Gdynia. Zwyczajne miasto

Dworzec Główny w Gdyni od strony ulicy Morskiej, fot. Anna Rezulak / KFP
Dworzec Główny w Gdyni od strony ulicy Morskiej, fot. Anna Rezulak / KFP

Rozmowa z Aleksandrą Boćkowską, autorką reportażu Gdynia. Zawsze pierwsza (Czarne, Wołowiec 2025).

Stasia Budzisz: Z lektury twojej książki wynika, że trochę się obawiałaś pisania o Gdyni, bo podobno mogą albo powinni pisać o niej tylko gdynianie. Jako reporterka absolutnie się z tym nie zgadzam, ale muszę zapytać, co ty o tym myślisz.

Aleksandra Boćkowska: Jako reporterka myślę, że to bzdura. Jednak jako osoba mieszkająca w Gdyni od kilku lat pewnie nasiąkłam panującą tu atmosferą. W wydanym w 1946 roku biuletynie PPS znalazłam tekst, w którym publicysta narzekał, że o Gdyni piszą tylko przybysze, a przecież jest sto tysięcy zakochanych w mieście gdynian i to oni powinni dawać świadectwo. Pracując nad książką, nie raz słyszałam, że gdynianie nie lubią, jak Warszawa urządza im miasto. Być może dodatkowo peszyła mnie wrodzona warszawskość.

SB: Ale ty nic nie urządzasz, ty piszesz.

AB: Dlatego uznałam, że mogę to zrobić. Uważam zresztą – i jako reporterka, i jako osoba – że ktoś, kto przyjeżdża z zewnątrz, może mniej czuje, ale więcej widzi, a ciekawość jest lepszym powodem dla pisania niż miłość. Cały czas towarzyszy mi jednak jakaś niepewność. Mam poczucie, że pisząc o Gdyni, wchodzę do czyjegoś domu. Znam dużo osób, które właśnie tak to miasto traktują. To naprawdę ich miasto. Gdy ukazała się zapowiedź książki, pojawiło się wiele komentarzy, że autorka spoza Gdyni nie mogła zrozumieć swoistości miasta. Po wydaniu książki przeczytałam, że włożyłam wiele wysiłku, by udowodnić, że Gdynia jest zwyczajnym miastem, i teraz mieszkańcy Kalisza czy Warszawy nie muszą mieć z jej powodu kompleksów. Dodam jednak, że im więcej osób zna już książkę, tym więcej dostaję wiadomości, że była po prostu potrzebna.

SB: Gdynia w moim życiu jest od zawsze i od tego mitycznego zawsze mam poczucie jej zwyczajności. Kojarzą mi się z nią ciepłe wspomnienia: miejsce pracy rodziców, zapach Pewexu, zakupy na hali, kino Warszawa, wagary na plaży, bułki jarskie na Świętojańskiej. To, że leży nad morzem i ma port, nie jest dla mnie czymś nadzwyczajnym. Na Pomorzu ma tak choćby Puck, Władysławowo, Jastarnia, Hel czy Gdańsk. O tym, że gdynianie uważają swoje miasto za ósmy cud świata, usłyszałam dopiero, kiedy wyjechałam na studia do Gdańska. Nawet mnie to śmieszyło. O co chodzi z tą wyjątkowością?

AB: Wynika z dumy. Bo przecież Gdynię zbudowano od podstaw. To poczucie niewątpliwie ma źródła w przedwojennej propagandzie, która towarzyszyła powstawaniu miasta. I tak już zostało. Kiedy po drugiej wojnie światowej straciła na znaczeniu i wszystkie najważniejsze instytucje przeniesiono do Gdańska, a w którymś momencie nawet ją chciano do niego przyłączyć, gdynianie się skonsolidowali. Wydaje się, że połączyło ich to upokorzenie. Ciekawe jest, że przecież w dużej mierze byli to już inni ludzie niż ci, którzy ją budowali. Stanęli jednak razem w kontrze do Gdańska i tak się utrwaliło.

