Recenzja książki Magdaleny Grzebałkowskiej Dezorientacje. Biografia Marii Konopnickiej (Znak, Kraków 2024).
Wiedeń, Graz, Monachium, Zurych, Nicea, Paryż, Neapol, Genua, Kraków i znów, i jeszcze raz dookoła. Polki podróżują zaciekle. Wynajmują maleńkie klitki, marząc o pokoju z oknem, dopiero za granicą potrafią żyć bez służących, zabierając matkę, siostrę, stołują się wspólnie, wynajdują najtańsze garkuchnie w mieście, w których można się najeść, nie ryzykując zatrucia, ale nie odmawiają sobie tego, po co za granicę wyjechały – dostępu do kultury. Chodzą na wystawy. Do opery wiedeńskiej kupują bilety na trzecie piętro, a tam, zamiast przepychanki ze studenterią, siadają w kącie, sycąc się muzyką.
Z ich perspektywy nasze podróże tanimi liniami, bez konieczności dobierania sobie przyzwoitki, bez ciągłego życia na minusie i odwiedzin w lombardzie, dostępne muzea i przyjemności restauracyjne, które uwieczniamy w internecie; sieci autobusów, autostrady, szybkie pociągi, które nie zatrzymują się po kilka godzin na jednej stacji, z powodu braku wagonów restauracyjnych, a także dlatego, że w miastach europejskich czas nie jest jeszcze ujednolicony, a nawet czyste chodniki, którymi można wędrować, nie tonąc w błocie – to po prostu bajka. Już one by potrafiły z tych nadzwyczajnych możliwości skorzystać!
Dezorientacje. Biografię Marii Konopnickiej Magdaleny Grzebałkowskiej należy czytać równolegle z Samotnicą. Dwa życia Marii Dulębianki Karoliny Dzimiry-Zarzyckiej, gdyż książki te się uzupełniają. Zdarza się, że w jednej dostrzeżemy skutek, a w drugiej przyczynę, ale dopiero równoległa lektura pozwala często urwane nitki połączyć, wyjaśniając tu społeczny, tam rodzinny kontekst. Jak widać, materiał jest obszerny. A także wraz z równie znaczącą pracą Głuchy krzyk. Przybyszewska / Pająkówna Anny Kaszuby-Dębskiej, z której dowiemy się, co mogło spotkać matkę dziecka „z nieprawego łoża”, kiedy nie chciała oddać dziecka „na wychowanie” obcym ludziom. Aniela Pająkówna nie chciała. Jak wspomina Stanisława Przybyszewska, cytowana przez Kaszubę Dębską, w liście do Stanisława Helsztyńskiego z 12 sierpnia 1933 roku:
Rzecz prosta, zaraz rozpoczęło się prześladowanie. […] moralny ostracyzm, kreślony przeciw nielegalnej matce, niszczył zarazem karierę artystki. Utrudniono mamie wystawę obrazów, ponieważ miała córkę – nie nosząc obrączki.
Wolno było udawać, że jest się nianią własnego dziecka (Pająkówna stosuje ten wybieg za namową przyjaciół, do czasu). Ale nie wolno było wypowiedzieć słowa „ciąża” (mówiło się za to „interesujący stan”, jak smutno kpi z tego Zapolska). Rozdzielając córkę Helenę i jej dziecko, odsyłając własnego wnuka na wieś, Konopnicka postępuje po prostu zgodnie z oczekiwaniami społeczeństwa, swoich drogich czytelników i czytelniczek, od których zależy jej dalsze być albo nie być. Nie postrzega siebie jako osoby okrutnej. Z pewnością nie jest przez najbliższych w ten sposób postrzegana. (Veto Heleny w tym względzie wszyscy zgodnie kładą na karb choroby umysłowej). Stara się uchronić przed ruiną własną karierę i utrzymać się przy życiu.
