadzkę do Wawy, ale z tego, co widzę po instagramach – już wrócił do Gdyni (Trójmiasto:Warszawa – do przerwy 1:0).

I jeszcze mała dygresja: Krótka historia zespołu Syny obrazuje, według mnie, pewien fenomen polegający na tym, że Trójmiasto dysponuje jakimś magnetyzmem i – choć oczywiście nie jest tak dynamicznym centrum kulturalnym jak WuWuA – przyciąga ludzi z innych części kraju. Czym? Może trochę legendą Solidarności i Gdańskiej Sceny Alternatywnej (coś dla żyjących legendami) albo unikatowym połączeniem morza i lasu (coś dla lubiących odpoczynek od betonu i obcowanie z naturą – ponoć 25 procent terenu Trójmiasta to las, a w takim Sopocie odległość morza od lasu jest iście spacerowa). A może to ludzie z Trójmiasta są tacy magnetyczni i wabią walorami swojej duszy i tuszy partnerki/partnerów z innych części Polski (w skrajnych wypadkach – wręcz świata), i rozpalają z nimi tutaj domowe ogniska (znam ludzi rodem z WuWuA, Olsztyna, Bydgoszcza, Katowic, Lublina, Wrocławia, Szkocji, Kanady, Francji i Włoch, a także – last but not least – okolic Trójmiasta), a może przyjeżdżają na studia i już osiadają, a może – już po studiach – przyjeżdżają za pracą, a może wszystkiego po trochu? Co oczywiście zgadza się z powojenną historią miasta, z którego wypędzono niemieckich mieszkańców, a na ich miejsce przyjechali Polacy z innych części kraju oraz trochę polskich Żydów i Ukraińców. Rodzice mojej mamy w 1945 roku przybyli do Gdańska z okolic Warszawy, a mój ojciec przyjechał na studia pod koniec lat sześćdziesiątych z Mazur. Napływowość, imigracja to – co oczywiste – historia niemal każdej trójmiejskiej rodziny. A historia trwa… Z jednej strony Trójmiasto wydaje się małe i nudne, z drugiej – dzieje się na tyle dużo, że, zaprawdę powiadam, głodni rozrywki, kultury i sztuki na męki postne skazani nie będą.

A wracając do Synów: myślę, że można śmiało powiedzieć, że ich sposób na hip-hop (a ściśle, Roberta Piernikowskiego na tekst hip-hopowy) jest nieco podobny do tego Masłowskiej, bo również „żerujący” na stylistyce pionierskiego podwórkowego hip-hopu polskiego, choć u Synów jest to „żerowanie z miłością”. Piernikowski pohukuje, porykuje w stylu pionierskich polskich nagrywek hip-hopowych (co jakiś czas wtrąca jakieś „ej” albo „ty” / „weź” / „ty, no weź”), przez co przyplątała mu się łatka „rapera z wodogłowiem”, na co Piernikowski odpowiedział w jakimś rapie, że czytając o sobie po internetach konstatuje: „przykro mi”. Artyści sami tłumaczyli w wywiadach swoją wizję, mówiąc, że najważniejszy jest dla nich „klimat”, „filmowość” nagrania, którego integralną część stanowi niedoskonałość, „podwórkowy” tembr głosu, lapsusy językowe, tu i ówdzie łamiący się flow. Mam znajomych, którzy czują silny sentyment do podwórkowych rapsów z przełomu wieków, gdy pod koniec podstawówki przemierzali ciemnymi popołudniami szare osiedla bloków, a w słuchawkach rozbrzmiewał Skandal Molesty. Synom udało się oddać ten klimat, oczywiście ze swoim stemplem jakości, czyli przetłustym, dopieszczonym biciwem i nawijką niby podwórkową, ale przemycającą pod bluzą z kapturem poetycką kontrabandę (czyli podobnie jak Masłowska).