SB: Jakoś skrzętnie w oficjalnym dyskursie pomija się koszty budowy Gdyni, które na światło dzienne wyciągnął choćby Grzegorz Piątek w Gdyni obiecanej (Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920–1939, WAB, Warszawa 2022).

AB: Co ciekawe, w PRL pisano głównie o kosztach. Od lat siedemdziesiątych można już było kochać Gdynię oficjalnie, powoli przywracano pamięć o Eugeniuszu Kwiatkowskim, powstało Koło Starych Gdynian, hucznie obchodzono 50. rocznicę decyzji o budowie portu, a potem nadania Gdyni praw miejskich. W prasie pisano entuzjastycznie, jednak podkreślano biedę, brak mieszkań i nierówności społeczne okresu pionierskiego. Po przełomie ustrojowym w 1989 roku ta opowieść się zmieniła. Z czasów budowy została duma, a wkrótce dopisano modernizm. Oficjalny wizerunek miasta to jedno, drugie to jego realny obraz. Nie zawsze są kompatybilne.

SB: Właśnie. Jednak zanim o tym powiemy, chciałabym cię zapytać o polskość Gdyni. Jak to z nią jest?

AB: No, z Polski wynikła, była dumą II Rzeczypospolitej.

SB: Tylko że teren Gdyni to nie było bezludzie, które zasiedlili i ucywilizowali Polacy z Warszawy. Gdynia to Kaszuby, ale bywa, że się o tym zapomina, nie zauważa się tego albo pomija. Jako Kaszubkę drażnią mnie słowa, które zdarzało mi się słyszeć, że „Kaszubi tu u nas w Gdyni mieszkają” albo „Kaszubi tu do nas przyjeżdżają do pracy”, „Kaszubi tu u nas dostawali mieszkania i zostali”. To „u nas” odbieram jako zawłaszczenie i ciągłe podkreślanie, że to Polska – czy Warszawa – zbudowała nam Gdynię na jakichś dzikich polach i pokazała, „jak żyć”.

AB: To prawda, to nie była terra incognita. Mam świadomość, że Gdynia została rozbudowana w wyniku skolonizowania kaszubskich wiosek. Echa tamtych napięć gdzieniegdzie słychać do dziś. W książce się tym nie zajmuję, bo poruszam się w trochę późniejszym okresie. Dzisiejsza Gdynia ma barwy biało-czerwone, ewentualnie żółto-niebieskie, ale raczej nie czarno-żółte. W czerwcu zeszłego roku czarno-żółtą kaszubską flagę ustawiono na dachu Urzędu Miasta, obok gdyńskiej, polskiej i unijnej, niestety zamiast ukraińskiej. W przyszłym roku w Gdyni odbędzie się światowy zjazd Kaszubów. Wydaje mi się jednak, że kaszubskość jest w Gdyni traktowana folklorystycznie, podkreślana jest ciągle polskość. Kiedyś gdyński kaletnik powiedział mi, że będę się dobrze tutaj czuć, bo Gdynia to przyjazne miasto, bo polskie. Inaczej niż Gdańsk, do którego zjechała zbieranina zewsząd.

SB: W dwudziestoleciu owa zbieranina zewsząd pojawiła się przecież w Gdyni.

AB: No tak. Jednak przyjechali z własnej woli, w poszukiwaniu pracy, często zdeterminowani, żeby zbudować tu sobie, oprócz miasta, nowe życie. Wielu to się przecież udało. Czytałam sporo wspomnień ludzi, którzy wrócili po wojennym wysiedleniu tak szybko, jak się dało, bo koniecznie chcieli znów być w Gdyni. Po spotkaniu autorskim w Szczecinie podeszła do mnie pani, która urodziła się w Gdyni tuż przed wojną. Po wojnie wraz z rodzicami wróciła, dorastała tutaj, a potem dostała nakaz pracy w Szczecinie. Założyła tam rodzinę i mieszka do dziś. Jednak czuje się gdynianką, ciągle tęskni, co więcej – zdecydowała, że chce być pochowana na Witominie. Mnie się wydaje, że dla gdynian gdyńska tożsamość jest ważniejsza niż polska i europejska. Może stąd biorą się napięcia z Kaszubami, którzy są przede wszystkim Kaszubami właśnie.