Oba tytuły: Samotnica i Głuchy krzyk, są raczej nieszczęśliwie dobrane. Ociekając kiczem i nadmiarem taniej uczuciowości, choć w zamiarze, można się domyślać, miały oddać ducha epoki (z naszej perspektywy nazywanie Dulębianki samotnicą, zgodnie pamiętanej jako osoba ciepła, serdeczna i społecznie aktywna, jest pomyłką – ale tak faktycznie nazywano wtedy kobiety, które pragnęły niezależności w miejsce konwencjonalnego małżeństwa). Dezorientacje to tytuł nowoczesny, który znakomicie oddaje egzystencję podszytą niepokojem (czyli modernistyczną, jak w wypadku bohaterek Jamesa Joyce’a). A jednak też okaże się nieszczęśliwie dobrany, o czym dalej.
Podróżniczka
Od tamtej epoki nie dzieli nas więcej niż 150 lat, a jednak jest to świat dla nas równie obcy co Dziki Zachód. To świat, w którym dzieci rodzi się niekiedy na ulicy, a potem porzuca się je, topi, kupuje i sprzedaje. Umiera się na choroby, na które dziś mamy szczepionki: ospę, odrę, szkarlatynę, błonnicę i tyfus; ryzyko zakażenia gruźlicą jest wysokie, a szanse na wyleczenie – nikłe. To świat, w którym kobiety nie przestąpiły jeszcze progów uczelni wyższych – nie ma studentek, nie ma profesorek. Ale można w tym świecie zostać wieszczką, utrzymując się przy tym z dziennikarstwa. Wieszczka to ukłon w stronę przeszłości, dziennikarstwo – w stronę nowoczesności. Jedno i drugie przynosi łączny dochód, a zarabiać trzeba, jeśli chce się nasycić światem i zostawić w nim znaczący ślad własnej bytności, a do tego opłacić męża i wyposażyć dzieci.
Konopnicka, niczym Sara Rowell, bohaterka Amerykańskiego świtu, przez trzy lata chodzi w tej samej, czarnej sukni (także latem, we Włoszech, i z tego powodu cierpi); Dulębianka wyciera dziury na łokciach. Poetka okazuje się nie tylko mistrzynią wersu, po mistrzowsku też łata i ceruje bieliznę, no i te łokcie. Ale można zamieszkać tanio w Zurychu, można z Genui wybrać się do Nicei. Można oszczędzać, na czym się da, a oszczędzając – chorować. Podróżują wtedy tym zacieklej, aby ratować zdrowie. Trzeba mieć kondycję, żeby od tych najbardziej zachwalanych kuracji od razu nie paść trupem.
Do lekarstw zalicza się arszenik, stare wino, kawior, eter, morfinę, kąpiele morskie i hipnozę, Na ból gardła doktor zapisuje bardzo popularne pędzlowanie jodyną i spacery w suchym klimacie; na ból zębów właściwie nie ma lekarstwa, ale w każdej aptece jest opium i morfina. Gimnastyka to nowatorski pomysł. Kobiety mniej aktywne chorują na histerię, do której objawów zalicza się nadwrażliwość na bodźce, bóle w całym ciele, chrypkę i utratę głosu. O tym, że przyczyną jest tu najpewniej niedotlenienie – skutek noszenia gorsetu – nie ma mowy. Jeszcze za wcześnie na zdjęcia rentgenowskie, które unaocznią, że dzień w dzień noszone gorsety niszczą zdrowie. Narządy wewnętrzne gdzieś przecież muszą się podziać, naciskają więc od góry na płuca, od dołu na macicę – może stąd te krwotoki wieszczki. Zresztą minie kolejnych dwadzieścia lat, zanim moda wyciągnie wnioski.
Pomimo problemów z paszportem Konopnicka mieszka w Mediolanie, w Pizie, w Genui, skąd pisze dla „Kuriera Warszawskiego” korespondencje z czterechsetnej rocznicy „odkrycia Ameryki”. Najbardziej znaczące reportaże z podróży przyśle z Bretanii. W Monachium siedzi dla Dulębianki, bo to miasto okazuje się w tamtym czasie właściwie kolonią malarską. Najczęściej podróżuje trzecią klasą. Ukrywa tę urągającą oczom biedę przed swoimi wielbicielami. Bez końca pisze wiersze okolicznościowe (jako wieszczka). Dzięki pomysłowości i szczodrobliwości Sienkiewicza – korzysta ze stypendiów. I to wcale nie na początku kariery, tylko pod koniec, niejako – za zasługi. Jej pierwszy dom to efekt zbiórki społecznej, wielki akt wdzięczności.