Elementem klimatu u Synów jest „kocioł na salce” – zadymienie sali koncertowej za pomocą dymiarki, najlepiej tak, żeby nic nie było widać, no, może poza konturami sylwetki Piernikowskiego gibiącego się na scenie i 1988 zapuszczającego bity i majstrującego przy pokrętłach. Najpopularniejsza piosenka duetu (według odsłuchów na Spotifaju), Nag Champa, traktuje właśnie o zakupie najlepszej dymiarki na świecie, czyli Antari ILEŚTAM American DJ, a osobą mówiącą w wierszu – znowu punkt dla inwencji Piernikowskiego – jest znudzony życiem sprzedawca: „siedzę w sklepie, wspominam stare czasy, za chwilę zamykam, a tu wchodzą jakieś dwa białasy, jeden wyższy, drugi trochę niższy, bluzy kaptury, białasy bez kasy”. Dystans do siebie, świadomość postrzegania hip-hopu przez społeczeństwo, ale jednocześnie „podjarka” kulturą hip-hop, zajawka, w niektórych kręgach doceniona – „w telewizji byli z tym, gratulowali, mówili «chory film»”. Najbardziej trafia do tych, co zawsze chcieli kochać hip-hop (choć na co dzień siedzieli w szeroko rozumianej alternatywie), ale coś nie mogli znaleźć sobie obiektu miłości na rodzimym podwórku. Zachwyca zabawa konwencją, z jednoczesnym jej umiłowaniem i wysokim poziomem literackim tekstów przetkanych ironią, obserwacjami rzeczywistości, kliszami językowymi, lecz również autentycznymi emocjami.

Starsi zawodnicy

Piernikowski to starszy zawodnik, długo działający na scenie, a sukces (oczywiście nie na miarę Taco) osiągnął około czterdziestki, co jest ciekawym zjawiskiem w kontekście powszechnie panującego przekonania, że rap is a young man’s game (ta zabawa / rap gra jest dla młodych mężczyznów). Jednak czasy się zmieniają, świat przyspieszył, ale – paradoksalnie – ludzie wolniej się starzeją i dłużej pozostają (a przede wszystkim czują się) młodzi. A może – po jakichś depresyjnych swoich późnych latach dwudziestych i wczesnych latach trzydziestych – około trzydziestego piątego roku co poniektórzy wchodzą od razu w drugą młodość? Tak czy owak, mimo zaawansowanego wieku przebijają się lub wciąż są w rap grze. Beastie Boys wypuszczali dobre rapsy po czterdziestce (zanim odszedł Adam Yauch, niech spoczywa lub reinkarnuje w spokoju), Kendrick Lamar ma trzydzieści pięć lat i święci triumfy, Run The Jewels – wybili się około czterdziestki. A piszę to, gdyż i dla mnie jest nadzieja…

Podejrzewam, że muj wydafca, czyli Karol Schwarz, kierował się właśnie tym tokiem myślenia, gdy rozkręcał projekt HH 50+ (sic! słownie: hip-hop pięćdziesiąt plus) (czym i mnie zbił z pantałyku, gdy w odpowiedzi na przesłany przeze mnie materiał, a jeszcze się wtedy nie znaliśmy, zapytał, czy mam powyżej pięciu dych). Karol uruchomił w Trójmieście całą stajnię (no dobra: stajenkę) zaawansowanych wiekowo raperów. Raper Joozef, czyli publikowany poeta Władysław Zaporowski, swego czasu działający z Totartem (lub na jego obrzeżach), w swoim flagowym kawałku zniszczył psychicznie krzesło, symbolizujące monotonną pracę fizyczno-stolarską, żeby zadeklarować swą miłość do rapu i wyrażania się rapowanym słowem. Na naszym wspólnym koncercie w starym Absyncie utwór został połączony z zaimprowizowanym performancem, którego śmiertelną ofiarą padło autentyczne i rzeczywiste krzesło, będące na wyposażeniu klubu, co zrobiło tak głębokie wrażenie na moim znajomym z pracy, Belgu – który wytrzymał w Polsce raptem kilka miesięcy (a to zadaje kłam temu, co wcześniej napisałem o magnetyzmie Trójmiasta), w trakcie których przyswoił sobie z naszego języka jedynie „dzień dobry”, „mieszkanie”, „dziękuję” i „piwo” – że nauczył się wymawiać słowo „krzesło” niemal bez cienia obcego akcentu i myślę, że nawet dzisiaj, kilka lat później, potrafiłby je wymówić, nawet obudzony w środku nocy.

Innym czarnym koniem ze stajni Karola był Raper Orze(ch), czyli Szymon Albrzykowski, weteran scen trójmiejskich z Szelestu Spadających Papierków (wydawca pisze o nich: „Niegdyś (lata 80/90) była to grupa zupełnie niesubordynowana, o płynnym składzie i zmiennym instrumentarium (muzycy często niszczyli lub gubili instrumenty po szaleńczych koncertach)”, odrodzona w XXI wieku w formie noise’owego duetu, grającego „cybernetyczny trans, do którego główkami ruszają kondensatory i diody”, czyli istna „dyskoteka dla kserokopiarek i niszczarek dokumentów”), i jego depresyjne melorecytacje wypowiadane jakże niskim i diabolicznym głosem, zapraszające do tańca, ale on oczywiście nie zatańczy, więc handluj z tym.