SB: Piszesz o „magicznej” granicy między Gdynią a Sopotem w Kolibkach. To historyczna granica między Polską a Wolnym Miastem Gdańskiem z okresu międzywojnia. Twoim zdaniem ona jest nadal wyczuwalna? To właśnie tam, w miejscu, gdzie w Kolibkach wjeżdża się do Gdyni, zaczyna się „prawdziwa” Polska?

AB: To za mocno powiedziane, ale na pewno polskość jest ważnym składnikiem gdyńskiej tożsamości. Profesor Jacek Friedrich, badacz historii Gdańska, przez siedem lat dyrektor Muzeum Miasta Gdyni, opowiadał, że kiedy w latach siedemdziesiątych jego ojciec – lwowianin – znalazł działkę pod budowę domu w Małym Kacku, mama oponowała. Wolała zostać w Gdańsku, może w Sopocie. Ojciec powiedział: „Alicja, wiesz, Gdynia to jednak zawsze jest Polska”. Dzisiaj to brzmi abstrakcyjnie, ale dwadzieścia parę lat po wojnie, krótko po uznaniu przez RFN granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, brzmiało inaczej. Prawdopodobnie ta powojenna niepewność też przyczyniła się do utrwalenia odrębności i polskości Gdyni.

Dziś najmocniej odczuwa się słabą komunikację między Gdynią, Sopotem i Gdańskiem.

Wiem z relacji, że długoletni prezydent Gdyni Wojciech Szczurek był niechętny wspólnym przedsięwzięciom. Kiedy z inicjatywy prezydenta Gdańska powołano Gdański Obszar Metropolitalny, prezydent Gdyni dążył do zmiany nazwy na Obszar Metropolitalny Gdańsk–Gdynia–Sopot. Bardzo długo nie było wspólnego miejskiego biletu, od niedawna jego funkcję spełnia system Fala, jest też wreszcie możliwość kupienia biletu metropolitalnego – ważnego we wszystkich miastach. Oczywiście każde ma swój system transportu. Przyjezdni wciąż się dziwią, że poruszanie się po Trójmieście jest takie skomplikowane.

SB: Można zażartować, że Warszawa odkryła, że Trójmiasto nie jest połączone?

AB: Absolutnie. I w dodatku okazało się wymysłem ludzi spoza Trójmiasta. To znaczy, dla jasności, pojęcie jest stąd. Badaczka dziejów Trójmiasta, urbanistka Barbara Bańkowska twierdzi, że pierwszy użył słowa „trójmiasto” architekt Kamil Lisowski, wiceprezydent Gdańska, gdy w latach czterdziestych mówił o integracji portowo-przemysłowych funkcji Gdańska i Gdyni. Publicystycznie się przyjęło i w codziennym życiu chyba też. Ludzie z Gdyni korzystają z oferty kulturalnej Gdańska czy imprezowej Sopotu. Większość trójmieszczan porusza się między miastami w sprawie pracy, mieszkania, przedszkola, szkoły, wszystkiego. A jednak dworują z siebie wzajemnie aż strach.

SB: Jak Warszawa widzi Gdynię?

AB: Warszawa kocha Gdynię. Uwierzyła w jej opowieść o modernizmie. Gdynia to architektura, Festiwal Polskich Filmów Fabularnych, Open’er i morze. Ja też tak zaczęłam. Za każdym razem, przyjeżdżając do Gdyni, najpierw zaciągałam się świeżym powietrzem, a potem prosto z dworca szłam nad morze i dawało mi to niezwykłą przyjemność. Tak dużą, że już dziewięć lat temu pomyślałam, że chciałabym tu kiedyś pomieszkać. Uwierzyłam, że Gdynia to okno na świat, wolność, nowoczesność. Przyjechałam tutaj i zaczęłam zauważać inną Gdynię.