Reporterka
Uznając Konopnicką za pierwszą reporterkę, prekursorkę reporterstwa we współczesnym nam znaczeniu, Grzebałkowska zawiązuje z nią nić zawodowego porozumienia. Zważywszy na to, jak łatwo można było w tamtym czasie „zrujnować sobie reputację” (czego doświadczyła i Orzeszkowa, i Zapolska), warto podziwiać, jak uważnie Konopnicka kieruje własnym życiem. Dopiero w twórczości w pełni odpala odwagę i współczucie, ale jest też profesjonalistką; pisze te obrazki, nowele i korespondencje, żeby sprzedać je w prasie.
Zgłasza się jako wolontariuszka, aby zapewniać „pomoc duchową” (czytanie na głos, dostarczanie książek) kryminalistkom na Serbii (wbrew pozorom to nazwa więzienia kobiecego w Warszawie). Jedna z historii, na które tam natrafia, przypomina do złudzenia film Dziewczyna z igłą. Akuszerka Marianna Szymczakowa taśmowo uśmierca dzieci oddane jej pod opiekę przez ubogie kobiety. Nie używa do tego ostrych narzędzi, wystarczy niemowlęta wychłodzić. Jeszcze bardziej szokuje to, że za ten proceder dostała tylko trzy lata więzienia.
Reporterka nie jest działaczką, jak Stefania Sempołowska, która odwiedza więźniów, więźniarki i ich dzieci (trudno pojąć, że małe dzieci siedziały wraz z matkami w warunkach uwłaczających higienie), a jej zbiór opowieści z więziennej Serbii, Z dna nędzy, dziś nazywany jest publicystyką, gdyż jego autorka domaga się reform, systemowej naprawy. Reporterka nie myśli systemowo. To Zapolska odkrywa przed nami, że ówczesny patriarchat opierał się, paradoksalnie, na wyzysku kobiet przez kobiety, jako że trudno było przekonać mieszczki i ziemianki, by przestały korzystać z pracy mamek. Zapolska też oddała córeczkę, owoc romansu, pod opiekę w Wiedniu. Dziewczynka szybko zmarła, nie inaczej niż dziecko Heleny.
Bieda prowadzi do występku, co fascynuje czytelnicze gremia. Gazety dorabiają się na nieszczęściach, wypełniają szpalty wiadomościami o włamaniach, napaściach, szantażach, samobójstwach. Jednak reporterka nie zapewnia powierzchownej ekscytacji. Empatycznie przybliża, dziwi się, sama próbując zrozumieć. Jej urok polega na tym, że pozostaje przy tym wciąż tak samo naiwna jak kolejne czytelnicze pokolenia.
Dulębianka
Dulębianka wspomina, że ich znajomość zaczęła się w 1889 roku od słów: „Żałuję, że nie jestem pani koleżanką”. Dzimira-Zarzycka zakłada, że to Dulębianka je wypowiedziała. Grzebałkowska podkreśla, że nie wiadomo, której przypadła ta kwestia. Ja stawiam dolary przeciwko orzechom, że wypowiedziała je Konopnicka. Tak się układa ten dialog, zapisany po latach w notesie z zielonymi okładkami, że Dulębianka zaraz dopowiada: „Więc prosi mnie o pierwszą, ale i drugą albo trzecią wizytę”.
Bo też Konopnicka – to chyba jasne – nie była Dulębiance do niczego potrzebna. Kiedy się poznają, ta ostatnia ma 31 lat, całkiem niezłe wykształcenie i karierę, która wymaga skupienia. Gdyby chodziło o oszczędne życie i dzielenie kosztów z towarzyszką podróży po Europie, łatwo mogłaby sobie dobrać siostrzaną duszę wśród malarek, podobnie jak ona niezależną – jedną z absolwentek warszawskiej pracowni Wojciecha Gersona lub paryskiej pracowni Rudophe’a Juliana, gdzie potem studiowała.