Dalszy przegląd współczesnej trójmiejskiej piosenki hip-hopowej

Szczerze mówiąc, nie siedzę za bardzo w polskich ani trójmiejskich rapsach, przede wszystkim ze względu na tzw. lęk przed wpływem. Sam piszę rymy i układam mniej lub bardziej rapowe piosenki, więc na co dzień nie szukam kontaktu z polskim rapem, bo później może się okazać, że moje zwrotki noszą zatrważające podobieństwo do tego, co wwierciło mi się w głowę w czasie nieopatrznych odsłuchów. Ale na potrzeby tego tekstu zrobiłem szybki przelot nad trójmiejską twórczością.

Najbardziej popularnym z trójmiejskich raperów jest Kizo – nawet miał swego czasu spotifajowy mural na Przymorzu, z którego (bodajże) pochodzi. „Wstaję i jaram, idę spać i jaram”, „Chcą nas zdusić jakby to było konieczne, a ja zawsze jej robię bajeczne (?), cała noc w apartamencie” (cytaty niedokładne) – jak się domyślacie, podobne rapsy to nie jest moja filiżanka herbaty, ale chwała za wykręcanie ogromnych liczb odsłuchów audio, odsłon wideo i życie życiem ze swoich snów (zdrówka!). No i przy okazji obczajania jakichś komentarzy na fejsie na temat rzeczonego muralu, autor niniejszego tekstu poznał nierdzennie polski zwrot „handluj z tym” – w zdaniu: „może muzyka Kizo ci się nie podobać, ale on ma mural, więc handluj z tym”. Po małym researchu ustaliłem, że „handluj z tym” to pięknie literalne tłumaczenie angielskiego deal with it. Tak literalne, że aż wypaczające sens źródłowy. I z tym wypaczeniem teraz się bujamy, jak na przykład w tytule niniejszego tekstu.

Undadasea to ekipa luzaków, imprezowiczów i bon-vivantów. Wódzia i blanty, wieczne party. Kozacki vibe. Nie lubią bladych cycków, więc musisz się opalać topless, dziewczyno, joł, no i oczywiście w stringach. Kawałki turborozbujane, bardzo żywe i zajmujące uwagę, dzięki natłokowi MC i ich świetnym, błyszczącym, bardzo kreatywnym rymom. Przy tym słyszę głos kobiecy (czasami głosy kobiece), czyli wciąż rzadkość w polskich rapach. „Nikt nie jest smutny, bo nikt nie jest pierdolnięty” – ktoś mówi do mnie z głośnika. Hmm…

Miły ATZ, również napływowy, bodajże z Gniezna, również kotwiczący w Gdyni i bujający się z ekipą Undadasea. W tym miejscu przekazuję ogromny szacun za twórczość. Słychać z głośnika zawodnika wagi ciężkiej. W idealnej proporcji kozackość, braggadocio (rapowe przechwalanki) i kruchość ducha – głęboka wrażliwość, bardzo osobiste treści – a przy tym flow (czyli sposób rapowania) wykazuje ogromne wyczucie muzyki: wiąże bity, dominuje nad nimi. W refrenie jednego z utworów Miły otrzymuje od rodziców SMS-a o treści „synu, jesteś wielki”, w zwrotce dopowiada, że gdy kiedyś mówił im o rapowaniu, rodzice łapali się za głowę, a gdzie indziej nawija, że pracuje nad kolejnymi utworami w trybie pracoholicznym, po nocach, tak że następnego dnia ryczy z bólu głowy. Wyciska z siebie krew, pot i łzy. A efekt nie bierze jeńców.

Próżnia to kolejny projekt mniej lub bardziej luźno afiliowany przy Undadasea (co daje nam już coś zbliżonego do hip-hopowej sceny). W głośniku słyszę kruchość, rachityczność, serce na dłoni, bardzo urocze, a zarazem gorzkie, piękne brzmienie, dla ludzi późnodwudziestoletnich–trzydziestoletnich, o nieuregulowanym stosunku do kwestii ulokowania się w życiu, ewentualnego zakładania rodziny (lub chociażby stałego związku), coś pomiędzy śpiewem a rymowaniem, z delikatną gitarą, na mniej lub bardziej delikatnie hip-hopowym bicie. Próżnia nie rozumie brutalności zasad miasta – ja też nie, więc piona.