SB: Czyli jaką?

AB: Łatwo można tu żyć po swojemu. Można odstawać od konserwatywnych norm, ale – wydaje mi się – lepiej się nie obnosić. Znajome osoby LGBTQ+ nie skarżą się na dyskryminację silniejszą niż ta, która i tak jest w polskim prawie, ale – mam wrażenie – są ostrożne. Wprowadziłam się do Trójmiasta kilka miesięcy po strajku kobiet. Jesienią przez Gdynię przechodziły głośne demonstracje, a wiosną nie było już po nich śladu. W Gdańsku w wielu miejscach wisiały jeszcze plakaty z błyskawicą, to było bardzo widoczne. W strajkach kobiet aktywistyczne doświadczenie zdobywała obecna prezydentka Gdyni Aleksandra Kosiorek. W kampanii wyborczej nie eksponowała tego, nie przyszła też na Trójmiejską Manifę, która pierwszy raz od wielu lat odbyła się w Gdyni. Swoją drogą, mało kto na nią przyszedł. Podsłuchałam rozmowę dwóch mężczyzn, jeden z nich komentując frekwencję, powiedział: „No, Gdynia się jeszcze broni”.

Pracując nad książką, starałam się być na większości wieców i demonstracji. Najwięcej osób przyszło chyba na wiec poparcia dla Ukrainy, krótko po wybuchu wojny. Pamiętam też organizowany na szybko wiec w sprawie Unii Europejskiej. Był taki moment, jesienią 2021 roku, kiedy PiS zaczął grozić wyprowadzeniem Polski z Unii Europejskiej. Następnego dnia rano wzdłuż Świętojańskiej zawisły unijne flagi, a po południu całkiem sporo osób przyszło na skwer Kościuszki. Jeśli mierzyć kondycję Gdyni temperaturą demonstracji, to wydaje mi się, że miasto pozostaje konserwatywno-liberalne. Nie wiem, czy uległam przekazom wypracowanym w Urzędzie Miasta czy własnym wyobrażeniom, ale dla mnie było to zaskoczeniem.

SB: Z Warszawy przyjechałaś z jakimś mitem o tym mieście, zresztą, jak piszesz, skutecznie wiele lat wtłaczanym Polakom przez doskonały PR. Przyjechałaś z wizją nowoczesnego i progresywnego miasta. Zaczęłaś w nim mieszkać. Jakie grzechy odkryłaś?

AB: Na przykład komunikacja miejska. Do czasu, kiedy się tu przeprowadzałam, ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że życie bez samochodu może być takie kłopotliwe. W Gdyni bardzo często podróż z punktu A do punktu B trzeba planować z wyprzedzeniem, jakby chodziło o jakąś wyprawę. Zwłaszcza w weekendy. O ile przejazdy wzdłuż SKM-ki nie stanowią takiego problemu, o tyle już w poprzek miasta trzeba się nagimnastykować. To było dla mnie bardzo dziwne. Pewnie nie byłoby takie, gdybym nie słyszała tyle razy, że Gdynia może poszczycić się najnowocześniejszą komunikacją w Polsce. I owszem, elektryczne autobusy są świetne, tylko że jest ich za mało.

SB: Miasto, które nie myśli o swoich mieszkańcach. Słabo.

AB: Tak, ale jednocześnie niewiele słyszałam na to narzekań. Jak gdyby ludzie przywykli. Tak po prostu jest, że w mieście trzeba mieć samochód. Decyzja o rozszerzeniu strefy płatnego parkowania i podniesieniu wzbudziła w gdynianach wściekłość. Kiedy jakiś czas później skasowano kilka linii autobusów, żal był ledwie słyszalny.

SB: Wiele miejsca poświęcasz prestiżowi. Uświadomiłaś mi, że faktycznie to słowo kojarzy mi się z Gdynią, zwłaszcza że pamiętam budowę prestiżowych Witawy czy Sea Tower. Kołacze mi się po głowie hasło: „takie rzeczy tylko w Gdyni”. Choćby w wypadku tych dwóch inwestycji dość szybko okazało się, że z prestiżem – no, może prócz ceny – nie mają zbyt wiele wspólnego, bliżej im za to do piekła na ziemi. Jak to z tymi strefami prestiżu jest?

AB: Przede wszystkim słowo „prestiż” łączy Trójmiasto niczym kolejka SKM. W Gdańsku też są strefy prestiżu, nawet trójmiejski lajfstajlowy magazyn nosi tytuł „Prestiż”. Wydaje mi się, że wzięło się to z czasów, gdy „prestiż” nie brzmiał jeszcze ironicznie. Urbanistka Barbara Bańkowska, która w latach dziewięćdziesiątych pracowała przy projektach Nadmorskiej Strefy Prestiżu Miejskiego, tłumaczyła, że obok słów „luksus” czy „elegancja” za bliskoznaczne do „prestiżu” uznawano słowa „piękno”, „unikatowość” czy „wyróżnienie”. Założenia były więc szlachetne, jak można sądzić z dzisiejszego punktu widzenia. No ale, jak wspomniałam, działo się to w latach dziewięćdziesiątych.

Z historii o gdyńskim prestiżu najbardziej lubię marzenie o WTC. W 1991 roku Gdynia przystąpiła do World Trade Centers Association i zaczęła przygotowania do budowy siedziby, która miała być wrotami dla handlu wschodniej Europy z resztą świata. Architekci pamiętają, że rozważano łuk przerzucony przez skwer Kościuszki, w starych gazetach znalazłam zapisy z dyskusji radnych. Jeden z nich przekonywał, że ktoś, kto zagłosuje przeciw nadmorskiej lokalizacji, opowie się tym samym za Wąchockiem, a nie nowoczesną Gdynią. Ostatecznie projekt wypalił na krótko i nie tak, jak planowano. W miejscu, gdzie miało być WTC, stoją Sea Towers, projektowane w 2002 roku, więc w oczywisty sposób nawiązujące do nowojorskich wież. Witawa, o której mówisz, to też projekt z przełomu wieków. Moim zdaniem oba budynki to znakomite pomniki aspiracji. Gdyńskich, ale myślę, że i polskich.

SB: Piszesz o haśle „Uśmiechnij się, jesteś w Gdyni”, które wita nas, jak do niej wjeżdżamy. U części twoich rozmówców wywołuje ono kpiarski uśmiech, u mnie też, jeśli mam być szczera. Co ma być powodem do tej radości?

AB: Na uczucia nie ma rady. Ta sama rozmówczyni, w której to hasło budzi kpiarski uśmiech, jednocześnie, wracając do Gdyni, chce całować ziemię jak dawniej papież. Znam mnóstwo osób, które naprawdę kochają Gdynię, ale nawet one potrzebują oddechu. Ten balon poczucia lepszości pompowany przez lata w końcu pękł. I wydaje mi się, że nadeszła potrzeba rozmowy o normalnym mieście, które ma normalne potrzeby i zwykłe problemy, a nie jest tylko dumą Rzeczypospolitej czy miastem pierwszym we wszystkim.

SB: Myślisz, że Gdynia w jakiś sposób udławiła się marzeniami o sobie samej?

AB: Tak. W 2010 roku Piotr Czerski napisał, że marzenia Gdyni wyprzedzają jej mieszkańców. Pamiętam, że odkąd przeczytałam to zdanie, nie dawało mi spokoju. No i traf chciał, że wkrótce potem marzenia zderzyły się z codziennością: z korkami, płatnymi parkingami, kiepską komunikacją miejską, ze zwykłym życiem. W zeszłorocznych wyborach samorządowych ekipa rządząca Gdynią tak długo, że wydawało się, że już na zawsze, z kretesem przegrała. Wojciech Szczurek dostał w pierwszej turze 23,5 procent głosów. Nie dostał się do drugiej. Nikt się tego nie spodziewał.

SB: Kwestia wieloletnich włodarzy w Trójmieście nie dotyczy tylko Gdyni, gdzie prezydent Szczurek rządził 26 lat. W Gdańsku Paweł Adamowicz sprawował tę funkcję przez 21 lat, w Sopocie Jacek Karnowski przez 25 lat. Mam wątpliwości, czy wieloletnie monolity są dobre dla progresu.

AB: Każda wieloletnia władza w którymś momencie się wyczerpuje, w najlepszym wypadku wpada w rutynę. Gdynia jest tego dobrym przykładem. Jestem pewna, że dwukadencyjność burmistrzów i prezydentów to lepsze rozwiązanie niż dożywotność tych funkcji. W ciągu dziesięciu lat można wiele zrobić i zaplanować. Mniejsze też wydaje się ryzyko rewolucji: sytuacji, gdy – jak teraz w Gdyni – nowa ekipa musi uczyć się wszystkiego od początku.

SB: Piszesz, że sama się złapałaś na tym, że nazwałaś prezydenta Szczurka „szefem”.

AB: No właśnie. Parę tygodni przed wyborami spotkałam wiceprezydenta miasta Michała Gucia i zapowiedziałam, że po wyborach będę starać się o wywiad „z szefem”. Dopiero potem zorientowałam się, że po pierwsze, on nie jest moim szefem, a po drugie, że (jak wszyscy) zakładałam, że może ludzie narzekają, może kampania nie jest dynamiczna, ale szósta kadencja prezydenta – przesądzona.

Jesienią 2023 roku, gdy w Gdyni rozpędzała się kampania samorządowa, uczestniczyłam w Łodzi w debacie o sytuacji kultury. To działo się w instytucji miejskiej, a paneliści byli niezwykle krytyczni wobec władz miasta. Pamiętam, że pomyślałam wtedy, że w Gdyni byłoby to niemożliwe. To jedna z konsekwencji długotrwałej władzy, choć również charyzmy prezydenta Szczurka. Tak jak rok temu mieszkańcy nie wyobrażali sobie, że mógłby przegrać, i dyskutowali, kogo wskaże na swojego następcę w kolejnej kadencji, tak teraz zastanawiają się, czy wróci, i komentują każde jego pojawienie się publiczne. Gdy parę miesięcy temu przespacerował się Świętojańską, mówiło się o tym przy sobotnich obiadach.

SB: Musiałaś się autocenezurować w pisaniu?

AB: Tak. Na zasadzie: co zdarzyło się w Gdyni, zostaje w Gdyni. Zresztą każdy, kto pisze o nie swoim mieście, spotyka się z krytyką, bo nie rozumie, nie ma prawa, nie jest stąd.

SB: Czujesz się gdynianką?

AB: Nie.

Stasia Budzisz

Stasia Budzisz

Niezależna reporterka. Zajmuje się Kaukazem, Europą Wschodnią i Kaszubami. Pisze dla „OKO.press”, „PostPravdy”, „Nowej Europy Wschodniej” i „Tygodnika Powszechnego”. W 2019 roku zadebiutowała książką reporterską Pokazucha. Na gruzińskich zasadach (Wydawnictwo Poznańskie). W 2023 roku ukazał się jej drugi reportaż o rodzinnych Kaszubach, Welewetka. Jak znikają Kaszuby (Wydawnictwo Poznańskie).

udostępnij:

Przeczytaj także:

Powtórka z patrzenia – wersja kaszubska Powtórka z patrzenia – wersja kaszubska Powtórka z patrzenia – wersja kaszubska
Helena Hejman

Powtórka z patrzenia – wersja kaszubska

Kaszubski taniec na Titanicu Kaszubski taniec na Titanicu Kaszubski taniec na Titanicu
Urszula Obara

Kaszubski taniec na Titanicu