Dulębianka, często przez Konopnicką przedstawiana w listach do rodziny jako biedująca, uboga towarzyszka, wcześniej jakoś potrafiła zorganizować fundusze na co najmniej dwa lata paryskiej Académie Julian (700 franków rocznie, bo profesor każe płacić studentkom, przed którymi École des beaux-arts pozostaje zamknięta, stawkę o 75 procent wyższą niż studentom – bez szans na obniżkę). Do tego najtańszy pokoik (250 franków rocznie), plus jedzenie (poniżej franka dziennie zejść się nie da). Owszem, na początek dostała stypendium, ale zapewne nie pokrywało ono całości. Powrót do Warszawy to czas, w którym ta wielka inwestycja wysiłku, czasu i pieniędzy mogłaby się zwrócić.
To raczej Konopnicka potrzebuje w swoim życiu kogoś, na kim mogłaby polegać. Mąż jest trutniem w rodzinnym ulu, w którym ona stała się królową. Ma rozliczne zobowiązania, wobec wydawców (jako reporterka) i rozlicznych zamawiaczy wierszy okazjonalnych (jako wieszczka). A także wobec dzieci, których potrzeby są dla matki zawsze na szczycie hierarchii. Tylko że królowej nie wolno okazywać słabości. Nie ma kobiet w swoim przedziale wiekowym (47 lat), z którymi mogłyby ją połączyć wspólne doświadczenia, wspólne tematy – z wyjątkiem Orzeszkowej, ale ta jest w Grodnie. Korespondencja nie zastąpi spontanicznego kontaktu w czasie teraźniejszym.
Dulębianka nie ma skomplikowanych zobowiązań. Wraz z poetką dostaje więc cały jej rodzinny kram. Na początek poznaje Helenę, dorosłą córką, nieudolną oszustkę. Początek znajomości obu Marii to akurat zaostrzenie kryzysu, którego powody mogą być rozliczne, od histerii do próby (nieudanej) przyciągnięcia uwagi matki do siebie. Lecz Konopnicka te próby traktuje jako szantaż emocjonalny. Im skuteczniej Helena generuje problemy, tym bardziej stanowczo matka się od niej odsuwa. A więc to Dulębianka rozmawia z młodą kobietą, prosząc, aby nie robiła skandalu.
Dulębianka jest też przy Konopnickiej w Wiedniu, gdzie 13 listopada 1897 roku strzela do siebie z pistoletu Maksymilian Gumplowicz, lektor Uniwersytetu Wiedeńskiego, jej prześladowca, psychofan. To Dulębianka więc do drugiej w nocy jeździ po wiedeńskich redakcjach, prosząc o niepodawanie nazwiska poetki (dziennikarze obiecują, a potem nie dotrzymują słowa). Jest przy Konopnickiej w Wiedniu, choć mogłaby zostać w Monachium, gdzie ma pracownię i gdzie życie jest tanie, ale które to miasto opuszcza, bo Konopnickiej znowu przeterminował się paszport. W ten sposób Dulębianka dostaje też pośrednio męża, który traktuje poetkę jak zakładniczkę w małżeństwie, a od jego kaprysu (czy pan złoży wniosek o paszport, czy nie złoży) nie raz zależeć będzie trasa ich podróży.
Dulębianka wreszcie towarzyszy poetce podczas kolejnych kuracji arszenikiem i bromem, które mają wyleczyć palpitacje serca. Znosi nagłe wyjazdy z kolejnego uzdrowiska, bo tu brzydko, tam drogo, tu niemiłe towarzystwo, a tam znowu wilgotne powietrze. Przyjmuje do wiadomości, że kiedy poetka dostaje większe honorarium, to nie spożytkuje go na polepszenie ich codziennej stabilizacji, sprawi za to wyprawę dla trzydziestoletniego syna: koszule i bieliznę.
Czemu Dulębianka nigdy nie mówi: dość? Możliwe, że zwyczajnie jest osobą stałą w uczuciach. Sylwia Zientek w książce Polki na Montparnassie sugeruje, że Dulębianka została ze swojego paryskiego pomysłu na życie wytrącona, a nawet – że wyjechała z Paryża nagle, w rezultacie uczuciowego zawodu. Jeśli tak, to mogło jej szczególnie zależeć na tym, aby wytrwać w kolejnym związku.
Rodzina się uszczelnia
Grzebałkowska zaczyna od opowieści o spalonych listach. W 1952 roku część korespondencji poetki i malarki spali córka. Ale nie całą. Kilka wkłada do koperty w formacie A4 i przekazuje bratanicy z życzeniem, by ta spaliła jej zawartość. To ciekawy fortel. Czyżby w ten sposób chciała dać listom szansę? Bratanica przekazuje kopertę prawnuczce, a życzenie brzmi: spal, nie czytając. I tak ostatecznie reszta listów spłonie w 1988 roku. To były czasy, kiedy paliło się listy, przed lub po śmierci. Pamiętam mój szok, gdy zobaczyłam, będąc dzieckiem, jak ojciec palił listy mojej babci. No i faktycznie, osoba, którą mogłabym poznać jako dorosła, została wymazana. Rodziny dbają o to, żeby się uszczelniać.
Doświadczona reporterka się nie zraża. Czyta gazety z epoki, pełne ekscytujących szczegółów (dla ówczesnych czytelników też, ale tym bardziej dla nas). Grzebałkowska sprawnie używa czasu teraźniejszego, ma świetne puenty, nie obawia się jednozdaniowych akapitów. Sprawia, że jesteśmy w tej historii i śledzimy ją wraz ze współczesną reporterką, która zachęca nas do zestawiania dat, wyciągania samodzielnych wniosków. Ogranicza swoje uwagi, ale właśnie te minimalistyczne komentarze zapadają w pamięć, niczym internetowe memy. O malarstwie Dulębianki krytycy niekiedy piszą, że maluje jak mężczyzna. O Konopnickiej – że pisze jak mężczyzna. Grzebałkowska: „«Być jak mężczyzna», lepszego komplementu kobieta otrzymać nie może. Pod warunkiem, że nie dotyczy wyglądu”.
Warto jednak stwierdzić, że podobnie pracuje Dzimira-Zarzycka w swojej obszernej pracy o Dulębiance. Podobnie odnosi się do gazet, śledzi korespondencję. Wprowadza swój własny punkt widzenia, ile razy przyjdzie jej szukać odpowiedzi, rekonstruować fakty. Świadomie konstruuje siebie jako podmiot dociekliwy, a zarazem sprawnie wynajdujący odpowiedzi. Trudno więc zgadnąć, dlaczego Dezorientacje reklamowane były jako pierwszy reportaż z XIX wieku. Nawet jeśli to żart – ot, po prostu chwytne hasło.
Trudno też w sumie uznać, że Dezorientacje są książką bardziej postępową. Owszem, to Grzebałkowska nazywa Konopnicką i Dulębiankę partnerkami, ale to autorka Samotnicy cytuje Lillian Faderman z obszernej monografii Romantyczna przyjaźń i miłość między kobietami od renesansu do współczesności. Autorce skupiającej się na wieku XIX, Faderman wskazuje, jak powszechne były takie długoterminowe partnerskie relacje w innych częściach świata (małżeństwa bostońskie, które stają się tematem wydanej w 1885 powieści Henry’ego Jamesa Bostończycy).
Pietrek
Choć korespondencja między poetką a malarką została zniszczona, to Pietrek (przezwisko Dulębianki) pojawia się tak często w listach do dorosłych dzieci, że warto zastanowić się nad funkcją tego przezwiska.
Pietrek zwykle występuje w sytuacjach, gdy trzeba poetki bronić. Spełnia więc funkcję, której dama oczekiwać może od towarzysza podróży. Zapewnia poczucie bezpieczeństwa. Jednak dorosły mężczyzna zasługiwałby na to, żeby mówić o nim bez zdrobnień. W tym miejscu lód zaczyna być cienki. Damie nie wypada podróżować z mężczyzną, który nie jest jej mężem. Zdrobnienie chroni więc przez podejrzeniem o niestosowność. Pietrek – tak mówi się o dziecku. Tu obrońca, a tam w gruncie rzeczy dzieciak, w sumie nieszkodliwa istota.
Dzimira-Zarzycka przytacza statystyki, które Paulina Kuczalska-Reinschmit zamieściła w „Świcie” w 1886 roku, w artykule Warszawianki, powołując się na warszawski spis ludności sprzed czterech lat. Wynika z nich, że „na 181 362 mężczyzn zapisano aż 201 602 kobiety, zatem o 20 240 więcej”. Natomiast samodzielnie utrzymujących się kobiet było w samej stolicy 60 000. Połowę stanowiły służące, niezamężne – ale nie z wyboru; drugą – te, którym udało się uzyskać wykształcenie. Te ostatnie tworzyły sieci wsparcia, niekiedy dobierając się w pary, bo przyjemniej jest żyć z osobą, z którą nie trzeba mieć mentalnych sporów (sama Kuczalska-Reinschmit też była „sparowana”).
Te pary zresztą Dulębianka znajduje w Paryżu: Rosa Bonheur i Anna Klumpke (koleżanka Dulębianki z Academie Julian), Madeleine Zillhard i Catherine Breslau, u których Dulębianka zamieszka podczas jednego powrotu do Paryża. Dzimira-Zarzycka pisze cnotliwie o paryżankach: „Niemożliwe, by Maria tego nie zauważała”, zupełnie jakby bycie Polką skazywało kobietę na stan niewinności bliskiej zdziecinnienia. Znając Dulębiankę, można raczej sądzić, że poczuła się zainspirowana. Po śmierci Konopnickiej podobnie będzie się czuła zainspirowana we Lwowie, gdzie dochodzą ją wieści o zróżnicowanych – od negocjacji do miejskiej partyzantki – działaniach Brytyjek w kwestii równouprawnienia kobiet.
W 1907 roku pisarka Radclyffe Hall, lat 27, spotyka śpiewaczkę Mabel Batten, lat 51, która cieszy się już wtedy wnukami – kiedy mąż tej ostatniej umrze, obie kobiety zamieszkują razem. Batten wcześnie zaczyna zwracać się do parterki per John, co obie traktują jako dość czytelny sygnał dla rodziny. Obie są katoliczkami i wspólnie odwiedzą papieża. Konopnicka od papieża się dystansuje – jednakże z powodów nie obyczajowych, tylko patriotycznych.
Dulębianka pojawia się na rodzinnym zdjęciu Konopnickich z 1899 roku, które znajdziemy w biografii Grzebałkowskiej, uchwycona podczas żywej rozmowy z córką Zofią, na którym zdaje się być wrośnięta w tę rodzinę jak dąb w skałę. Będzie też towarzyszyć umierającej Konopnickiej. A przecież nie zostanie w żadnej części spadkobierczynią jej literackiej spuścizny, czy też – dość konkretnie – domu w Żarnowcu. (Przeciwko temu zaprotestuje w jej imieniu – i bez odzewu – Kuczalska-Reinschmit). Osiądzie we Lwowie i na nowo będzie musiała odnaleźć się w życiu. Zatrudni się więc w miejscowym muzeum jako kustosz, ewidentnie tylko po to, żeby mieć pensję. Na dwie ostatnie, niekompletne dekady zwiąże się z nową partnerką, z którą wspólnym tematem będzie działalność na rzecz równych praw kobiet.
Kwestia tytułu
W XIX wieku pisarze i pisarki kontaktują się ze sobą tak samo jak my dziś na Facebooku. Tyle że piszą listy. W tych listach omawiają też sprawy osób trzecich. Często życzliwie. Na temat związku Konopnickiej i Dulębianki po prostu się nie plotkuje. Można się spodziewać, że zadziałał tu życzliwy patronat Orzeszkowej, która traktuje poetkę i malarkę nierozdzielnie. Kto by się ośmielił kwestionować ich relację przed Orzeszkową, ten natychmiast dostałby bana. Jeszcze bardziej możliwe, że wtedy żyli po prostu lepsi ludzie.
Otóż tytuł Dezorientacje. Biografia Marii Konopnickiej pokrywa się niejako z tytułem Dezorientacje. Antologia polskiej literatury queer, wydanej przez Krytykę Polityczną, trojga autorów, z których jeden, Błażej Warkocki, po dłuższych wahaniach streścił swój dyskomfort w tej kwestii w poście na Facebooku, w tym czasie między świętami a Nowym Rokiem, kiedy ludziom mylą się dni i za bardzo nie wiedzą, co ze sobą zrobić.
Kilka miesięcy wcześniej Renata Lis w recenzji dla magazynu „Książki” tłumaczyła polubownie:
Jej tytuł w oczywisty sposób nawiązuje do „Dezorientacji. Antologii polskiej literatury queer”, monumentalnej, przełomowej pracy […]. Grzebałkowska – jeżeli dobrze odczytuję jej zamiar – przejmuje pojęcie dezorientacji od Amenty, Kaliściaka i Warkockiego, ale traktuje je najszerzej, jak to możliwe.
Ale nie wszyscy się z tym tłumaczeniem zgodzili, a nawet – mało kogo ono zadowoliło. Jak Grzebałkowska przyznaje, miała antologię Dezorientacje. Antologię polskiej literatury queer u siebie w domu na półce. Ten sam tytuł dla książki o Konopnickiej chodził jej po głowie całkiem niezależnie. Do antologii nie zajrzała. W sumie – dlaczego nie zajrzeć do książki, która stoi na półce?
Wyobrażam to sobie tak, że oto piszę na temat samobójstwa, a tu na półce Stefan Chwin – i ten sam tytuł. Nie zaglądam, a moją książkę, jak ją już napiszę, tytułuję trochę podobnie. W bibliografii nie wspominam. Czy to się skleja? Tyle, o ile. Jedno sensowne wytłumaczenie jest takie, że zadziałał tu silny instynkt samozachowawczy – że autorka uznała, iż bliski związek z tą antologią (bo literaturoznawcza?) mógłby autorce zaszkodzić. Trzy lata pracy nad Konopnicką – na marne.
Prawo autorskie mówi, że wolno nam używać tytułów jednowyrazowych. Powstała więcej niż jedna powieść pod tytułem Miłość. Zdarza się jednak, że autorka wymyśli sobie całkiem oryginalny tytuł, aby kilka lat później ujrzeć go na okładce cudzej powieści. Wyszła kwestia tytułu książki Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel Stan splątania. Kilka lat później pod podobnym tytułem wydał swoją książkę autor Samotności w sieci. Do dziś nie wiadomo, co myślał. Pomylił się? Nigdy nie wyjaśnił. Ta nieco późniejsza książka dostaje niejako podwózkę za darmo, jeśli chodzi o reklamę.
A zatem – Grzebałkowska nie przeczytała antologii Błażeja Warkockiego. A ten ostatni nie przeczytał książki Grzebałkowskiej. Jest więc remis 0:0. Dziennikarka powinna była się odnieść. Krytyk nie powinien eskalować, pozwalając na wpisy, w których słowo plagiat wypływało gładko z klawiatur internetowych awanturników, którzy podobnie jak on książki Grzebałkowskiej nie przeczytali. A choć z krytykiem wszyscy się zgodzili, to trudno było na szybko ustalić, jak elegancko zakończyć tę sprawę. Szereg wpisów poniżej poprzeczki zdawał się sugerować, że efektem– na miarę przewinienia – mogła być tylko jakaś kara biblijna, klątwa lub wygnanie.
Gdyby tylko można było głęboki oddech i poczekać na efekty, to jakaś zbiorowa mądrość by się uruchomiła. Środowisko literackie ma to do siebie, że osobom pokrzywdzonym i bezsilnym stara się zadośćuczynić. Pozostaje wierzyć, że takie działania właśnie się odbywają. W przestrzeni publicznej jednak spór ten niczego nie rozwiązał.
Na pewno doszło do osłabienia sieci wsparcia i ochłodzenia kontaktów. Rozmaite osoby, które wzięły udział w tej dyskusji, deklarując swoje stanowisko lub prosząc o wygaszenie emocji, nie rozmawiają ze sobą, a nawet przestały się znać na Facebooku. Ponieważ wzięłam udział w sporze, gdyż etyczne mi się wydało obronić Grzebałkowską przed atakami poniżej poprzeczki, pewna jestem co najmniej dwóch osób, znaczących dla życia literackiego, które usunęły mnie ze swych kontaktów. Nie będą ze mną rozmawiać – już do śmierci. Bo tak to u nas jest.
W ostatnim słowie mogę się tylko pocieszyć, że moja pensja nie zależy od tutejszego życia literackiego. Oddalę się więc niespiesznie, by na nią pracować.