Szczyl – był u Wojewódzkiego, koleżanka poznała go i twierdzi, że „zajebisty typ”. Natrafiłem na dużo braggi (raz mówi, że nie je śniadań, a w innym numerze, że w biurowcach je… śniadania, więc jestem nieco zagubiony), ale taki Hiphopkryta urzekł mnie głębszą treścią.

Grzegorz Kwiatkowski – na mieście mówią, że poeta i wokalista Trupy Trupa w tajemnicy przygotowuje hip-hopową EP-kę, którą zmiecie z szachownicy całą historię polskiego hip-hopu (ale jakby co, to nie wiecie tego ode mnie).

Co oczywiste, ważną częścią kultury hip-hopowej jest muzyka, czyli tzw. bity. Istnieje odnoga hip-hopu instrumentalnego (sama muzyka, bez rapowania), na przykład twórczość DJ-a Krusha z Japonii. Trójmiasto reprezentuje w tym nurcie wcześniej wspomniany Hatti Vatti, co można usłyszeć na jego albumie Szum, opartym na samplach z archiwum Filmoteki Narodowej, oraz wspólnym albumie z legendarnym Noonem (instrumentalnie + z raperami pierwszoligowymi). Ten ostatni otworzył Piotrowi wrota do ekstraklasy polskiego hip-hopu. Jego bity można usłyszeć na płytach Taco, Quebo czy Pezeta.

Klawo – zaprzyjaźniony ze mną zespół jazz-funkowy, złożony ze studentów, a może już absolwentów gdańskiej Akademii Muzycznej. Oczywiście skończyły się czasy, gdy jazz w akademii tępiono Bachem, Chopinem i Beethovenem, chłopaki i dziewczyny w ramach koncertów dyplomowych grają utwory, które później kontynuują żywot w repertuarze Klawo. A są to utwory bogate aranżacyjnie, wysmakowane, zagrane zespołowo, ale również z miejscem na solowe występy każdej i każdego z nich, bujające, często słychać w nich muzyczną erudycję, imponujące przeloty międzygatunkowe – ja na przykład słyszę też instrumentalny hip-hop, który czasami zagaduję rymami, gdy akurat trafię na ich koncert, a oni zgodzą się mnie wpuścić na kilka minut na scenę. Ogólnie mordują bejslajnami, trąbami, syntami, funkiem i groovem, żeby na końcu poćwiartować obstrzępionym hajhetem.

Jako nierodowity gdańszczanin, w podstawówce i liceum wychowywany przez kolegów w niechęci do Gdyni, muszę przyznać, że w obecnych czasach to właśnie miasto z morza i marzeń byłoby w stanie wystawić najsilniejszy skład w międzymiastowych zawodach hip-hopowych (Miły ATZ, 1988, Szczyl, Undadasea). Właśnie ogłoszono nominacje dla 1988 i dla Szczyla do Paszportów „Polityki”, skwitowane przez tego pierwszego „Gdynia rules”. Nic dodać, nic ująć.

I na tym kończę moje małe, jakże subiektywne, oprowadzenie po trójmiejskim hip-hopie. Urażonych lub pominiętych, zbyt powierzchownie opisanych w tym miejscu najuprzejmiej przepraszam. I podpowiadam, że będzie okazja do rewanżu: zapraszam do nadstawienia uszu na mój album pod tytułem Odpocznienia, który ukaże się w 2023 roku (ale jeszcze nie wiadomo, czy wcześniej czy później), na którym gadam mniej, ale smaczniej.

Hip-hop nigdy stop, dopóki piłka kuli ziemskiej toczy się, dalej w tej rap grze (czy coś w ten deseń).
Wielkie elo!

Mihi X.n.d.r

Mihi X.n.d.r

Urodzony w 1984. Studiował filozofię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu i Université Paris X. Jako Kalafior Derambo wydał dwa albumy hip-hopowe: Bugibba (Nasiono Records, 2017) i Na mego ducha nie siada mucha (Nasiono Records, 2019), kończy prace nad albumem Odpocznienia, który ma zamiar wydać pod szyldem Mihi X.n.d.r w 2023 roku. Dorastał w Gdańsku, mieszka w Sopocie, po godzinach pracy uprawia politykę prorodzinną. Lubi czytać, oglądać, słuchać, rozmawiać, pisać, nawijać, jeździć na rowerze i spacerować.

udostępnij: